Książka Babci

Około roku 1910 
(wujek Marian, dziecko siedzące na kolanach, urodził się w 1907)
Zdjęcie podpisane przez Jolantę, córkę Krystyny


W pierwszym rzędzie na dole siedzą (od lewej):
Helena Kramarska z domu Wilczyńska (matka mojej matki) (1882-1955),
na kolanach trzyma swojego najstarszego syna (mojego wuja), Mariana syna Jana ur. 1907.
W białej sukni siedzi Feliksa Kramarska z domu Kozłowska (teściowa Heleny), matka ojca mojej matki,
za księdzem siedzi jej mąż (mój pradziadek), Feliks Kramarski.
Ostatnia w tym rzędzie, w ciemnej sukni, to Antonina Wilczyńska z domu Modelska, matka mojej babci Heleny.
W środkowym rzędzie (od lewej):
Za księdzem Jan Kramarski (1881-1937) syn Feliksa i Feliksy z domu Kozłowskiej, mąż Heleny Kramarskiej (mój dziadek).
Jedyna w tym rzędzie kobieta (w białej sukni) to Zofia Kramarska z domu Ślaska, synowa Feliksa i Feliksy Kramarskich, żona Alfreda Kramarskiego (brata mojego dziadka).
W ostatnim rzędzie na górze stoją:
Na prawo od Zofii jej mąż Alfred Kramarski (brat mojego dziadka),
na lewo od niej stoi najstarszy brat mojej babci Heleny, Józef Wilczyński,
a po prawej stronie Alfreda, młodszy brat mojej babci Heleny, Kazimierz Wilczyński.


Ksiażka Babci

(tak ją zawsze nazywaliśmy kiedy Babcia ją pisała i tak już zostało)

Wnuczkom moim ofiaruję

Spis Treści:


Książka Babci 
(Babcia Krystyna Kramarska - Anyszek) str. 5

W szkole u Norbertanek 
(Babcia Krystyna Kramarska - Anyszek)   str. 119

Paka z Naszego Podwórka 
(Brat Babci, Wujek Stefan Kramarski)   str. 125
Zdjęcie na okładce:
Ok. r. 1900. Rodzina Wilczyńskich w żałobie po śmierci Tadeusza. Na środku: nasza praprababcia Antonina i prapradziadek Franciszek Wilczyńscy. 
Ich dzieci (od lewej) Janina Rutkowska (we wspomnieniach ciocia Janka), Waleria Florczykowa (we wspomnieniach ciocia Walercia), Józef (mąż cioci Stasi, tej, która szyła naszym mamom), Helena (mama naszej babci), między rodzicami Kazimierz (we wspomnieniach wujek Kazek).


Wielkie podziekowania dla Jolanty, córki Krystyny, 
której wkład w powstawanie tej strony jest bezcenny 


Babcia Krystyna Kramarska jako studentka 5 roku UJ. Kraków 1935 r.


   
Wałek z kuchni Heleny z Wilczyńskich Kramarskiej, a właściwie jeszcze jej mamy, Antoniny z Modelskich Wilczyńskiej, uratowany przez Krystynę Kramarską-Anyszek i jej córkę Jolantę z domu rodzinnego przy Senatorskiej 27 w Krakowie przed jego zarekwirowaniem i wyburzeniem przez komunistyczne władze miejskie w r. 1978.
Te wspomnienia spisuję na prośby moich wnuczek, które często nagabywały mnie, bym opowiedziała, jak to było dawniej. Rodzice moi prowadzili życie bardzo rodzinne. Bo też liczna to była rodzina. Mama (Helena z Wilczyńskich-Kramarska) miała dwie siostry: Walerię i Janinę, i dwóch braci: Józefa i Kazimierza. Ojciec (Jan Kramarski) miał jednego brata, Alfreda. Prócz tego z różnymi dalszymi krewnymi utrzymywali stały kontakt.
Siostry Janina i Krystyna Kramarskie. Kraków, 9.XII.1932 r.
Kraków, Planty. 17. IX 1930. Krystyna Kramarska w kapeluszu.

Babcia w środku. Kraków Planty.
Babcia Krystyna Kramarska, Kraków

  Na Chrzcie św. dano mi imiona Krystyna Helena. Gdy się urodziłam jako trzecie dziecko moich rodziców, siostra mamy Waleria i brat Józef mieli już kilkoro dzieci, więc nigdy nie zabrakło nam towarzystwa do zabawy, tym bardziej, że w odstępie mniej więcej dwóch lat pojawiał się w rodzinie naszej i rodzeństwa mamy mały człowieczek. 
Antonina z Modelskich Wilczyńska (1853 - 1935)
   W sumie babka moja ze strony matki, Antonina z Modelskich Wilczyńska, miała dwadzieścia dwoje wnuków. Babką została w 52 roku życia, a potem w ciągu dwudziestu lat co roku przybywało jej jedno albo dwoje wnucząt i tak: 
1906 Marian Wilczyński 
1907 Marian Kramarski 
1908 Haneczka Wilczyńska 
1909 Janeczka Kramarska i Tadeusz Florczyk 
1910 Zosia Wilczyńska 
1911 Krysia Kramarska i Marylka Florczykówna 
1912 Zygmunt Wilczyński 
1913 Adam Kramarski i Zbyszek Florczyk 
1918 Stefan Kramarski i Leszek Florczyk 
1920 Marysia Rutkowska i Lucyna Wilczyńska 
1921 Halinka i Józik Kramarscy 
1922 Wiesław Florczyk i Jacek Rutkowski 
1924 Zosia Rutkowska i Czesław Florczyk 
1926 Irka Wilczyńska, córka Kazimierza. 

  Babka wszystkich nas bardzo kochała, ale prosiła, żebyśmy nie przychodzili do niej równocześnie, ponieważ w czasie odwiedzin trudno nam było usiedzieć spokojnie, a staruszka miała niezmiernie urozmaicone życie i nie dziwota, że spragniona była ciszy.


   Po swoim ojcu Leonie Modelskim (moim pradziadku) babka była właścicielką gruntu na Półwsiu Zwierzynieckim, wykrojonego z posiadłości pp Norbertanek. Rodzina Modelskich z dawna miała powiązania z klasztorem. Szukając źródeł do mojej pracy  Dzieje Klasztoru PP Norbertanek na Zwierzyńcu spotykałam nazwiska moich krewnych. W połowie XVIII w. Modelski był szafarzem klasztornym, od 1748 r. prowadził na własną rękę duży browar i małą cegielnię. W r. 1757 wstąpiła do klasztoru panna Róża Modelska, która przedtem pobierała naukę w klasztornej szkole. Potrzebnych sobie ludzi konwent chętnie osadzał na własnych gruntach, za wierną służbę obdarowywał. Babcia Antonina czuła się obywatelką Półwsia Zwierzynieckiego, ceniła sobie tę godność.
Ludmiła Modelska 
(ciocia Ludka, któa zawsze przychodziła na imieniny babci i dziadzia na Siemiradzkiego)

  W papierach Norbertańskich znajdowałam również nazwiska innych moich krewnych: Kajetana Haasa, dziadka mojej babki Antoniny, Franciszka Wilczyńskiego, jej męża, Franciszka Gargi, jej szwagra, a potem, już w XX w. Piotra Kozłowskiego, brata mojej drugiej babki Feliksy i jej szwagra Cetnera. Stąd widać, że bliskość klasztoru odegrała niejaką rolę w historii mojej rodziny. Niedarmo tak bardzo jestem do niego przywiązana. Załączam aneks o rodzinie oparty na źródłach z archiwum sióstr Norbertanek i zebranych w odpowiednich parafiach.





- 6 -
  Na tej ojcowiznie swojej żony, Antoniny z Modelskich, dziadek mój Franciszek Wilczyński postawił obszerne zabudowania gospodarcze i pierwszą na Półwsiu (Zwierzynieckim - przyp. Gucia) „willę”. Zamieszkał w niej z rodziną. Dotąd na Półwsiu były tylko chaty albo dworki czyli „hortulanie”. Ja takowe jeszcze pamiętam. Willa dziadziowa przetrwała do 1978 roku. Przy rozbiórce można było podziwiać, jakie zdrowe były jeszcze mury: żadnego partactwa. 
(Willę z ogrodem przy Senatorskiej 27 odebrano naszej rodzinie, a na jej miejscu postawiono kilkuklatkowy blok. Nasza babcia ciężko przeżyła wyburzenie tego domu. Zabrała stamtąd gipsową figurę Matki Boskiej stojącą w niszy od strony ulicy Senatorskiej, osobiście zdrapała z niej brzydką farbę i białą oczyszczoną figurę kazała sobie włożyć do trumny - przyp. Gucia).

Półwsie, a raczej Półwieś, czyli odcięta połowa wsi Zwierzyniec, było wtedy wsią. O powstaniu Półwsia napisałam w mojej książce Dzieje Klasztoru Norbertanek. Jeszcze mój brat Marian i siostra Janeczka jako miejsce urodzenia mają podane Półwsie, a ja już Kraków. Wszyscy urodziliśmy się w domu dziadków. W młodości mojej mamy miasto tam jeszcze nie doszło. Osadę przecinała jedna szeroka droga do Krakowa „Śląski trakt”, obecna ulica Kościuszki, a druga droga prowadziła spod klasztoru w stronę Błoń, w końcowej części nazywana była „krowią”, bo tędy przeganiano krowy na pastwisko z dwóch klasztornych folwarków, z których jeden nazywał się”Ekonomią” i leżał naprzeciw klasztoru, nad Rudawą, a drugi prawie naprzeciw obecnego budynku Wodociągów Miejskich, folwark „Swoboda”. Pierwszy był pod zarządem klasztoru, drugi wydzierżawiano. Osada pocięta była na posesje, domki w ogrodach o różnych kształtach i w różnym stylu: dworki, chaty. 


Kraków, ul. Senatorska 27. Dom rodzinny pokolenia Franciszka Wilczyńskiego i Antoniny z Modelskich, zbudowany na ojcowiznie żony w latach osiemdziesiątych XIX w., odebrany rodzinie i zburzony w 1978. Na jego miejscu zbudowano blok.








Na balkonie Helena Kramarska. Babcia Krystyna podpisała: nasz balkon na Senatorskiej 27/4.

13 marca 1965 r.  Rodzinny dom Babci. Kraków, Senatorska 27. 
Rysunek Pana Włodarczyka, ojca cioci Marysi, żony Adama Kramarskiego czyli  brata Babci Krystyny.

  Każdy miał swój odcinek drogi; znalazłam dokument, gdzie podano z nazwiskami właścicieli długość tych odcinków. Była jeszcze boczna droga, obecnie ulica Lelewela, połączenie z główną drogą, i ul. Flisacka, wiodąca do szkoły nad brzegiem Wisły. Flisacka wiadomo dlaczego tak nazwana, a „Lelewel” to był pseudonim powstańczy studniarza Borelowskiego, który mieszkał właśnie przy tej ulicy i zginął w walce o wolność w Powstaniu Styczniowym. W związku z tym odbyła się na Półwsiu manifestacja
- 7 -
patriotyczna, z powodu której ksienię zwierzyniecką wzywano na posterunek żandarmerii jako odpowiedzialną za tę uroczystość. Jedyny dom piętrowy, zwany szumnie „kamienicą”, stał na rogu ulicy Flisackiej, w nim mieścił się zajazd. Najokazalszym budynkiem był „Pałac”, z którym norbertanki miały wiele kłopotu, szczególnie w czasie zaborów, bo władze upatrzyły go sobie jako pomieszczenie dla wojska albo zamieniały na szpital, a zakonnicom kazały lokatorów utrzymywać.

  Posiadłość Modelskich leżała w środku folwarku „Ekonomia”, między obecną ul. Mlaskotów, będącą drogą „prywatną” (w moim dzieciństwie jeszcze się tak nazywała), ul. Senatorską, polami ornymi klasztornymi i dotykała Błoń tu, gdzie dziś biegnie al. Puszkina. Mapę odbitą z wielkiej całości z archiwum norbertanek załączam: Grund Parzellen Protoccol Zwierzyniec 1848, AN nr 416.
Domki stały w dużej odległości od siebie. Zabudowa niska nie ograniczała przestrzeni. Gdy dziadzio pod krzyżem gwizdnął na psa, po chwili miał go przy sobie, a krzyż stał przy obecnej ulicy Włóczków, niedawno przeniesiono go nad Wisłę. Tak było cicho. Ulica Włóczków nazwę otrzymała od tego, że tam była posesja rodziny Micińskich, stałych w XIX w. organistów klasztornych, w której tradycyjnie ubierał się „Lajkonik”. Stamtąd zaczynał obchód.

   Prawie naprzeciw naszego domu był wielki klasztorny staw. Drugi był na folwarku „Swoboda”. Kiedy ja byłam dzieckiem wszystkie stawy na Półwsiu były już zasypane w związku z regulacją Rudawy, z tym, że ten największy niełatwo było zlikwidować, więc zewsząd zwożono śmieci. Stąd przez okno często oglądaliśmy ludzi z pogrzebaczami szukających na śmietniku „skarbów”. Nad tym stawem odbyła się jedna z tragedii rodziny mojej babci. Strażnik pilnujący stawu, nie mogąc złapać chłopaków łowiących ryby, poturbował jej dziewięcioletniego syna tak ciężko, że dziecko zmarło. Tamci uciekli, bo wiedzieli, że źle robią, mały siedział na płocie i przyglądał się; nie uciekał, więc padł ofiarą. O wielkiej szlachetności dziadzia świadczy jego zachowanie w tym strasznym nieszczęściu. Zrezygnował z dochodzeń, bo jak powiedział: Dziecka już nikt nie wskrzesi, a strażnik spełniał swój obowiązek jak potrafił.
- 8 -
Siostry Janina i Krystyna Kramarskie w ogrodzie domu rodzinnego przy Senatorskiej 27 w Krakowie.

  Za naszym ogrodem, nieco z boku, w zupełnej pustce, stała szkoła miejska im. dr Jordana wzniesiona niedawno zamiast szkoły ludowej, stojącej nad Wisłą, ufundowanej przez Norbertanki w r. 1808, którą zamieniono na zakład wychowawczy im. Brata Alberta. Codziennie widywaliśmy szereg chłopców w jednakowych ubraniach (brązowych, sztruksowych), bo do szkoły wychowawcy prowadzili ich w kolumnie. Przed oknami naszego domu rozciągało się wielkie pole klasztorne od nazwiska dzierżawcy zwane przez nas „Zamorskim”. Za nim stał nieotynkowany piętrowy dom, nazywany „Czerwoną kamienicą”, wystający na środek ulicy (teraz też sterczy, ale otynkowany), a dalej wysoka, trzypiętrowa kamienica mojego wuja Józefa Wilczyńskiego i świeżo wytyczona ul. Kraszewskiego. Naprzeciwko naszego domu był inny widok (ten oglądaliśmy z balkonu): nieduży dom z facjatką, także zbudowany przez wujcia Józia, jako poprzednie pomieszczenie dla jego rodziny. Widzicie, jak to było. Zamiast wynajmować mieszkanie wujek budował coraz większy dom dla siebie. 
  
   Obok niego stał przedziwny twór. Budował go wprawdzie dyplomowany architekt, ale chyba w chwili zaćmienia umysłu. Parterowy, zawierał siedem mieszkań, z każdego wychodziło się prosto na podwórko. Architekt był znajomym rodziców, mama nie omieszkała żartować z jego dzieła, wobec tego do każdego wejścia dobudował drewnianą budkę, istny kurnik. Mieszkało tam siedem rodzin robotniczych, stamtąd wywodziło się wielu naszych towarzyszów zabaw; już zburzono to cudo. Teraz stoi tam blok. Obok był mały domek, dawniej młynarza klasztornego, i stary pochylony dworek, ongiś Tomaszowej, która uczyła mamę robót na drutach. Wzdłuż trzeciej ściany babcinej posesji leżała druga część pradziadkowej posiadłości, babcia miała przecież rodzeństwo. Siostry babci sprzedały grunt obcym ludziom, o co podobno ich szwagier, a mój dziadek, miał do nich żal. Nowy właściciel zbudował dom. W dawnej siedzibie Modelskich mieszkali lokatorzy, a reszta przez długi czas była pięknym ogrodem, który kupił już w latach dwudziestych XX w. kolega wuja Józefa, inż. Cyrankiewicz, aby wznieść willę dla swojej rodziny.
  
Przed domem dziadzia był ogródek kwiatów, a w nim jeden orzech włoski i jedna grusza bera, za domem podwórko, sad, ogród warzywny i staw, który w moim dzieciństwie był już łąką. Na tym stawie matka moja będąc dzieckiem, z rodzeństwem uprawiała sport łyżwiarski, do tego stopnia, że nawet do obiadu zasiadali nie zdemując łyżew, aż służąca zachęcona ich przykładem przywiązała sobie do buta łańcuszek od zegara zamiast łyżwy i złamała nogę. Jako młoda panna z bratem Józefem stanowiła moja mama popisową parę w jeździe figurowej na lodzie i nieraz występowała na krakowskich lodowiskach, co wtedy należało do rzadkości.
Las Wolski. 12 VII 1930.
Od lewej: Stefan Kramarski, Janeczka Kramarska, xxx, Helena z Wilczyńskich-Kramarska, Krystyna Kramarska, Jan Anyszek.

  Do tego stawu, tak ulubionego w dzieciństwie, w latach późniejszych wrzuciła mama bukiet od odpalonego konkurenta, a gdy ten zdziwionym i oburzonym głosem wykrzyknął: Panno Heleno!, pocieszyła go, że kwiaty będą się długo trzymały, bo im nigdy nie zabraknie wody. (Obecnie na miejscu stawu stoi blok, w którym mieszka Andrzej xxx).
- 9 -
  


Maria z Bażelów Wilczyńska (1818 - 1892), 
prababka babci Krystyny, fotografia z portretu


Franciszek Wincenty Wilczyński 
(1848 - 22 VIII 1904), 
syn Piotra i Marii Bażeli, 
dziadzio babci Krystyny.

Dziadzia Franciszka znaliśmy tylko z portretu, ponieważ osierocił rodzinę na długo przed naszym urodzeniem. Wielki portret dziadzia narysowany jakąś przedziwną techniką w 1904 r. przez J. Dutkiewicza, do dzisiaj wzbudzający podziw, bardzo podobno udany (według słów osób znających dziadzia), odkąd babcia zaczęła zmieniać mieszkanie na mniejsze, wisiał zawsze u nas na głównej ścianie w stołowym pokoju. Chowaliśmy się niejako pod okiem dziadzia. Jeszcze moja najstarsza córka Ewa świetnie to pamięta i portret jest u niej.



  Dziadzio musiał mieć dużo zalet. Wszyscy wspominali go z rozrzewnieniem i od obcych też słyszało się pochwały dla jego prawości, uczciwości i życzliwego podejścia do ludzi. Był tak zwanym wtedy przedsiębiorcą budowlanym, mistrzem murarskim, prowadzącym roboty budowlane na własną rękę. Finansowo stał bardzo dobrze. W ramach obowiązków społecznych piastował godność wójta Półwsia Zwierzynieckiego i właśnie pełniąc tę publiczną służbę nabawił się długotrwałej choroby nóg, która strawiła go w sile wieku (56 lat). W czasie wielkiej powodzi w r. 1903 osobiście rozwoził łodzią chleb oczekującym pomocy na dachach domów mieszkańcom Półwsia i wtedy się zaziębił.
  
Rodzina Wilczyńskich w papierach klasztoru Norbertanek notowana jest już w końcu XVII w., jako posiadająca Hortulanię, czyli dworek, który wtedy odsprzedali klasztorowi.
Antonina Wilczyńska z domu Modelska (1853 - 12 X 1935), 
matka Heleny, babcia naszej babci Krystyny.
  
Babcia Antonina była matroną w starym stylu, człowiekiem z sercem na dłoni. Rodzina i dom wypełniały całe jej życie. Charakterystykę członków rodziny zaczynam właśnie od niej, bo była dla mnie osobą bardzo bliską od najwcześniejszych lat mego życia. Urodziła dziesięcioro dzieci: troje zmarło w niemowlęctwie, czwarte, 9-letni syn Leon, na skutek wypadku, piąte, syn Tadeusz, o wielkim talencie malarskim, zmarł nagle w 18 roku życia (obaj właściwie z powodu głupoty ludzkiej). W r. 1900 jej szwagier zabił się spadając z rusztowania, jedyna zamężna siostra zginęła również tragicznie. Babcia, jeszcze dochodząc prawie osiemdziesięciu lat, przeżyła swego najmłodszego syna Kazimierza, który zmarł w 37 roku życia. Wielka to była dla niej tragedia. 

   Poza tym, ponieważ prowadziła duży dom, wszyscy krewni, którzy przyjeżdżali z prowincji leczyć się w Krakowie, zatrzymywali się u niej, a bywało, że pobyt ich trwał kilka miesięcy, gdy leczenie tego wymagało. Przyjęła na dożywocie siostrę swoją Anielę, cierpiącą na bezwład nóg.
Antonina Wilczyńska z Modelskich z dziećmi: Walerią, Janiną, Kazimierzem i Tadeuszem. Helena wydrapana przez dzieci :-)

  Dla każdego szeroko otwierała serce i sakiewkę. Była uczynna, pracowita, ruchliwa i małomówna. O nikim nigdy nie powiedziała złego słowa, wielu starała się wyrozumieć i wytłumaczyć, a w odpowiednim momencie poratować.  Żyła życiem wewnętrznym. Można określić, że dewiza jej życia brzmiała: Kochajcie dobrych za cnotę, a złych za nieszczęście.
- 10 -
  Była czarna, wysoka, zgrabna kobieca, w miarę upływu lat garbiła się coraz bardziej, jak określił mój brat Adam, stała się babcią „wysoką, malutką”. Dla nas była czułą opiekunką w każdej chwili, powiernicą zmartwień i tarczą, gdy któremu groziła kara.
Owdowiała, gdy jedynie najstarszy syn Józef miał zabezpieczoną przyszłość, a zamożność domu zachwiała się z powodu dużych kosztów leczenia męża i braku przypływu świeżej gotówki. (Leczyć można się było tylko prywatnie). Dziadzio Franciszek chorował siedem czy też dziewięć miesięcy. Trzeba było bardzo zmniejszyć gospodarstwo: wysprzedać konie i krowy, ograniczyć ilość służby.

  Pomimo tego Babcia starała się utrzymać dom na dawnej stopie. Gdy córka Helena (moja mama) wychodziła za mąż w dwa lata po śmierci ojca, otrzymała bardzo bogatą wyprawę, tak że przez długie lata widziałam w domu różne przedmioty zaliczane do niej. Koronki u bielizny, wszystkie robione ręcznie, przetrwały dłużej niż płótno, a łyżeczki srebrne z upływem czasu stawały się coraz mniejsze, ale ciągle służyły.

  Wesele następnej córki, Walerii, odbyło się bardzo hucznie, z powozami, z wynajętą służbą. W czasie tego wesela zdarzyły się dwa „omeny”, z których ludzie przesądni wysnuliby złą prognozę dla młodej pary i jak bardzo by się pomylili! Pierwsze, że jak wszyscy goście opuścili dom udając się na ślub, panna młoda według zwyczaju musiała wyjść z domu ostatnia (ja też tak wychodziłam), wtedy okazało się, że zamknięto ją w jednej połowie domu. Drugie, gdy ksiądz miał poświęcić obrączki, nowe zaskoczenie, druhna zapomniała je przynieść i dopiero mój ojciec, a szwagier panny młodej końmi jechał po nie do domu, a goście w kościele czekali. Radzę wam, nie wierzcie w żadne zabobony.

  W miarę jak kurczyły się dochody, przybywało w „willi” na Senatorskiej lokatorów (chodziło przecież o czynsze), a gdy dzieci, to znaczy moja mama i jej rodzeństwo, zaczęły zakładać rodziny, babcia metraż swojego mieszkania ograniczała coraz bardziej i wędrowała z dołu do góry, a potem z powrotem na dół i jeszcze raz do góry, aby starym, obywatelskim obyczajem pomieścić dzieci wokół siebie. We własnym domu sześć razy zmieniała mieszkanie. 

   Wtedy dopiero, po upływie dwudziestu lat od śmierci dziadzia, majątek rodzinny został podzielony. Dziadzio dla każdego dziecka planował osobny dom. Dla syna Józefa na rogu ul. Przegorzały, dla mamusi też zdążył wybudować willę przy ul. Królowej Jadwigi 1, ale niestety podczas jego choroby została ona sprzedana. Niewiele tego zostało: wspomniana wyżej posesja przy ul. Senatorskiej 27 i mały dom z ogrodem i piekarnią przy ul. Królowej Jadwigi 88. Także dom przy ul. Przegoń (późniejsza „Rodzina Sieroca”). Babcia otrzymała dożywocie na całości i trzeba przyznać, że do końca życia mogła się czuć i czuła gospodynią. Była bardzo skromna, nie ubiegała się o względy dla siebie, nie szukała towarzystwa i rozrywek, natomiast zawsze się zjawiała, gdy ktoś był chory albo potrzebował pomocy.

  Pamiętam ją od czasu, kiedy dobiegała sześćdziesiątki. W okresie, kiedy miałyśmy z siostrą dużo nauki, rano cichutko wsuwała się do naszego pokoiku, aby napoić kozim mlekiem, jeszcze ciepłym po udoju, bo wierzyła w jego wzmacniające działanie. Kozy chowała przez długie lata jako jedyną pozostałość po dawnym gospodarstwie. Do ostatka towarzyszył jej tylko kot. Z babcią Antoniną wędrowałyśmy, ja i siostra, kilkakrotnie na odpust „Podniesienia Krzyża” do Mogiły, przypadający 14 września. Tramwaj wtedy dojeżdżał tylko do dworca, dalej szłyśmy pieszo podśpiewując sobie pod nosem. W połowie drogi przysiadałyśmy w przydrożnym rowie i zajadałyśmy nieodmiennie drożdżowy placek ze śliwkami, który do dzisiaj wiąże się w mojej pamięci właśnie z babcią i tamtymi wędrówkami. W adwencie z babcią chodziłyśmy o świcie na roraty.

- 11 -
  W domu babci panował zawsze patriotyczny nastrój, były czasy zaborów. Ludzie odczuwali tęsknotę za utraconą ojczyzną i bardzo cenili pamiątki narodowe. Z najdawniejszego mieszkania babci, na które patrzyłam oczami małego dziecka, zapamiętałam dwa obrazy historyczne. Jeden przedstawiał wjazd króla Sobieskiego do Wiednia. Był duży, kolorowy, podpisany Walery Eljasz. I tenże Walery Eljasz był dla mnie i mojej siostry natchnieniem do uklecenia pierwszego w życiu wierszyka:
Walery Eljasz miał dużo córek,
Zofię, Marylę, Annę i Urszulę.
  Nie wiem dlaczego tak, ale właśnie tak to brzmiało. Drugi obraz był bardzo ponury. Nosił podpis Kościuszko w Solurze. Widać było jakieś łoże, robił smutne wrażenie. Prócz tego było w mieszkaniu babci popiersie prawie naturalnej wielkości, również Kościuszki, a z opowiadania mamy wiem, że dawniej jako odpowiednik było także drugie popiersie Mickiewicza. Kuzyn mojej matki, Piotr Florczyk, pomagając kiedyś przy porządkach swojej kuzynce Walerii (została potem jego żoną) wygłaszał do tego popiersia szumny wiersz i przy okazji rozbił go. Odtąd Kościuszko nie miał pary. Wśród starych rodzinnych szpargałów znalazłam zbiór wierszy patriotycznych przepisywanych ręcznie, jedyny zachowany rysunek brata mamy, Tadeusza, przedstawiający polskich Ułanów, którzy dawno nie istnieli, ale wspomnienia ciągle ich wskrzeszały. Z mebli pamiętam rzeźbione fotele pokryte zielonym pluszem, do tego misterny stoliczek, szafę (jak się później dowiedziałam, Biedermeier, wtedy nie znałam się na tym), komodę i przedziwny sprzęt do spania zrobiony z gęstej siatki drucianej, który można było przesuwać na kółkach, a gdy się go złożyło i nakryło, stawał się dużym fotelem z poręczami. Myślę, że ten właśnie mebel był powiewem nowoczesności w babcinym mieszkaniu.

  Babcia ubierała się zawsze po dawnemu. Nie nosiła kapeluszy, ale specjalne nakrycia głowy, nie czepce, jakie widzę na fotografii mojej prababki, tylko coś w rodzaju toczka wiązanego pod szyją. O świeżość tego nakrycia głowy dbała zawsze ciocia Walercia i zawsze był odpowiedni do pory roku. Gdy wychodziłam za mąż dostałam od babci jedwabną, czarną spódnicę, którą przerobiono na mnie i wtedy dopiero zdałam sobie sprawę, jaką okazałą kobietą była babcia, a my znaliśmy ją jako staruszkę.

  Pamiętam serwis stołowy z deseniami fiołków, małe świeczniki noszone na dłoni (nie było elektryki) i wielką, metrową figurę Matki Bożej, którą nie wiem, czy babcia, czy jej matka przyniosła pielgrzymując pieszo do Częstochowy. Z pamiątek pozostał mały świecznik mosiężny, kowany z żelaza korkociąg, srebrny kieliszek, którego dno stanowi 2 zł z Powstania Listopadowego i ten zeszyt z wierszami Acha. Nad łóżkiem Babci wisiał do końca jej życia wierunek św. Antoniego przemawiającego do zwierząt. Stara rama mozaikowa jest chyba od tego obrazu.

  Mieszkaliśmy w domu babci, więc jakkolwiek do końca życia była samodzielną gospodynią i miała swoje mieszkanie, często przebywała u nas. Stąd wrosła głęboko w nasze życie. Gdy byłyśmy z siostrą dorosłe, znała wszystkich młodych ludzi, kolegów brata, przewijających się przez nasz dom. Nie mieszała się do naszych rozmów czy zabaw, a tylko przesuwając się przez pokój obserwowała obecnych. A znała się na ludziach. Pewnego dnia jednego z nich wskazała mi z poufną radą „wybierz tego, to bardzo dobry człowiek”. I nie zawiodłam się idąc za jej radą.
-12-
  Przy babci przesiedziałam wiele godzin w czasie jej ostatniej choroby (zapalenie stawów) trwającej ponad trzy miesiące. Byłam już wtedy dorosła i ona, osiemdziesięcioletnia staruszka, w długich rozmowach opowiedziała mi całe swoje życie, które mogłoby być treścią ciekawej, chwilami bardzo tragicznej powieści, ale w której byłoby dużo serca, dobroci, wyrozumiałości dla ludzkich wad i przebaczenia. W jej wspomnieniach z dzieciństwa słychać było echa powstania styczniowego (stryj Teofil poszedł do powstania), a potem w życiu panowało hasło pozytywistycznej pracy od podstaw według dewizy módl się i pracuj. W chorobie wykazała wielki hart ducha i głęboką wiarę. Ze strony rodziny doznała wiele serdeczności. Nie mówię o jej rodzonych dzieciach, bo to zupełnie normalne, ale zięciowie i wnuki, wszyscy byli zawsze gotowi do obsłużenia chorej, dla której miłość bliźniego była najwyższym przykazaniem. Zmarła 12.X.1935 r., na dwa miesiące przed moim zamążpójściem. Pogrzeb babci Antoniny był manifestacją uczuć rodzinnych. Jedna z obcych uczestniczek wyraziła się o nim: „Widać było, że za tym karawanem idzie samo serce”. Babcia była bardzo kochana, ale życie miała nielekkie, a rodzinę ogromnie liczną.


 nasz praprapradziadek
nasza prapraprababcia





Feliks Kramarski, syn Jakuba (1853 - V. 1936 r.)
(dziadzio babci Krystyny, nasz prapradziadek)









  Babcia i dziadek ze strony ojca, Feliksa z Kozłowskich i Feliks Kramarscy, mimo że dziwnym trafem nosili jedno imię, imienin nie obchodzili w tym samym dniu (babka 20 listopada, dziadek 31 maja). Zapamiętałam to sobie dobrze, bo przy okazjach imieninowych życzenia wygłaszaliśmy zawsze wierszem, co wymagało odpowiedniego przygotowania, a mieliśmy ambicję, aby się nie powtarzać. Pierwszy ich wnuk, mój brat Marian, otrzymał imię dziadków, Feliks, Szczęsny jako drugie.



Feliksa z Kozłowskich - Kramarska, żona Feliksa. Wnuczka Jana z Malty Zamoyskiego (artysty malarza), córka Franciszki Józefy Zamoyskiej i Piotra Kozłowskiego (krawca).

  Babka Feliksa była prawie przeciwieństwem Antoniny. Interesował ją świat, ludzie, stroje, biżuteria. Charakterystyczne było to, że gdy zdarzało się mamie zachorować na dłużej, babcia Antonina przyjmowała na siebie opiekę nad chorą i dziećmi, babcia Feliksa rządy w kuchni. Gotowała świetnie i była z tego dumna (babcia Antonina dawniej trzymała kucharki). Mówiła, że tę czy tamtą przez nią gotowaną potrawę można podać na cesarski stół. Zresztą nikt z nas nigdy nie grymasił, oprócz brata Adama, który miał odwagę do przyznania się, że mu coś nie smakuje. Specjalnością babci było ciasto zwane „butrymem”, obecne „czarno białe”, które przyrządzała w tak specyficzny sposób, że od tej pory żadnemu z wnuków nie udało się odtworzyć babcinych smaków. Drugi bardzo wspaniały przysmak to był serowiec. Na kruchym spodzie kładła masę migdałową, aby ciasto nie nabrało wilgoci od sera, który stanowił wierzchnią warstwę.

  Babcia Feliksa była nieco młodsza od Antoniny i urodziła tylko troje dzieci - synów, z których jeden zmarł w dzieciństwie. Jako bardzo dobra krawcowa zwracała wiele uwagi na wygląd zewnętrzny. Sama zawsze była bardzo zadbana. Nawet w późnych latach, gdy paraliż nie pozwolił jej poruszać się o własnej mocy, z przyjemnością oglądała piękne stroje i dlatego przed balem podjeżdżałyśmy do dziadków, aby mogła się nacieszyć widokiem swoich wnuczek (jedynych, bo wnuków miała więcej). Była wybuchowa i głośno reagowała na niespodziewane podniety, w przeciwieństwie do swego męża, który był niesłychanie opanowany i małomówny. Pamiętam babci zdumienie w czasie przedstawienia „Jasełek” w ochronce na Półwsiu, w którym Marian i Janeczka brali udział jako aktorzy. Dziadziowie przyszli oglądać ich występy i nagle babcia rozejrzawszy się wśród audytorium, zdziwiła się głośno: W jakiej kaście narodu siedzimy!, bo matka babci była z domu Zamoyska.
- 13 -
  Od tej babci dostałam pierwszy w życiu pierścionek złoty z turkusami, gdy skończyłam piętnaście lat i przeszłam do wyższego gimnazjum. Wtedy zamiast czterech poziomych pasków na mundurku na oznaczenie klasy przyszyto mi jeden zgięty: v, więc ubrana w mundurek, pierścionek włożyłam na palec i pół dnia przesiedziałam w tym stroju spoglądając raz po raz na znaczek i na pierścionek. Taki człowiek był głupi. Babcia miała dużo pierścionków i lubiła je nosić.



  
   


U drugiej babci, oprócz jednej broszki, zresztą bardzo ładnej, z zielonym kamieniem, nie zauważyłam nigdy żadnych ozdób.
   Dziadzio, człowiek spokojny i zamknięty w sobie odnosił się do żony z czułością i szacunkiem, a listy, które otrzymał od niej w czasach narzeczeńskich, kazał sobie włożyć do trumny, co mu się spełniło po bardzo długim życiu, bo zmarł jako przeszło osiemdziesięcioletni starzec. Gdy otrzymałam tytuł magistra, dziadzio ofiarował mi najdroższy przedmiot, jaki posiadał: złoty, antyczny zegarek kieszonkowy, nakręcany kluczykiem, z dewizką, którą mogłam nosić jako bransoletkę. Bardzo się cieszył, że jego chrzestna córka (czyli ja) była w rodzinie pierwszą kobietą z wyższym wykształceniem.






- 14 -
  Dziadziowie Kramarscy mieszkali w różnych miejscach w Krakowie, przy ulicy Wiślnej, przy ulicy Batorego, długie lata przy ulicy Senatorskiej 3 na parterze; na piętrze mieszkali stryjostwo. Potem stryj przeprowadził się do własnej willi na Salwatorze i oczywiście dał dziadziowi pokój u siebie. Przy likwidacji starego mieszkania znalazł dziadzio zabawną książkę z wróżbami dla młodych panien i nam ją podarował. Cóż to była za książka, nie mogę odżałować, że zaginęła. Dopiero miałybyście uciechę. Zawierała szereg pytań odnośnie przyszłości i odpowiedzi w formie wierszowanej np.

 „Co robi teraz twój ukochany?”
„W swym pokoju na kanapie śniąc o tobie smacznie chrapie”. 

Następne pytanie: „Jakie masz najmilsze wspomnienie?” 
„Gdy nas woda niosła, a on trzymał wiosła. 

Inne: „Do jakiego kwiatu jesteś podobna?
„Jako leśne dzwonki wśród zielonej łąki” 

albo „natrętna niby perz i bez pożytku też”, 

albo „podobna do lilii, ozdoba familii”. 

Miałyśmy świetną zabawę, coraz to komuś podsuwając tę wróżbę, nawet babci Antoninie, która była bardzo poważną matroną.

  Jako pamiątkę po babci Feliksie, a raczej jeszcze po jej babci, Franciszce z Zamoyskich Kozłowskiej, mam książeczkę do modlitwy wydaną w r. 1835, w czerwonej aksamitnej oprawie pt. Officium codzienne z różnych nabożnych ksiąg zebrane, a w niej obrazek koronkowy z datą 1891 r.. Miałam również srebrną bransoletkę misternej roboty, którą podarowałam Joli.





Helena z Wilczyńskich Kramarska z najstarszym synem Marianem.

  Moja mama, Helena z Wilczyńskich Kramarska, była taka, jakiej życzyłabym wszystkim dzieciom. Ponieważ nie pracowała zawodowo mogła się nam poświęcić w zupełności. Była niesłychanie cierpliwa, zawsze pogodna, dowcipna i miała wielkie poczucie humoru, które towarzyszyło jej do końca życia i robiło z niej osobę pożądaną w towarzystwie, bo na usposobieniu jej i umysłowości lata przeżyte i kłopoty nie zostawiały śladów. Poza tym była spostrzegawcza, miała dużo taktu i szybki refleks. Dzięki temu we wszystkich z nas wzbudzała zaufanie, ale nie tylko w nas, również w naszych koleżankach i kolegach moich braci, którzy obierali ją sobie za powiernicę. Była naszą najserdeczniejszą przyjaciółką.

 Pełna życia i energii cały dom trzymała w garści, łącznie z wychowaniem dzieci. Ojciec proszony przez nas o pozwolenie na jakąś eskapadę odsyłał nas do niej ze słowami „jeżeli mama pozwoli”. 

Może tak ułożyły się te sprawy dlatego, że gdy rodzice mieli czworo dzieci, wybuchła pierwsza wojna światowa i ojciec jako austriacki oberleutnant opuścił nas na cztery lata. Był na wojnie od 1.VIII. 1914 r. w kompanii sztabowej 46 dywizji strzelców i jako komendant kompanii odbył kampanię na froncie rosyjskim Lublin Iwangrod, potem na Wołyniu: Dubno Brody, a potem na froncie włoskim do 13.XI.1918 r. Otrzymał order „Signum Laudes” 29.VII.1918 r., srebrny „Signum Laudes” 5.IX.1917 r., do tego miecze 21.VII.1918.
- 15 -
  W miejscowości XXX nad rzeką XXX, gdzie front zatrzymał się na dłużej, zbudował ojciec most nazwany mostem Kramarskiego. Mosiężną tablicę z odpowiednim napisem wmontowano w filar. Gdy armia zaczęła odwrót, ktoś wyrwał tę tablicę „Kramarski Brucke” i przyniósł ją ojcu. Jako pamiątkę rodzinną przechowuje ją Marian.
Jan Kramarski, syn Feliksa (nasz pradziadek)
   Ojciec długo wojował, więc mama przyzwyczaiła się do stanowienia o sobie i o nas i to w warunkach nienormalnych. Gdy Kraków przygotowano do obrony jako twierdzę i kazano wszystkim rodzinom oficerów opuścić miasto, kierując je do Czech, mama zdecydowała z miejsca się nie ruszać. Powołując się na samotną matkę (tzn. babkę Antoninę) wymogła na władzach wojskowych pozwolenie na pozostanie w obrębie twierdzy, a że musiała mieć dokumenty motywujące tę decyzję, postarała się o legitymacje, które potem stanowiły źródło do żartów, mając wszystkie jeden punkt zaczepienia. Babka zostawała jako właścicielka realności, mama jako córka właścicielki realności, a my jako córki i synowie córki właścicielki realności. Na rozkaz władz porobiła wiele zapasów: cukier w głowach, wory mąki, poszewki od becików pełne suszonych rogali, a gdy pewnego dnia odwrócono rozkaz i komisje chodziły po mieszkaniach, aby zarekwirować zgromadzoną żywność, potrafiła wszystko tak ukryć, że nic nie znaleziono. No, ale miała do dyspozycji cały dom, była przecież „córką właścicielki realności”. Mama umiała upomnieć się o swoje. Zdarzyło się raz, że oficer austriacki uderzył brata Mariana; rozsierdzona mama wpadła do kwatery oficerskiej i tak mu nawymyślała od „dekowników”, że nie wiedział, gdzie się przed nią schować.
  

Jan Kramarski w mundurze autriackim w środku grupy. Niestety zdjęcie niepodpisane.

Ze swojego dzieciństwa pamiętała mama nieszczęśliwy wypadek, który z brata jej, Tadeusza, zrobił garbatego kalekę. Służąca upuściła dziecko i nikomu nie powiedziała. Wobec tajemniczych dolegliwości maleństwa babcia Antonina rozpoczęła wędrówkę po lekarzach, wreszcie przyjezdny z Wiednia specjalista stwierdził, że dziecko będzie obustronnie garbate, bo już za późno na ratunek i wtedy dopiero wydała się przyczyna. Stąd mama miała wielki uraz przed zostawianiem nas pod opieką służącej i nigdy nie zdecydowała się na to. Wychodząc z domu prosiła o zastępstwo babcię albo któreś z rodzeństwa.


Janina Wilczyńska ok. r. 1900 (ciocia Janka)

  Dużo czasu poświęcała nam najmłodsza siostra mamy, ciocia Janka, wtedy panna na wydaniu. Przychodząc na dyżury rozumiała, że trzeba się nami zająć. Śpiewała nam więc romantyczne ballady, deklamowała wiersze. Wiele z nich pamiętam do dzisiaj. Jeden wiersz robił na nas specjalne wrażenie:

Róże panienkom, tulipany mężatkom, 
drobne kwiatki wdowulinkom, 
a pokrzywy babkom.

Pałace panienkom, kamienice mężatkom, 
Małe chatki wdowulinkom, a chałupy babkom. 

Do nieba panienki, do raju mężatki, 
Do czyśćca wdowulinki, a do piekła babki.

  Jak widać, wierszyk był niezbyt mądry, ale słuchając go odczuwałyśmy ulgę, że nasza ukochana babcia „wysoka malutka” jest wdowulinką, więc nie przypadnie jej w udziale to najgorsze. 
- 16 -
  Wiersze deklamowane przez ciocię miały przeważnie treść patriotyczną, bo jak wyżej wspomniałam, taki był babci dom. Oto jeden z nich:

Pośród stepowej, śnieżnej zamieci, 
dzwonek żałosny zawodzi, jęk 
W stronę Sybiru kibitka leci, 
z kibitki kajdan dochodzi dźwięk. 

To na Kamczatkę jedzie ofiara, 
z ofiarą matka i mały syn, 
Ich potępiła swawola cara, 
za to, że wolni byli od win. 

Mamo, mnie zimno, ja spać chcę, matko, 
mamo zdejm z nóg mych żelaza te, 
Mamo, gdzie jedziem, gdzie jest nasz tatko, 
gdzie domek nasz, zabawki me? 

Tak szczebiotało maleńkie dziecko, 
matce po twarzy strumień łez ciekł, 
A Kozak w dziecko patrzył zbójecko, 
uderzył pletnią i „małcz ty” rzekł.

A oto piosenka na bardzo rzewną melodię:

Jedzie, jedzie rycerz zbrojny, 
do dom wraca z długiej wojny, 
Suknia jego krwią zbroczona, 
szabla jego wyszczerbiona.

I wita go ojciec stary, 
siostry mu wynoszą dary, 
cieszą się nim bracia mili 
i sąsiedzi się cieszyli. 

Matko moja, wyjdź z pokoju, 
Wszak nareszcie wracam z boju, 
Ale okazało się, że matka już nie żyje:
 Ach, nie mogę wyjść do ciebie, 
Wszak po moim już pogrzebie itd.

Taka poezja robiła na nas niesłychane wrażenie, czuliśmy zimno dokuczające małemu, niemal łkałyśmy z żalu nad żołnierzem. Dowodem, jak bardzo to przeżywaliśmy jest fakt, że dzisiaj go pamiętam.

  W listopadowe i grudniowe wieczory ciocia Janka zasiadała z nami do robienia cacek na choinkę, bo wtedy nie było baniek, drzewko ubierało się tylko ozdobami własnej roboty i łakociami. Ogromnie dużo wymyślałyśmy „łańcuchów”, taka była moda. W jednych domach zwisały w formie festonów, w drugich od czubka w dół. Pierwsze bańki dostaliśmy w paczce od ojca, wyrób austriacki, z jego wojennej choinki w sztabie i długo, długo cieszyliśmy się nimi.

  Ciocia Janka była zawsze elegancko ubrana. Pracowała w biurze, ale tylko do zamążpójścia. Pamiętam ją w dzień oswobodzenia Krakowa w październiku 1918 r., jak wpadła do nas opowiedzieć wrażenia z wypadków w rynku, pełna radości, rozentuzjazmowana, nie zauważyła wcale, że zgubiła ogon od pięknego lisa narzuconego na ramię. Przepadło.
- 17 -
  Ciocia zabierała nas na zwiedzanie wystaw, robiła dla nas drobiazgi szydełkiem, wreszcie dostarczyła wielkiej atrakcji wychodząc za mąż. To było pierwsze wesele, w którym uczestniczyłam. Miałam wtedy siedem lat; na ślub mnie wprawdzie nie zabrano, odbywał się późnym wieczorem, ale samo oglądanie pary młodej, prawdziwie pięknej i ślicznie ubranej (ciotka była urodziwa, zgrabna, smukła i wysoka, pan młody przystojny i wesoły), oglądanie prezentów ślubnych, toż to była uciecha. Widok klęczącej na progu pary przyjmującej błogosławieństwo rodziców, widziany oczami dziecka na zawsze pozostał mi w pamięci. Ciocia miała już wtedy tylko matkę, pan młody tylko ojca; oboje kreślili krzyż nad głowami klęczących ze słowami: „Bez Boga ani do proga”. Potem oglądaliśmy prezenty. Najwięcej zachwyciła mnie srebrna cukiernica napełniona czekoladkami, jak to dzieci, ciągle łakną słodyczy.
  Te lalkę wzięłam ze strychu starego domu na Senatorskiej 27 w Krakowie przed jego wyburzeniem (była wycięta). Gucia

Po upływie kilku lat z kolei ja odwzajemniłam się cioci doglądając jej dzieci, dla których mogłam być już opieką jako dziewięcioletnia dziewczynka, a zawsze bardzo lubiłam dzieci. Ciocia miała ich troje: Marysię, Jacka i Zosię. Z rodziną cioci Janki stykaliśmy się codziennie, bo długi czas i ona mieszkała w domu babci. Stąd z dziećmi jej powstała większa zażyłość, niż z innymi kuzynami. Pamiętam, kiedyś mały Jacek udał się na wędrówkę i nikt nie wiedział, w którą stronę. Cóż za popłoch zrobił się w rodzinie. Wszyscy rozbiegli się na poszukiwania. A malec usiadł na kamieniu nad Wisłą i patrzył, jak woda płynie. Rzeka była ogromna, w stadium wylewu, z daleka widać było chłopca niby maleńką, kolorową kropkę nad szarą rozlaną wodą. Obyło się bez obicia skóry, Jacek schronił się u babci. Ale widocznie miał zacięcie do turystyki.


  Na drugi raz potajemnie wyszedł z domu i wsiadł do tramwaju na pętli pod Norbertankami. Konduktor widząc dziecko bez opieki zaczął go wypytywać gdzie mieszka, dokąd chce jechać. Jeszcze niewiele się zdążył dowiedzieć, bo chłopczyk podał adres: Tam, gdzie Anielka i porzeczki i agrest, a już dopadnięto zbiega. Jak stąd widać, Anioł Stróż miał zawsze dużo do roboty w domu mojej babki.

  Ciocia Janka miała bardzo kochającego męża, i takiego nieco nowoczesnego, bo nieraz stawał jej do pomocy w pracach domowych, co wtedy nie było jeszcze w modzie. Będąc młodym technikiem budowy maszyn, w chwili wybuchu wojny wstąpił do Legionów J. Piłsudskiego. Z pierwszymi oddziałami, t.zw. kadrówką, pomaszerował na wojnę. Zdobył wysokie odznaczenie za waleczność. Gdy inni ludzie z podobnym startem porobili niesłychane kariery, on tego nigdy nie wykorzystał. Po wojnie wrócił do pracy, borykał się z bezrobociem, chociaż był zdolnym wynalazcą, skończył studia i uzystkał stopień inżyniera. Dzielnie przezwyciężał przeszkody. 

  Łatwo dostosowywał się do zmieniających się warunków życia. Inżynier Franciszek Rutkowski (bo o nim mowa) doczekał sędziwego wieku i jako nestor cieszył się ogólną sympatią rodziny. Fizycznie świetnie się trzymał. Jeszcze mając osiemdziesiąt lat potrafił dorosłego chłopaka wyrzucić za kołnierz z klasy, bo mając tyle lat nie zaprzestał uczyć przedmiotów zawodowych w technikum.

  Należy zaznaczyć, że zięciowie udali się babci, miała idealnych zięciów, ale też daleka była od przysłowiowych teściowych. Nigdy nie mówiła o ludziach źle i nie powtarzała plotek, wszystkim się dzieliła, dla siebie nie miała wymagań. Rutkowscy nie mieszkali w Krakowie zawsze. Zrobili kilka wypadów w Polskę, bo wuj chciał znaleźć sobie jakiś warsztat pracy. Byli w Lubartowie, Hrubieszowie, Skrobowie, zawsze w Lubelskiem, potem już blisko, w Swoszowicach. Mieszkanie w domu babci czekało ciągle na powrót. Wreszcie zamieszkali na długie lata przy ul. Królowej Jadwigi 29.

  Rutkowscy zawsze okazywali mi dużo serdeczności. Dowodem tego jest choćby ich piesza wędrówka na mój ślub ze Swoszowic do Krakowa, gdy zawiodła komunikacja. Ciocia była już wtedy osobą niemłodą i słabego zdrowia. Marysia, przez moje córki nazywana Totą, jest chrzestną matką mojej córki Krystyny (mamy Iwonki). Z Jackiem (wtedy już Jackiem Rutkowskim) pewną cząstkę życia spędziliśmy w Gliwicach i tam, mimo różnicy lat, zbliżyło nas bardzo wielkie przywiązanie i tęsknota do rodzinnego miasta, co Krysia, żona Jacka, określiła jako „szowinizm krakowski”, bo mogliśmy godzinami wspominać. Inż. Jacek Rutkowski i Krystyna z Tworkiewiczów mają dwoje dzieci: Piotra i Katarzynę, mieszkają w Krakowie na osiedlu „Widok”. Najmłodsza z dzieci cioci Janki, Zofia z Rutkowskich Tolińska jest chrzestną córką mojej mamy. Zosia kiedyś przyszła do domu i mówi do matki: Ciocia Hela dała mi takie jabłko, ale to nie było jabłko, nazywa się zipa (rzepa). 
- 18 - 
  Ale wracajmy do charakterystyki mamy. Mimo wielkiej zażyłości, jaka nas z nią łączyła, mama cieszyła się u nas aż do śmierci najwyższym autorytetem. Po zgonie ojca, chociaż wszyscy oprócz brata Stefana byliśmy dorośli, głową rodziny była właściwie mama. Zawsze liczyliśmy się z jej zdaniem i chętnie słuchali jej zdrowego sądu. Bardzo ładnie wchodziła w wiek sędziwy, nikt nie mógł jej określić mianem staruszki. Była zgrabną, zawsze z szykiem, choć skromnie, ubraną starszą panią. I tak było zawsze.

  Popielata blondynka, wysoka, przystojna i prosto się trzymająca, mama była w każdym czasie modnie i stosownie ubrana. Oczywiście w młodości miała znacznie większą obfitość strojów, niż w późniejszych latach. To jest zupełnie zrozumiałe.

 W dzieciństwie do wielkich przyjemności zaliczaliśmy asystowanie mamie albo ojcu przy robieniu porządków w szafach. Każde z nich zawsze robiło to osobiście w swojej szafie. U mamy były koronki, żaboty, wachlarze, pióra, suknie z trenami, sterty kapeluszy o przeróżnych kształtach (wtedy panie zawsze chodziły w kapeluszu) i przedmiot naszego zachwytu: biała parasolka ze szwajcarskim haftem, która miała chronić przed opalenizną. W małym pudełeczku zebrane były „precjoza”, z których mnie bardzo podobały się liczne breloczki od srebrnej bransoletki: śliczny, maleńki dzbanuszek i dzwoneczek, jaki noszą owce. Był także maleńki srebrny zegarek kieszonkowy. Zegarków na rękę panie nie nosiły. Ten był zamknięty w kopercie, na łańcuszku wieszało się go na szyi, a nosiło w kieszonce naszytej na spódnicy. Taki sam zegarek miała ciocia Janka, a wujek Kazek, wtedy student, miał zegarek na ręce, tylko on. Zegarek był niklowy i miał dla zabezpieczenia szkiełka niklową, grubą kratkę, można z nim było cuda wyczyniać, bo był zabezpieczony. Potem dał go Marianowi.




Jan Kramarski, syn Feliksa. Babcia napisała: Mój ojciec Jan Kramarski idzie do biura i wraca.

  U ojca w szafie był tak skrupulatny porządek, że w nocy bez światła mógł wydobyć z niej potrzebny przedmiot. Tu znów zachwycał nas cylinder z kreciego futerka, umieszczony w specjalnym pudle łącznie ze szczoteczką do gładzenia go; galowy mundur wojskowy, do niego nakrycie głowy o dziwnym formacie z kogucim piórem, połyskujący zielono i szabla ze złotą kitą. Uczyliśmy się nazw ubiorów: z ogonem to frak, surdut trochę dłuższy niż normalny to anglez, spodnie w paseczki to wizytowe i.t.d. U ojca w najmniejszych pudełeczkach były nasze zęby mleczne, każdego w osobnym pudełeczku. Gdy wyszłam za mąż, ojciec przekazał zęby Krysi mojemu mężowi, oczywiście żartem, jako nieodzowną cząstkę mnie.
Jan Kramarski
Jan Kramarski wydrapany ze zdjęcia przez dzieci
Jan Kramarski.







- 19 - 
  Mama jako dziecko chodziła do szkoły parafialnej ufundowanej przez Norbertanki, nad brzegiem Wisły. Szkoła była koedukacyjna, stąd nieraz w późniejszym wieku wskazywała nam mama swoich kolegów, którzy zawsze witali ją serdecznie, bo była nielada „wybijokno” i potrafiła w figlach przewyższyć niejednego chłopaka. Przytoczę jeden przykład. Pewnego razu w szkole podstawowej (wtedy ludowej) nauczyciel całą klasę zamknął za karę w pomieszczeniu na piętrze i poszedł do mieszkania. Ile czasu miał trwać ten areszt nie wiadomo. Gdy dzieci bardzo zgłodniały, postanowiły się uwolnić i wtedy chłopcy jako jedyną drogę wskazali rynnę przytykającą do okna, po której można było zjechać w dół. Największy ryzykant wypróbował drogę. Nauczyciel zapomniał o tej karze, ale wreszcie przypomniał sobie i pędził, aby dzieci wypuścić w chwili, kiedy właśnie Helena (moja mama) jako pierwsza zaczęła się zsuwać. Włosy stanęły mu na głowie, a jej również, tylko nie z tego samego powodu. On drżał z obawy, co będzie, jak się dziecko zabije, a ona wyobrażała sobie, jakie zbierze lanie, ale nie miała powrotu. Do góry wrócić się nie dało. Skończyło się na strachu. Nauczyciel był szczęśliwy, że obeszło się bez wypadku.
Helena z Wilczyńskich Kramarska

  Młode ciotki Heleny, Wiktoria i Maria Modelskie, mieszkające w sąsiedztwie, nigdy nie wiedziały, jaką niespodziankę szykuje im mała Hela. To po kryjomu używała ich kosmetyków, w najnowszym kapeluszu ciotki pojechała do siana, bo dziewczynki musiały dbać o cerę i chronić ją przed słońcem. Ciotka zmartwiała ze zgrozy, jak zobaczyła, w jakim stanie jej śliczny kapelusz ledwo trzyma sią na głowie rozbawionej dziewczynki. Albo, gdy cała rodzina w skupieniu słuchała następnego odcinka „Ogniem i mieczem” w prenumerowanym czasopismie, wpadła z głośnym okrzykiem: Bohun!!!, aż wszyscy zerwali się jak do ucieczki. A spała tak, że gdy kiedyś brat rozłożył jej łóżko, nie czuła tego i dalej spała na podłodze. Od tego czasu brat jej mówił, że nie może wyjść za mąż, bo przy tak śpiącej mamie dziecko zakrzyczy się na śmierć. Ten talent odziedziczyłam po mamie, nieraz z tego powodu dostałam burę. Kiedyś, już będąc studentką, usnęłam siedząc na kanapie między Marianem, a moim przyszłym mężem. Oni sobie dyskutowali, a ja zdrzemnęłam się na chwilę. Akurat przyszła mama. A to panna, co śpi nie zważając na towarzystwo młodych ludzi!! powiedziała z oburzeniem. Była bardzo uważająca. Wydawało jej się to niesłychane. Przeszłam jej oczekiwanie. 
Kraków. Od lewej: Zofia Kramarska, Marian Kramarski, Krystyna Kramarska, Jan Anyszek.

   Raz w kinie usnęłam tak, że widziałam tylko początek, a obudziłam się, gdy młodzi całowali się na zakończenie filmu i nieopatrznie zapytałam, kto to. Tym razem mama się przeraziła. Myślała, że mam gorączkę, bo jakże można sobie to wytłumaczyć, gdy ktoś po obejrzeniu filmu nie poznaje głównego bohatera.

  Wyższe klasy skończyła mama u S.S. Prezentek przy ul. św. Jana, a potem u S.S. Duchaczek przy ul. św. Tomasza, bo u Norbertanek była szkoła tylko dla pensjonarek. Nauka odbywała się dwurazowo z przerwą na obiad. I wyobraźcie sobie, że to dziewczę dziesięcioletnie dwa razy dziennie wędrowało z Półwsia do szkoły, a tramwajów w tamtym kierunku jeszcze nie było. Były już konne tramwaje, ale tylko w starym mieście. Nieraz była obładowana owocami, które z własnego ogrodu nosiła koleżankom zamkniętym w pensjonacie.
  Mama bardzo lubiła czytać i to pozostało jej na zawsze. W klasztornych szkołach duży nacisk kładziono na roboty ręczne. Mama znała właściwie wszystkie „sztuczki” wchodzące w zakres tej dziedziny wiedzy, nawet robienie strzyżonych dywanów. Babcia dodatkowo posyłała ją na naukę dziania na drutach, W ten sposób chciała utemperować żywą jak iskra dziewczynkę, która w życiu okazała się energiczną, samodzielną i bardzo wartościową kobietą.
Szyć na maszynie i kroju nauczyła się sama, po prostu na własnych dzieciach, a robiła to w takim tempie, że potrafiła mnie i siostrze uszyć sukienki w ciągu jednej doby. Szydełkowanie traktowała jako odpoczynek po domowej krzątaninie. W pamiętniku wpisała mi wiele mówiące słowa: Orłem przez młodość człowiek przeleci, przez życie idzie oraczem. Wytrwaj!.



  Wydatki domowe prowadziła bardzo racjonalnie, ojciec nigdy jej nie kontrolował. Nie słyszałam, aby z tego czy innego powodu były między nimi jakieś spory. W ogóle moi rodzice nigdy się nawet nie sprzeczali. Ojciec, przez nas tytułowany „tatusiem”, był jedyną osobą dostarczającą środków utrzymania. Jeżeli mama załatwiała jakiś duży sprawunek dla nas, dzieci, nigdy go nie kwestionował. Gdy byliśmy mali, pytał tylko „czy drogi”, potem zawsze pytał „czy ładny”. Nie lubił rzeczy brzydkich, ładnymi głośno się zachwycał, brzydkich nie omieszkał zganić.
- 20 -
  Pamiętam, byłam sporą już dziewczynką, gdy w Krakowie koncertował Paderewski i z tego względu było w mieście wielkie poruszenie. Wieczorem ojciec rozprawiał coś na temat koncertu, a Mamusia wysunąwszy jeden palec spytała go: A ty wiesz, że Paderewski tym palcem nie gra? Tatuś aż się poderwał: Co ty mówisz, może ma sparaliżowany? A mama na to: Nie, tylko to jest mój palec, a on gra swoim. Ojciec nic się nie odezwał, ale za parę dni, w czasie obiadu mówi: Lasak kopyta wyciągnął (Lasak to był szewc, który robił rodzicom buty na zamówienia). Mama głośno się zdziwiła: Co ty mówisz, umarł? A ojciec Nie, z butów wyciągnął. Masz za swojego Paderewskiego.



  Ojciec mój, Jan Kramarski, był człowiekiem ogromnie solidnym i bardzo słownym. Nigdy nikogo nie zawiódł. Podstawą małżeństwa, które jako 25-letni młodzieniec zawarł z 24-letnią panną Heleną była miłość. Pozostali jej wierni do końca. Jak się poznali, nie wiem, jakoś nie wpadłam na to, aby zapytać.


:-)

  Bracia Kramarscy, Alfred i Jan, mieszkali w Krakowie przy ulicy Wiślnej 4 na III piętrze, zawędrowali w okolice podmiejskie i tu ugrzęźli na zawsze, bo stryj Alfred ożenił się z koleżanką mamy Zofią Grzymała-Ślaską, mieszkającą również na Zwierzyńcu. Gdy rodzice się poznali, ojciec był studentem Politechniki Lwowskiej (tylko tam była politechnika), więc widywać się mogli jedynie w wakacje, a wtedy brat mamy Józef płatał jej różne figle w rodzaju: od każdej pary butów schował jeden, żeby przez szukanie spóźniła się na randkę ze swoim chłopakiem, którego wybrała spośród licznych konkurentów.

  Chłopak był rzeczywiście bardzo przystojny: silny brunet ze szczególnie pięknymi niebieskimi oczami. Odkąd go pamiętam nosił długie wąsy (w czasie wojny miał także brodę) i te właśnie wąsy były atutem w rozgrywce z matką o obcięcie włosów. 
- 21 -

Ojciec był konserwatystą i nie ulegał wpływom mody. Nie uznał pędu pań do fryzur a la garcon i zagroził mamie, że gdyby zastosowała się do mody, on zgoli wąsy. Żadne nie chciało ryzykować. Gdy moda wymyśliła noszenie na głowach kolorowych siatek, nam nie wolno było ich założyć. W sukniach bez rękawów nie pozwalał nam siąść do obiadu. Uważał, że nadają się na bal czy na plażę. Sam nigdy nie nosił brązowych butów. Odkąd najmłodszy syn cioci Walerci, Tadeusz, zmarł na tężec na skutek ukłucia kolcem w nogę, ojciec surowo zabronił nam chodzenia boso nawet po mieszkaniu i zawsze musieliśmy się do tego stosować. Gdy zdecydowałyśmy z mamusią, że trzeba mi obciąć włosy (byłam w klasie V gimnazjalnej), bo nie umiałam się sama porządnie uczesać, a wymagałam tego dwa razy dziennie, gdyż do szkoły chodziłam po południu, i do mamusi gotującej obiad wlatywałam z grzebieniem, a tego nie znosiła, musiałyśmy to mocno umotywowć, aby ojciec zgodził się na takie ustępstwo. 

 Widokówka z czasów komunistycznych.

  Nie lubił przedmiotów zepsutych, po prostu drażnił go ich widok. Wszystko musiało być funkcjonalne; wstawał więc wcześnie rano i przed pójściem do biura wykonywał różne naprawki i uzupełniał braki. Jako dzieci układaliśmy mu na biurku wszystkie zepsute zabawki, a on je cierpliwie sklejał. Po I wojnie światowej, kiedy nie można było kupić zeszytów, zamówił u introligatora zeszyty z czystego papieru i sam godzinami kreślił odpowiednie linijki. Na nasze prośby opowiadał nam dużo o swoim życiu studenckim, pełnym zabawnych kawałów. Do nazwiska ojca koledzy ułożyli zabawną szaradę:

Pierwsze zawsze z wiosną płynie,
od drugiego nikt się nie wywinie,
całość ma znaczenie w zimie.

Dla rozwiązujących dodaję, że na narty mówiło się „ski”.

Drugi wierszyk recytowany przez ojca odnosił się do pierwszej wersji pomnika Mickiewicza:

Na środku rynku, 
naprzeciwko szynku, 
ma rogi na głowie, 
po brzuchu się skrobie.

  Taka zagadka krążyła po Krakowie, pomnik zamieniono na inny. Nigdy w żadnej książce o Krakowie, a czytam ich przecież sporo, nikt nie przypomniał o takiej zagadce.


Lwowski Wiek Nowy w wydaniu z 6 grudnia 1901 r. donosi, że złapano złodzieja, który okradł mieszkanie Jana Kramarskiego. Nasz pradziadek widocznie przywiózł tę gazetę, a Jolanta ustaliła dzisiaj, 31 stycznia 2019, że jej dziadek (którego nie znała, bo urodziła się w 1944) musiał ją przechowywać z powodu tej notatki.


  Studenci byli wrogo usposobieni do władz zaborczych i płatali różne figle, nieszkodliwe, ale nękające, np. gdy we Lwowie miało odbyć się odsłonięcie pomnika nie po myśli studentów, wyrazili sprzeciw w bardzo zabawnej formie. Dowiedzieli się, że zapach wilczego sadła wywołuje u psów wycie.Wobec tego postarali się o sadło i wysmarowali nim stopnie pomnika wieczorem przed odsłonięciem. Psy z całego miasta zbiegły się i wyły tak, że pomnik otoczył kordon żołnierzy i kolbami odganiał napastników. Dwóch studiujących usunięto z uczelni, ale nieszkodliwie, bo mieli bogatych rodziców i skończyli studia we Wiedniu.

  Ojciec snuł długie opowiadania o wojnie, w czasie której notował ciekawe zdarzenia i gromadził fotografie. W takich chwilach potrafił mówić; na co dzień wolał słuchać, ale jak już powiedział, to trafiał w sedno i nie brakowało mu dowcipu. Był moralny, określiłabym to, czysty w myślach. W naszym domu nie opowiadano nigdy tłustych kawałów, jak również nie tolerowano kołtuństwa, słowo „tak” oznaczało tak, a „nie” oznaczało nie. Jedna ciekawostka: nazwisko tak często wymawiane po wojnie „Piłsudzki”, w jego ustach zawsze brzmiało „Pizłudzki”. Nie mógł się odzwyczaić. Zbiór wojennych fotografii oddaliśmy do Biblioteki Jagiellońskiej.
-22-

   Ojciec był urodzonym demokratą, w każdym widział człowieka. Udzielał ludziom pomocy w różny sposób n p. długimi okresami jadali u nas obiady młodzi ludzie z rodziny i nie krewni, studenci, kiedyś był to jakiś emigrant i.t.d. Stąd przy obiedzie bywało nieraz bardzo urozmaicone towarzystwo. Kiedyś służąca zwierzyła się mamie, że u poprzedniej chlebodawczyni mówiono przy posiłkach obcymi językami. Nie trzeba nam tego było dwa razy powtarzać. Właśnie wtedy stołował się u nas cioteczny brat ojca, Zdzisek Mężyk, student UJ, ogromnie skory do kawałów. Aby zrobić dziewczynie przyjemność mówiliśmy do siebie w obcych językach, tzn. każde recytowało te teksty, które pamiętało, wszystko jedno w jakim języku i przerywało, dając się innym włączyć do rozmowy. Mieliśmy wspaniałą zabawę, a dziewczyna była uhonorowana, że służy u tak „wysokopieronnego” państwa. Co do tego słowa „wysokopieronne”, to znalazło się ono w naszym słowniku dzięki małej kuzynce ze Lwowa, 





która zwiedzając ogród botaniczny w Krakowie, wszystkie napisy „wysokopienny” odczytywała jako „wysokopieronny”, bo jeszcze nie bardzo umiała czytać. Nam się to słowo nadało jako bardzo wymowne i dosadne.

  Ojciec miał wielki mir u robotników, którymi kierował przy budowie dróg. Zachowali go we wdzięcznej pamięci przez długie lata. Gdy brat mój Adam w czasie okupacji musiał iść do fizycznej pracy, robotnicy z sympatii dla ojca gotowi byli odrabiać naznaczoną na niego część roboty, nieco za ciężką na jego siły, chociaż ojciec nasz już od kilku lat nie żył.


 Z prawej Jan Kramarski. 15 VI 1935 r.

  W dzieciństwie nasze życie toczyło się zupełnie inaczej niż wasze. Nie było telewizji; radio ukazało się, gdy chodziłam do gimnazjum, i to tylko na słuchawki. Terenem naszych zabaw był ogród. 

W czerwcu 1926.

  Przed wielu laty dziadek Wilczyński zasadził tam drzewa owocowe, przeważnie grusze, dwie jabłonie, kilka śliw. W jesieni sad dostarczał nam wspaniałych owoców. Dziadek był wybredny w dobieraniu gatunków. Najwcześniejsze witarnie i cukrówki objadaliśmy, jak tylko zaczynały dojrzewać, tym bardziej, że nietrudno było na te drzewa wejść. Inne drzewa miały wysokie pnie, a przez to niedostępną koronę. Do zdejmowania z nich gruszek przychodził specjalny chłopiec, nim gruszki dojrzały, bo kiedy dojrzałe spadały, pod drzewem leżały w formie marmolady. Zielone, nieobite, układaliśmy z babcią Antoniną w sianie na strychu, a późną jesienią i w zimie za jej pozwoleniem wędrowaliśmy tam i wyciągali z siana złociste, miękkie owoce, że przy jedzeniu sok z nich spływał nam aż do łokci. To dopiero były delicje.
Pocztówka zachowana od czasów dzieciństwa przez ciocię Ewę Roller.
-23-
  Z ogrodu warzywnego pomagaliśmy znosić do piwnicy jarzyny. Był to zawsze dzień pełen śmiechu i różnych psikusów. Piwnice były nieoświetlone i stwarzały dogodne warunki od płatania figli. Na przykład jedno kładło się na podłodze, a każde następne przewracało się na nim. Niewybredne to były dowcipy, ale dzieciom, i to szczęśliwym dzieciom, niewiele trzeba do radości. W ogóle nie pamiętam, abym się kiedykolwiek nudziła. Codziennie każde wstawało z głową pełną pomysłów, a że nas było kilkoro, pomysły mnożyły się w nieskończoność. 
Od lewej: Helena Kramarska, Jan Anyszek, z przodu Krystyna, Janeczka, Stefan i Adam Kramarscy.

  Nie było obecnej mody wyjeżdżania na lato. Powietrze w Krakowie było jeszcze czyste, a dom stał w ogrodzie. W dzieciństwie byłam raz na letnisku w Chełmcu Polskim koło Nowego Sącza. Tam kierownikiem szkoły był szwagier babci Feliksy, Władysław Mężyk, ojciec niezwykle licznej rodziny, bo aż jedenaściorga dzieci, wtedy, gdy u moich rodziców było dopiero troje. 


   Ale my pojechaliśmy też całą gromadą, bo z dziadziem i babcią Feliksą. Miałam wtedy dwa lata i wywiozłam stamtąd jedno wspomnienie: jedyne, co pamiętam, to obolałą piętę jednej z kuzynek ojca, ropiejącą, moczoną w jakimś roztworze. Dla dziecka był to przeraźliwy widok, na całe życie. W rok potem wybuchła pierwsza wojna światowa, najbezpieczniej było siedzieć na miejscu. Babcia Antonina powynajmowała zbyteczne pomieszczenia i zyskaliśmy nowych towarzyszy zabaw.

  Oprócz gier ruchowych wymyślaliśmy własne zabawy np. w jesieni, w pustych zagonach sadziliśmy największe lebiody, jakie mogliśmy znaleźć i tak powstawał las. Pod tymi niby drzewami ustawialiśmy grzybki wycięte z papieru, a potem odbywało się grzybobranie. Tak bawiły się miejskie dzieci, które wtedy jeszcze nigdy nie zbierały grzybów w prawdziwym lesie. Nieraz, gdy niespodziewany deszcz przerywał naszą zabawę, jedno przebierało się za księdza i odprawiało Mszę św., a reszta klęczała wśród grządek i upraszała o pogodę.

  Poza tym mieliśmy własnego stracha ogrodowego, który mógł sparaliżować najlepszą zabawę. Wymyśliliśmy go sobie sami, ale cóż z tego, to był strach. Nazywał się „merażka” i wydawał dziwny głos, zmuszający nas do ucieczki. Potem zrozumiałam, że był to odgłos tarcia konaru o konar, a rozlegał się z olbrzymich wiązów, rosnących w końcu ogrodu nad owym dawno zasypanym stawem.
W ogóle lubiliśmy się straszyć; to była swoista przyjemność. Nieraz wieczorem sami siedzieliśmy w kręgu lampy (naftowej), każde czymś zajęte; do kuchni wiódł długi korytarz, tam była mama. Nagle jedno podnosiło głowę i z uporem zaczynało się wpatrywać w jakiś punkt, siedząc nieruchomo. Kolejno reszta robiła to samo, pokój zalegała przeraźliwa cisza i nagle wszyscy zrywali się i pędzili do mamy pod opiekę.

  Nieraz pod nieobecność mamy dyżurował przy nas najmłodszy jej brat Kazimierz, wtedy uczeń szkoły średniej. Jaki przyjemny był wieczór, gdy z zapałem deklamował z „Dziadów” scenę wywoływania duchów. Stłoczeni w kącie kanapy, wpatrywaliśmy się w okno, a wujek recytował:
 Hej, sowy, puchacze, kruki, i my nie znajmy litości. 
To było nasze pierwsze zetknięcie się z wielką poezją romantyczną. Raz wujek chciał zabawić płaczącego Adama lampą wiszącą u sufitu. Szybko pociągnął, wyleciała z niej lampa naftowa i stłukła się. Na podłodze powstała wielka plama z nafty. Patrzyliśmy na to ze zgrozą, a jednocześnie z ulgą, że to nie któreś z nas spłatało tak kłopotliwy figiel.
  
  W niepogodne dnie bawiliśmy się w domu sami. Brat Marian zawsze uświetniał te nasze zabawy. Gdy bawiłyśmy się w szkołę lalek, za które odrabiałyśmy lekcje i pisałyśmy klasówki, on zjawiał się jako inspektor. Gdy bawiłyśmy się w mamy i pielęgnowałyśmy nasze dzieci, on przyjmował rolę lekarza i zapisywał im różne soczki, które wypijałyśmy za nasze dzieci, nieraz całkiem skiśnięte; albo okryty kapą z łóżka stawał się księdzem i chrzcił kolejno nasze pociechy. Aby móc szyć sukienki dla naszych lalek, nauczył się szyć na maszynie, rysował żurnale. Pokazywał naszym koleżankom sztuki magiczne. Był, a właściwie jest dotąd, naszym wspaniałym „dużym” bratem, jak w tej książce o Hani.
-24-
   Mamusia potrafiła pożytecznie wypełnić nasz czas. W antykwariacie kupiła obszerną zoologię z obrazkami. Z mnóstwem obrazków. Oglądaliśmy ją tam i z powrotem i znowu od początku. Świat zwierząt, ptaków, gadów itp. nie miał dla nas żadnych tajemnic, jeżeli chodzi o ich wygląd. Nazywaliśmy je na wyrywki.



R. 1914. Od lewej: Marian, Adam, Janina, Krysia Kramarscy.

  Pewnego razu urządziliśmy inscenizację bajek „Czerwony Kapturek” i „Jaś i Małgosia”. Ojciec napracował się nad dekoracjami, malował je osobiście, mama była reżyserem. Widownię stanowili: obie babcie, dziadzio, rodzeństwo mamy, kolega wuja grał w antraktach na mandolinie. Aktorzy nie popisali się nadzwyczajną grą, ale goście patrzyli z pobłażaniem. Marian część swojej roli Baby Jędzy odegrał stojąc tyłem do publiczności, ja przestraszyłam się Adama wilka, kiedy wszedł na czworakach okryty kożuchem, bo nie widziałam go przedtem w przebraniu.

   Do wielkich przyjemności należały coniedzielne odwiedziny u cioci Walerci. Dopóki byliśmy mali, ten punkt programu trwał nieodmiennie. Mama miała wiele wspólnych tematów do poruszania z siostrą, również mężatką i matką prawie takiej samej ilości dzieci. My bawiliśmy się innymi zabawkami w zwiększonym towarzystwie. Nigdy nam to nie spowszedniało, chociaż droga na ul. Królowej Jadwigi dla naszych małych nóg wydawała się bardzo daleka. 

   Ciocia Walercia była najlepiej sytuowana z córek babci. Dzieci miały piękne książki, a ogród tak był różny od naszego, który nam już spowszedniał. Tam spotykaliśmy się z synem cioci Rózi (Rozalia Wróbel z domu Florczyk), który komicznie wymawiał swoje nazwisko) Nunuś Dziubel - Janek Wróbel. Pamiętam niektóre z wierszyków. Na przykład:

Na bezrybiu i rak ryba, 
a gdy nie ma się konika, 
to i kozę się zaprzęga 
i wio naprzód się pomyka. 

Jaka mądra myśl w nim się mieści, nieraz w życiu go cytowałam. Tam, w ogrodzie cioci Walerci (obecnie u cioci Marylki) używaliśmy na huśtawce, z której kiedyś spadłam właśnie pod nogi pasącej się kozy. Ta, liżąc mnie językiem, życzliwie przywołała do przytomności. Tam drewnianym wózkiem zwoziliśmy gruszki „muszkatki”. Obfitość ich wprawiała nas w zachwyt, a smaku tych gruszek mojego dzieciństwa nigdy nie zapomnę. Stara grusza podobnie rodziła owoce w dzieciństwie mojej matki i teraz jeszcze można się u cioci Marylki raczyć muszkatkami, chociaż drzewo, jako bardzo wiekowe, uschło już do połowy, a gruszeczki z roku na rok stają się mniejsze. 
- 25 -
Zdjęcie z naszej rodzinnej skrzyneczki podpisane: obywatelka Pinkalska.
Spisie nazwisk i profesji Kraków 1897 -1907 znalezionym przez Ibę wyszukaliśmy takie osoby:
Pinkalska Felicya właścicielka realności Półwsie Zwierzynieckie 42
Pinkalski Aleksander majster blacharski Grodzka 13
Pinkalski Wincenty blacharz Półwsie Zwierzynieckie 42

Muszę zaznaczyć, że gdziekolwiek bawiliśmy się, w gromadzie panowała zgoda i rzadko zabawa kończyła się płaczem, chyba, że zdarzył się wypadek np. kiedy przy zabawie w aptekę wysłano mnie po wodę z butelką. Wracając przewróciłam się na betonowym podwórku i pokaleczyłam obie ręce. Wtedy wszyscy podnieśli wielki wrzask i pędzili na ratunek, a ja na przedzie krwawymi dłońmi otwierałam drzwi, wszędzie zostawiając ślady. Wskutek tego wypadku naukę szkolną w pierwszej klasie rozpoczęłam o miesiąc później, blizny mam do dzisiaj. Drugi raz, siostrze mojej Janeczce, starszy od niej chłopiec siekierą uciął czubek palca u ręki. Przypuszczam, że chciał się popisać siłą i nie zdołał utrzymać siekiery. Znowu nastąpił bieg po ratunek. Mama musiała być nam pogotowiem. To były przykre wypadki, ale bywały i śmieszne. Brat Adam od dziecka interesował się wszystkim, co żyło w gospodarstwie, stąd do dzisiaj hoduje gołębie. Wchodził do kurnika, wybierał jaja i odnosił babci. Pewnego razu widząc babcię w ogrodzie przypomniał sobie o zebraniu jaj. Zanim zdążył to zrobić, babcia wróciła do mieszkania. Mały Adaś poszedł za nią i stłukł jajko; a taki był dumny. Zmartwił się i zamiast, żeby babcia jego zganiła, on ją zrugał, że to jej wina, bo dlaczego nie została w ogrodzie. Adaś chorował niebezpiecznie jako dziecko i zawsze był pupilkiem babci Antoniny.

   Gdy byliśmy mali, ojciec kupił rasową, bezrogą kozę, aby zapewnić nam zdrowe mleko. Pewnego razu koza najadła się czegoś nieodpowiedniego. Właśnie bawiłam się w ogrodzie i nie wiedząc, co się dzieje, patrzyłam, jak koza pomału zamyka oczy i sztywnieje. Wtedy ktoś stwierdził, że zdechła. Zdarzyło się w niedługim czasie, że babcia Antonina przyszła do nas i zdrzemnęła się w pozycji siedzącej. Mieszkała osobno, więc nigdy nie widziałam babci śpiącej. Patrząc, jak powoli zamyka oczy, skojarzyłam to sobie z obrazem zdychającej kozy. Porzuciłam zabawę i z całym pędem wpadając do kuchni, a korytarz miał z siedem metrów długości, krzyknęłam do mamy: Babcia zdechła! Oczywiście mama natychmiast, przerażona, wbiegła do pokoju, a ja za nią. Ruch obudził babcię, skończyło się na śmiechu.

   Ciocia Walercia Florczykowa, młodsza siostra mamy, cichutka, oddana rodzinie, zjawiała się zawsze tam, gdzie była potrzebna, rzadko tam, gdzie mogłaby się zabawić. Niezwykle spokojna i zrównoważona, za towarzysza życia miała człowieka o niespożytej energii i silnej indywidualności. Zestawienie: ogień i woda. Piotr Florczyk nie był w rodzinie przybyszem, zawsze do niej należał. Matka Piotra, Maria Brygida z Zadurów, była jedną z licznych ciotecznych sióstr babci Antoniny i to właśnie tą najbardziej lubianą, stąd i dzieci wzajemnie się lubiły. Piotr był bardzo żywym dzieckiem. Kiedyś wyciągnięty spod kopyt końskich poniósł uszczerbek na urodzie (zniekształcenie nosa), ale nic mu to w życiu nie zaszkodziło. Cieszył się ogólną sympatią i miał bardzo kochającą żonę.





Brat Piotra Florczyka 

   Po skończeniu seminarium nauczycielskiego zaczął uczyć w wiejskich szkołach koło Krakowa. Piszę w szkołach, bo tyle było wolnych posad, że gdy mu warunki nie odpowiadały, przyjeżdżał do inspektoratu i natychmiast oferowano mu co innego. Wracał na wieś, pakował meble na wóz, chłopak z lampą naftową siadał obok woźnicy na koźle, i jazda, przenosił się gdzie indziej. Zawsze chciał, żeby kuzyni obejrzeli miejsce jego pracy. Młodzi Wilczyńscy z przyjemnością zwiedzali podkrakowskie wsie, konie mieli do dyspozycji. Przy takich okazjach pełno było wesołości, np. polowano na kury, bo czemże można na wsi poczęstować gości, ale nikt się nie palił do zarzynania, co innego ustrzelone pieczyste. Raz objął nową szkołę w okresie ogromnego urodzaju śliwek i zaprosił kuzynki do smażenia powideł: oczywiście nie obeszło się bez próbowania. Właśnie przyszła ze wsi delegacja przywitać nowego kierownika, więc wyszedł z nimi porozmawiać. Z pośpiechu zapomniał wytrzeć usta i wystąpił z wąsami z powideł. Nie było końca śmiechu. Na drugi dzień pan kierownik pokazał się w szkole bez wąsów. Słuchając opowiadań mamusi widziałam, jaką radość sprawia jej samo wspominanie tamtych przygód i jak bardzo lubi swego kuzyna szwagra. Kiedy się ożenił, już na zawsze wrócił do Krakowa i zamieszkał na Zwierzyńcu w domu Wilczyńskich przy ul. Królowej Jadwigi 88.
- 26 -
   Wujcio Piotruś, czyli doktor Piotr Florczyk, ze skromnego nauczyciela ludowego, dzięki wielkim zdolnościom, wytrwałej pracy i dużej wiedzy (studiował historię i pedagogikę na UJ) wyrósł na znanego i bardzo cenionego w Krakowie pedagoga. Początkowo był kierownikiem szkoły im. Karola Chodkiewicza na Zwierzyńcu, potem przez długie lata dyrektorował szkole im. Henryka Jordana na Półwsiu Zwierzynieckim przy ul. Słonecznej (teraz B. Prusa). Moi wszyscy bracia uczęszczali do tej szkoły, Adam i Stefan za jego rządów, i dobry czuli przed nim mores.



   Gdy w klasie Adama chłopcy wojowali na lekcji i nauczyciel szukał winowajcy, chłopcy wskazywali Adama, bo uważali, że jak wuj jest dyrektorem, to mu nic nie grozi. Zdarzało się to dosyć często. 



Od lewej: Bracia Stefan, Adam i Marian Kramarscy. 25 XII 1932 r. 

Kiedyś spytałam Adama, czy on za każdym razem wchodzi do wujcia do kancelarii, a on na to: przecież znudziłoby mu się; wychodzę z klasy, wracam za chwilę, a nauczyciel dyskretnie nie pyta o treść rozmowy z wujem.

   Kiedyś, po powrocie z kościoła, mamusia bardzo się uśmiała. Był zwyczaj, że wszystkie szkoły w parafii uczęszczały na mszę św. o tej samej godzinie. Uczniowie szli parami w towarzystwie nauczycieli i dyrektora. Otóż pewnej niedzieli ciocia była chora, w domu wszyscy zajęci, bo przybył na świat mały człowieczek. Nikt nie mógł wuja obsłużyć (przedwojenni mężowie musieli być obsłużeni), więc sam wziął chusteczkę z szafy i poszedł za uczniami do kościoła. Wtedy małe dziecko musiało mieć na brzuszku bandaż zwany powijakiem, który miał chyba z półtora metra długości i dwie tasiemki na końcu. Wuj w kościele wyjął z kieszeni chusteczkę, po męsku strzepnąl ją i nagle coś białego zaczęło lecieć ku dołowi i okazało się powijakiem. Myślałam, że mamusia zachłyśnie się ze śmiechu przy tym opowiadaniu, z jaką miną wujek usiłował zapchać ten powijak do kieszeni, a stał na odpowiednio eksponowanym miejscu.

   Wujcio Piotruś trudną drogą szedł do wiedzy, bo przecież pracował i uczył się (a nie było takiego podejścia do studiujących, jak dziś), toteż później bardzo wielu starał się tę drogę ułatwić i jeszcze teraz spotykam ludzi, którzy z wdzięcznością i rozrzewnieniem go wspominają. Był jedynym w rodzinie socjalistą ideowym (idea była dopiero w zalążku), a nigdy jego zapatrywania nie spowodowały jakichkolwiek waśni między krewniakami, co, jeszcze raz podkreślam, jest dowodem ich kultury.

   Chociaż w polityce był zwolennikiem najnowszej idei, w życiu szanował tradycję. Byłam zdumiona i wzruszona, gdy w przeddzień mojego ślubu przysłał mi bukiecik mirtu. Pierwsza z młodego pokolenia wychodziłam za mąż i obawiał się, abyśmy wśród krzątaniny nie zapomnieli o tym, że panna młoda musi mieć mirtowy wianek. Pomyślał o tym właśnie on. Ponieważ szłam do ślubu w kapeluszu z woalką, wianek umieszczono mi na mufce, aby tradycji i życzeniu wuja stało się zadość.



27 XII 1935. Zdjęcie ślubne Krystyny i Jana Anyszków

   Przyjaźń domu naszego z Florczykami trwała wciąż i niezmiennie. Gdy weszliśmy w wiek młodzieńczy zmienił się trochę porządek naszych spotkań. Ciocia Walercia z dziećmi przychodziła do babci w każdą niedzielę po mszy św. rannej, więc mama miała okazję do rozmowy z nią (jak zaznaczyłam, zawsze mieszkaliśmy w domu babci), a potem odprowadzaliśmy ich wałami Rudawy, co należało do miłych spacerów, które skończyły się, gdy ciocia zaczęła chorować na nogi i coraz częściej jeździła dorożką.



Florczykowie (dzieci Piotra i Walerii z Wilczyńskich) 
siostrzeńcy naszej prababci Heleny, 
cioteczne rodzeństwo naszej babci Krystyny. 
Od lewej: Maryla (ta z ogrodu na ul. Królowej Jadwigi), Zbyszek (student prawa UJ, na samym początku II wojny jako oficer wojska polskiego, wyszedł z patrolem osiemnastu żołnierzy w stronę granicy niemieckiej i słuch o nim zaginął na zawsze), 
Leszek, Wiesław i (z przodu) Czesław (wujek Czesiek, którego znamy)

Zbyszek Florczyk



Kuzyni naszej babci Florczykowie ok. 1920 r. Od lewej: Leszek, Zbyszek i Maryla

   Dzieci Florczyków jako maluchy miały bardzo nietypową wymowę: samogłoską „a” zastępowały wszystkie inne samogłoski np. „ziamniaki nawa” to były „ziemniaki nowe”. Pewnego razu ciocia Walercia przyjęła nową służącą, a ta zwróciła się do jednego z malców, aby poinformował ją jakie noszą imiona. Na to otrzymała odpowiedź: „Malala, Zbasak, Lasak, Wasak i Casak”. Wyraziła wielkie zdumienie, „jak pani dziwnie ochrzciła dzieci”, a to miało być: „Maryla, Zbyszek, Leszek, Wiesiek i Czesiek”.
- 27 -
   Czesiek był ślicznym dzieckiem. Gdy szedł do pierwszej klasy, należało go przedstawić nauczycielce, taki był zwyczaj. Pani wzięła go na kolana i zadawała różne pytania, a on nic. Po wyjściu ciocia strofowała go, że zachowywał się jak debil i usłyszała odpowiedź: „całe pudełko purdru wysypała sobie na twarz”. Rzeczywiście pani nadużywała nieco kosmetyków i dziecko milczeniem wyraziło sprzeciw. 

   Między Cześkiem, a Wieśkiem była mała różnica wieku, stanowili nierozłączną parę. Kiedyś jeden nie był w szkole, a drugi wraca i opowiada mu rewelacyjną wiadomość: Wiesz, że dzisiaj szczepili chłopaków na cholerę? a drugi pyta: A kiedy na psiakrew? W domu nie słyszeli nigdy t. zw. „wyrazów”, nie wiedzieli, że cholera to choroba. Leszek był urodzonym demokratą. W pierwszej podstawowej prosił matkę o przyszycie łaty na zupełnie całych spodniach i to czerwonej na granatowych, bo taką miał kolega w szkole i bardzo mu to imponowało.
   Ojciec trzymał chłopców bardzo krótko, a oni, jak to dzieci w szkole, wśród kolegów nauczyli się grać w karty, o czym nikt nie wiedział, zresztą były to takie niewinne gry. Ale kiedyś w czasie wakacji, gdy okropna pogoda wszystkim dokuczyła, zaproponowali ojcu, żeby z nimi zagrał i zdarzyło się, że przegrał. Ciocia, opowiadając, skomentowała to: Żeby choć siedzieli cicho, ale któryś zatryumfował: widzisz, Pietrasku, przegrałeś!

   Odległość mieszkania Florczyków od domu babci była dość znaczna, a ciocia miała duży dom i wiele obowiązków, a bardzo często przychodziła do babci i po chwili odpoczynku chwytała się każdej roboty: prała drobne sztuki bielizny, sprzątała. Jej pracowite ręce nie znosiły bezczynności.

   Przypuszczam, że ciocia Walercia, mimo spokoju i równowagi, którą odczuwało się w zetknięciu z nią, miała jednak słabe nerwy i dlatego przeżycia w czasie II Wojny Światowej i okupacji doprowadziły ją do śmierci. Na samym początku wojny w samo serce ugodził ją wielki cios. Syn jej Zbigniew, student prawa UJ, oficer wojska polskiego, wyszedł z patrolem osiemnastu żołnierzy w stronę granicy niemieckiej i słuch o nim zaginął na zawsze. 
Wszyscy mężczyźni, zwłaszcza młodzi, w czasach okupacji narażeni byli na ciągłe niebezpieczeństwo. Wszyscy żyli w ogromnym napięciu dniami i nocami. Nerwy cioci Walerci nie wytrzymały tego napięcia. Pewnego dnia, gdy drugi z synów dostał się w ręce wroga, coś w niej pękło. Przycichła jeszcze bardziej, przestała się interesować otoczeniem, straciła ochotę do życia. Po prostu dalej żyć nie miała siły. Zmarła. Zaciszny domek wśród bzów i jaśminów, w ogrodzie ze schodkami stracił duszę. 
(ten dom na Królowej Jadwigi miał zupełnie bajkowe otoczenie - przy samym domu zaczynał się ogród na stromej skarpie idącej w górę - rzadko się coś takiego spotyka. Byłam tam dwa razy jako dziecko odwiedzić "ciocię Marylkę" z babcią Krystyną i moją mamą Jolantą. Wydawało mi się wtedy, że odbyłyśmy z Siemiradzkiego długą tramwajową wyprawę, jakby na koniec świata. To miejsce zrobiło na mnie olbrzymie wrażenie. Jest jednym z moich najwyrazistszych wspomnień z dzieciństwa -przyp. Gucia)
Dla mamy było to bardzo przykre przeżycie, pożegnała najlepszą przyjaciółkę. Ciocia Walercia posiadała niezmierny zapas uczuć serdecznych, które jak dobra wróżka rozsnuwała wokoło. Była bardzo kochana, ale też niezmiernie kochająca. Wuj Piotr przeżył żonę o lat osiemnaście. Po przejściu na emeryturę cały czas poświęcił swojemu hobby ogrodowi. Sadził, szczepił, krzyżował, a potem zbierał owoce swoich doświadczeń; już jako wiekowy pan wspinał się po drabinie bez żadnych obaw. 


   Co roku w imieniny całe młode pokolenie zjawiało się u wuja z życzeniami. Pędziło nas tam wspomnienie szczęśliwego dzieciństwa i wielki szacunek dla człowieka, który wychował całe dziesiątki wartościowych obywateli, jak się teraz mówi, sprawdził się w życiu.

- 28 -

   Odkąd pamiętam, prawie codziennym gościem w naszym domu był najstarszy brat mamy Józef. Oprócz więzów krwi łączyło go z mamą koleżeństwo, od najwcześniejszego dzieciństwa był mamy najlepszym „kumplem”. O nim trudno pisać, bo niektórych wspomnień lepiej nie poruszać, gdyż są zbyt bolesne. Był to człowiek bardzo udany i pod względem duchowym i fizycznym. Miał piękną postawę, męską urodę, nawet łysina nie odbierała mu uroku. Ołysiał w dwudziestym którymś roku życia na skutek skoku z tynieckiej skały do Wisły. Stan wody był wtedy niski, uderzył głową o skaliste dno, w wyniku czego chwilowo stracił wzrok, a potem włosy. Z powodu sympatii, jaką go darzyłam, łysiny nie uważam u mężczyzny za wielki brak.

   Wujek Józek z zapałem oddawał się sportowi niemal od dziecka. Pływał, wiosłował (wychowywał się przecież nad Wisłą i Rudawą), ślizgał się, uprawiał lekkoatletykę. Wciągał w to swoją siostrę Helenę. Z początku ćwiczyli w Parku Jordana, który właśnie wtedy został założony i w kwitnącym stanie oddany dzieciom do dyspozycji. Były dostępne wszystkie przyrządy do ćwiczeń, organizowano gry i zabawy. Mała Hela dorównywała chłopakom sprawnością fizyczną. W niczym nie dawała się prześcignąć. Dr Jordan po stracie swojego dziecka chciał innym przysporzyć dużo sił i zdrowia, chodził więc po ścieżkach parku i cieszył się swoim dziełem, a dzieci śpiewały mu:

Pan profesor Jordan niech tak długo żyje,
póki komar wody z morza nie wypije.
Komarze, komarze pij wodę powoli, 
niech się nasz profesor nażyje do woli...
- 29 -
   Jedyne, do czego nie paliła się mama, to do pływania, chociaż mieszkała tak blisko Wisły, a może właśnie dlatego. Wisła wtedy pochłaniała wiele ofiar. Zaraz za klasztorem była w rzece mała wysepka, wokoło niej tworzył się zdradliwy wir, a także piaskarze wydobywający piasek rozkopywali dno. Miejsce do kąpieli dla kobiet było osobno i tak kiedyś na oczach mamusi utopiła się jej koleżanka Blanka, mająca sześciu braci, którzy kąpali się w miejscu przeznaczonym dla mężczyzn i nie zdążyli jej uratować. Mama i tak ryzykowała, bo z bratem Józefem pływała w łódce jako sternik, a że nie umiała pływać, swoje bezpieczeństwo zawierzała mu zupełnie. Józef rzeczywiście był bardzo opiekuńczy. Będąc młodym chłopcem na widok psa pędzącego z pianą na pysku, nie mając innej możliwości ucieczki, przerzucił Helenę (tylko o dwa lata młodszą od siebie) przez mur, przy którym biegła ścieżka i sam wyskoczył na mur w obawie, że pies jest wściekły. Na szczęście okazało się, że pies zjadł żabę, stąd ta piana, a Helena nieco się podrapała spadając w krzaki. Gdy Marian jako dorastający chłopak ze swoim przyjacielem Kazkiem zaczął chodzić na plażę, Mamusia była temu przeciwna. Kazek, świetny rysownik, potem architekt, zrobił zabawną, a bardzo podobną karykaturę Mariana wchodzącego do balii z podpisem:

Nie bój się, Mateńko, nie pójdę na plażę,
słucham już twej rady i do balii włażę.
Lecz mama z pewnością o tem nie zamarzy,
że łatwiej utonąć w balii niż na plaży.

   Nie bardzo to było smaczne, ale Kazek był miłym i serdecznym chłopcem, jakoś przyschło. Dla nas, dzieci, rzeczywiście wystawiano na taras balię z wodą i mogliśmy się chlapać do woli, bo na tym domowym tarasie było tak gorąco w słońcu, jak na rozpalonej blasze. Potem Józek zapisał się do towarzystwa gimnastycznego „Sokół”, jeździł konno, polował. Stąd miał dużo różnych przygód oprócz tego niefortunnego skoku do Wisły. Kiedyś w czasie polowania jeden z uczestników wpakował w niego przez pomyłkę cały nabój śrutu, na szczęście nie był to strzał śmiertelny. Czuł przyjemność w pokonywaniu trudności, specjalnie lubił narowiste konie.

   Potrafił grać na każdym instrumencie, najlepiej na skrzypcach. Był utalentowanym architektem, łatwo zyskiwał ludzką życzliwość, więc wkrótce po rozpoczęciu samodzielnej pracy stał się dobrze sytuowanym człowiekiem (wyżej zaznaczyłam, że po śmierci dziadzia Franciszka, finanse babci nie stały świetnie.)

   W wieku lat dwudziestu pięciu ożenił się z cioteczną siostrą swojej matki (babki Antoniny) czyli poniekąd swoją ciotką, niezwykle urodziwą brunetką (sam był blondynem) i otoczył ją dobrobytem. Rodzinę wprowadził do domu Wilczyńskich (wcześniej zaznaczyłam, że według projektu dziadzia każde dziecko mało mieć własny dom, zbudowany przez ojca. Gdy zachorował, miał dopiero lat 56 i domy dla dwojga, projekt wydawał się całkiem realny). Dom stał przy ul. Emaus, tam, gdzie teraz mieści się „Caritas” dla niedorozwiniętych chłopców. Między oknami od strony wałów Rudawy jest z cegieł ułożony napis „Wilczyński”. Potem Józef pobudował się naprzeciw rodzinnego domu przy ul. Senatorskiej pod nr 17 i na pierwszym piętrze zamieszkał z rodziną w pięknym mieszkaniu. W ogrodzie trzymał oswojoną sarnę, w dużej klatce orła, po podwórku spacerowały pawie.


   Wujek Józek i ciocia Anna z Magdzińskich mieli pięcioro dzieci: Mariana, Haneczkę, Zosię, Zygmunta czyli Mundka, i Lucynę. Ale życie rodzinne dziwnie im się nie ułożyło i właściwie wujek był nieszczęśliwym człowiekiem, co przysparzało dużo zgryzot matce (babce Antoninie), dla której był zawsze bardzo kochającym synem. Starzy ludzie wierzyli w przesąd, że małżeństwo z krewną nie wróży nic dobrego, a w tym wypadku z powodu bliskości pokrewieństwa trzeba było aż pozwolenia papieża. Ale ja nie wierzę w te gadki, bo między ciocią Walercią i wujem Piotrem też było pokrewieństwo, a stadło było bardzo udane (matka wuja Piotra z domu Zadura i matka cioci Walerci też były ciotecznymi siostrami i młodzi musieli mieć pozwolenie kurii, aż proboszcz się zdenerwował, że nie mogą sobie znaleźć innych panien, tylko w rodzinie).
Stara pocztówka z kolekcji cioci Ewy Roller z domu Anyszek.
   Wujostwo Józefowie przeżyli wielki ból, gdy w ciągu jednego roku 1924 stracili dwoje dorosłych dzieci: szesnastoletnią Haneczkę, utalentowaną pianistkę, która właśnie miała jechać na stypendium do Wiednia i zaziębiwszy się na popisowym koncercie zmarła na zapalenie opłucnej w marcu 1924 i osiemnastoletniego Mariana, ucznia szkoły średniej, który po spóźnionej operacji ślepej kiszki zgasł na zapalenie otrzewnej. Po tym ciosie ciotka nie potrafiła się nigdy podźwignąć. Odsunęła się od wszystkiego; dla niej pozostał tylko cmentarz i kościół. Dziećmi zajęły się jej dwie siostry, Józefa i Antonina Magdzińskie. 

   Mąż, znaczy wujek Józek, przeprowadził się do osobnych pokoi, właściwie dom jako ognisko rodzinne przestał istnieć. Każde święta Bożego Narodzenia, rodzinne święta, zaogniały nigdy nie zasklepioną ranę. Przerwały się kontakty z ciotką i jej dziećmi, chociaż uczucia wuja pozostały niezmienne; zawsze bardzo kochał swoją rodzinę; dobrze, że w tym osamotnieniu znalazł oparcie w matce i rodzeństwie. 
- 30 -
 Kraków, Wola Justowska. 28. VII. 1930 . 
Z przodu Stefan Kramarski. 
Za nim, od lewej: 
Krystyna Kramarska, Józef Wilczyński, Janeczka Kramarska.

   Wuj dużo pracował społecznie, był stale czynny w Radzie Miejskiej, w Sądzie Przysięgłych, w Radzie Opieki nad Kopcem Kościuszki, należał do wielu komitetów. Szacunek ludzki wszędzie mu towarzyszył, na licznych dokumentach można znaleźć jego podpis. Był również rzeczoznawcą w sprawach budowlanych. Budował bardzo dużo. Nie potrafię wyliczyć wszystkich obiektów wzniesionych przez wujcia Józia w Krakowie i na prowincji, zalicza się do nich wiele willi na Salwatorze, na Zwierzyńcu, prawie cała ul. B. Prusa. Można by w archiwum miejskim przejrzeć plany, ale na to trzeba czasu.
   Józef Wilczyński

   W chwilach odprężenia lubił przebywać wśród młodzieży, był dowcipny i hojny. Gdy brat Stefan jako kilkunastoletni chłopiec założył klub sportowy „Orzeł”, wuj ogłosił się jego patronem i często sięgał do kieszeni, aby klubowi uzupełnić braki.

   Dowodem łatwości współżycia z ludźmi była duża, a niewiadoma liczba chrześniaków. Od czasu do czasu zjawiał się ktoś zupełnie nieznany i metryką udowadniał, że inż. Józef Wilczyński jest jego chrzestnym ojcem. Oczywiście taka wizyta zawsze wujka nieco kosztowała. Przez długie lata trzymał konie do wyjazdu. Często strach było nam nimi jechać, bo wystarczyło na wiejskiej drodze, aby dziecko znienacka wystawiło głowę zza płotu, konie stawały dęba, że woźnica kładł się na koźle, aby zahamować i zaoszczędzić nam lądowania w rowie przydrożnym. Kiedyś kupił beczkę wina u o.o. Kamedułów na Bielanach i władował do bryczki. Płochliwy koń przerażony odgłosem podskakującej beczki w takim pędzie zjechał z bielańskiej góry, że połamał sobie nogi i trzeba było go zastrzelić.

   Z czasem temperament wuja zmalał, zaczął chorować na serce, nie chciał się poddać chorobie. Po śmierci żony Anny (±1938) ożenił się drugi raz ze Stanisławą Górską, znaną wam ciotką Stasią, i wyjechali do Miechowa, aby tam ułożyć sobie życie. 

Z Miechowa kiedyś, kiedyś, wywodziła się rodzina Wilczyńskich. W papierach norbertańskich Wilczyńscy zamieszkali na Półwsiu Zwierzynieckim figurują już w końcu XVII w.

   Wkroczenie Niemców do Polski w r. 1939, i to tak daleko w głąb kraju, uważał za coś niesłychanego. Starał się przystosować do warunków okupacyjnych, ale serce było już zbyt spracowane i przestało bić 22.II.1942 r.. Syn Zygmunt sprowadził ciało ojca do grobu rodzinnego na cmentarzu salwatorskim.

   Córki wuja Józefa i cioci Anny: Zofia z Wilczyńskich Michorecka i Lucyna Babulska mieszkają w Krakowie, Zygmunt przeniósł się do Warszawy.

   Drugi brat mamy, Kazimierz (na okładce w pierwszym rzędzie, w środku), żył właściwie w cieniu starszego brata. Ojciec osierocił go w wieku lat dziesięciu, brat wkrótce potem ożenił się; Kazimierz chował się wśród samych kobiet. Pierwsza wojna światowa skomplikowała mu życie. Starszy brat i szwagrowie t.zn. mój ojciec i wuj Piotr mieli wtedy powyżej trzydziestu lat, to byli ludzie dojrzali, którzy potrafili wytworzyć jakąś samoobronę, mieli pewien hart, a i tak ta wielka zawierucha odbiła się na ich późniejszym życiu. Dla Kazimierza, młodego i nieśmiałego chłopca, wcielenie do wojującej armii musiało być straszliwym przeżyciem. Nie miał żadnej cechy potrzebnej do wojaczki, ani sprytu, ani tupetu, ani zuchwalstwa. Wtedy w bitwie na rozkaz pójścia do ataku, żołnierze podnieceni wódką ruszali z bagnetami nałożonymi na karabiny i powinni byli ten bagnet z zimną krwią wpakować w ciało przeciwnika, człowieka, który nic im nie zawinił, oprócz tego, że służył w innej armii, a nieraz był tak samo Polakiem, tylko z innego zaboru. Na samą myśl do tej pory przechodzą po mnie dreszcze i sądzę, że żołnierze mogli to robić albo w z a m r o c z e n i u alkoholowym, albo z okropnego strachu o swoje życie stawali się „bohaterami”. Pisząc to powoduję się nie samą wyobraźnią, ale słowami ojca, który powiedział, że na wojnie nie było wstrętniejszej rzeczy jak rozkaz „na bagnety”.

   Mama, jako najenergiczniejsza z osamotnionych kobiet jeździła śladem brata. Gdzieś koło Nowego Iczyna w Czechach znalazła go w szpitalu. Na szczęście dla wszystkich wojna się skończyła, mógł wrócić do przerwanej nauki. Mimo zdanych egzaminów nigdy nie był samodzielnym przedsiębiorcą budowlanym. Jakiś czas pracował na prowincji przy odbudowie Galicji, potem jako podwładny swego brata. Bardzo cicho przeszedł przez życie, a żył tylko 38 lat. Był wysoki i przystojny, co można powiedzieć o wszystkich z rodu Wilczyńskich kobietach i mężczyznach. Nie przypominam sobie Wilczyńskiego o niskim wzroście. Ożenił się z Wiktorią Gąsłowską i to było drugie wesele, które pamiętam z dzieciństwa. Odbywało się również w naszym mieszkaniu, bo u rodziców ciotki było zbyt mało miejsca, a babcia też wtedy mieściła się już tylko w pokoju z kuchnią. Ciocia Wisia, druga bratowa mojej mamy, w przeciwieństwie do pierwszej, była blondynką, na odmianę wujek Kazek miał ciemne włosy. Ona i siostra mamy Janina pracowały przed ślubem w biurze, jako jedyne kobiety tej generacji w naszej rodzinie.

   Kazimierzowie mieli tylko jedno dziecko: córkę Irenę. W wieku lat sześciu straciła ojca, wkrótce jako dziewczynka została zupełną sierotą. Gdy się urodziła, ja miałam już piętnaście lat i jeszcze lubiłam bawić się lalkami. Często zbiegałam na parter do wujostwa, aby zamiast lalką nacieszyć się małą Irką.

   Irena z Wilczyńskich Mączyńska ma jednego syna Jacka, mieszka przy ul. Dzierżyńskiego. Jacek jest niezmiernie podobny do swego dziadka, a mego wuja Kazimierza, jakby na potwierdzenie praw natury. Rodzina Ireny ogromnie lubi zwierzęta, jest to aż rozczulające.

   Oprócz tej najbardziej zżytej rodziny przewijali się przez moje dzieciństwo jeszcze inni krewni, ale właściwie tylko krewni. Nie pamiętam, żeby rodzice szukali przyjaźni między obcymi ludźmi. Owszem, mieli bardzo dużo znajomych, z którymi łączyła ich praca, koleżeństwo czy interesy, ale chyba największą przyjaciółką mamy była ciocia Walercia, a ojca dziadek Feliks i wujek Józek.
   Na rodziców chrzestnych wybierali zawsze członków rodziny i tak: Mariana trzymała babcia Feliksa i wujek Józek, Janeczkę babcia Antonina i stryj Alfred, mnie dziadzio Feliks i ciocia Tomiakowa, Adama wujek Kazek i ciocia Janka, Stefana babcia Feliksa i jedyny obcy p. Mikołaj Cichy (nie wiem, kto to był, taki był cichy), Halinkę ciocia Walercia i dziadzio Feliks, Józika babcia Feliksa i wujcio Piotruś. Mamusia trzymała Marylę Florczyk, Zośkę Rutkowską jedno z Wilczyńskich, a ojciec trzymał Wiesława Florczyka i Zygmunta Wilczyńskiego.
- 32 -
   Często zjawiał się u nas brat ojca, stryj Alfred, wielki miłośnik dzieci, na własne długo nie mógł się doczekać. Stawał w drzwiach obwieszony zabawkami i patrzył, jakie to na nas robi wrażenie. Musiał mocno stać, żebyśmy go nie przewrócili, gdy każde chwytało za wymarzone cacko, a umiał podpatrywać nasze zachcenia (potem miał syna, również Alfreda, który rzucił się w wir interesów). Stryj był inż. architektem (jak wujek Józek), robił pieniądze i jakoś bracia odsunęli się od siebie; widocznie różnili się poglądami, a i wyglądem również, bo stryj podobny był do matki zupełnie, a nasz ojciec do dziadzia.

   Stryjostwo darzyli nas zawsze wielką przyjaźnią, ale żyliśmy raczej na odległość. Stryj był rycerski wobec naszej mamy, wyrażał się o niej z najwyższym uznaniem. Mama podczas niespodzianych spotkań na ulicy prowadziła z ciocią Zosią (stryjenką) długie rozmowy, były przecież koleżankami, miały za sobą wspólnie przeżytą młodość. Ciocia interesowała się naszymi postępami w nauce i chętnie widziałaby nas u siebie, ale my do mieszkania stryjostwa chodziliśmy bardzo rzadko, na uroczyste okazje i dotąd właściwie nie wiem dlaczego. Że stryj bardzo kochał brata dowodził głośny płacz, jakim zaniósł się na ulicy na wiadomość o jego nagłej śmierci 11 czerwca 1937 r. Sam zmarł w dwa miesiące po nim, tego samego dnia 11 sierpnia. Że mama moja była bardzo miłą osobą dla ciotki, wnioskuję z radości jej na każdy mój widok, którą podkreślała słowami: jaka ty jesteś podobna do matki. W życiu codziennym jakoś dziwnie ich drogi nie schodziły się. Najczęściej spotykaliśmy się w m i e s z k a n i u dziadków. Stryj lubił malować. Robił to specjalną techniką, nie jestem znawczynią, ale nazwałabym ją architektoniczną. Malował przeważnie widoki, umieszczał dużo drobnych, wypracowanych szczegółów. Mnie to odpowiadało. Lubiłam patrzeć na obrazy stryja. W naszym mieszkaniu było kilka, teraz są u mojego brata Mariana. Stryj znał się na sztuce i dużo kupował obrazów. Syn jego Alfred zalatywał do nas, bo nie czuł się dobrze w roli jedynaka (siostra Janina umarła w dzieciństwie). Stryj nawet miał kiedyś ochotę wziąć któreś z nas jako swoje, ale rodzice nigdy nie zgodziliby się na to. Fredek był rówieśnikiem mojego brata Adama, więc do nas, starszaków, się nie liczył. Do końca życia narzekał na brak rodzeństwa, nawet, gdy się ożenił i był ojcem trzech synów. Wdowa po Alfredzie Kramarskim, Florentyna, osoba bardzo energiczna i ogromnie przedsiębiorcza zginęła w wypadku samochodowym pod Myślenicami. 

   Willę stryja na Salwatorze, przy ul. św. Bronisławy 11, w której stryj zajmował pierwsze piętro, a na poddaszu miał pracownię, zamieszkują teraz obcy ludzie. Żaden z wnuków nie pozostał na Salwatorze, a przecież osiedle domów urzędniczych zwane Salwatorem powstało według planów wuja Józefa Wilczyńskiego i stryja Alfreda Kramarskiego w r. 1909.

   Synowie Alfreda i Florentyny noszą imiona: Roman, Zbigniew i Marcin zwany Maćkiem. Stryj nie doczekał żadnego wnuka, a tak bardzo umiał zachwycać się dziećmi. Z jaką radością patrzył na Ewę, gdy przyjechałam na pogrzeb ojca. Po prostu kontemplował każdy szczegół. Roman, mgr inż. mechanik, ożenił się z Martą Waiduda, Lwowianką, jest absolwentem Wydziału Mechanicznego Politechniki Krakowskiej. Maciek ożenił się z Lucyną Kanior, jest mechanikiem i kierowcą. W chwili śmierci matki wszyscy synowie byli już żonaci. Roman ma dwóch synów: Andrzeja i Stanisława. Zbyszek, wraz z żoną Krystyną Budziaszek, jednego Ryśka, a Maciek Sebastiana. Rodzina Kramarskich zawsze obfitowała w potomków męskich, córki trafiały się jak rodzynki. W tej chwili wśród najmłodszego pokolenia jest siedmiu chłopców, o dziewczynce nie wiem, chyba żeby u Maćka.
- 33 -
Kraków. Od lewej: Krystyna Kramarska, xxx, Janeczka Kramarska

   Miejscem, gdzie z siostrą chodziłyśmy bardzo chętnie był domek Sawickich przy ul. Emaus 33. Piszę Sawickich jakkolwiek oni teraz nazywają się Sowiccy, podobno błąd w metrykach. Wtedy jeszcze pisali się Sawiccy. Ciocia Stanisława z Wilczyńskich Sawicka, stryjeczna siostra mamy i jej rówieśnica, umiała stworzyć atmosferę odpowiednią dla młodzieży. 


Zdjęcie podpisane przez Krystynę Kramarską-Anyszek, autorkę Książki Babci:  Babcia Karolina Wilczyńska, z domu Wagner, żona Mikołaja, z dziećmi: Stanisława Wilczyńska, Józef (generał Józef Olszyna-Wilczyński), Wlhelm, Anna.


Mikołaj Wilczyński z rodziną.
Od lewej, w pierwszym rzędzie: Stanisława z Wilczyńskich, Karolina Wilczyńska z domu Wagner, Mikołaj Wilczyński, xxx.
Z tyłu od lewej: Stanisław Sawicki, Anna, xxx, xxx, Wilhelm Sawicki, xxx.



   Była niesłychanie żywotna, bardzo inteligentna, pełna inicjatywy i miała środki materialne do realizowania swoich pomysłów. Dom pełen był gwaru i śmiechu. Przyjaźniłyśmy się serdecznie z najstarszą jej córką Marysią, a że przyjaźń przetrwała do dzisiaj więc i wy ją znacie. 


   Marysia była dla nas jakby starszą siostrą. Miała trzy zainteresowania: Kraków, książki i roboty ręczne. Dzieliła się z nami chętnie swoimi spostrzeżeniami, uczyła nas nowych robótek, a znała ich bardzo wiele, dawała rady, co czytać. 
Maria Sawicka

   Marysia była bardzo zdolna i dzięki swojej pilności zdobyła dużą wiedzę odnośnie historii Krakowa. Później otrzymała złotą odznakę m. Krakowa. Wtedy rozpoczynała dopiero swoją karierę zapisując się na p i e r w s z y zorganizowany kurs przewodników po Krakowie i temu zawodowi została wierna ko końca życia. Miała wielką łatwość rymowania, na wielu imprezach recytowane były jej krakowiaczki, szopka, ballada o Zwierzyńcu. Bardzo szkoda, że dotąd jej okolicznościowe utwory nie zostały zebrane w jednym zeszycie, szkoda, aby tyle dowcipu poszło w niepamięć. Była u nas częstym i mile widzianym gościem, chodziła z nami na studenckie bale, jeździła na kuligi. Życie prywatne nie ułożyło się jej pomyślnie. Młody człowiek, z którym sympatyzowała, zginął tragicznie w czasie okupacji. Dobrze, że wybrany przez nią zawód dał jej satysfakcję i zyskał uznanie wśród miłośników Krakowa.
- 34 -
   Ciocia Sawicka miała jeszcze dwóch synów: Stefana i Tadeusza, i najmłodszą, drobną, eteryczną Halinkę, która wtedy była zupełnie małą dziewczynką i stawiała pytania w rodzaju: Po co mamy w nosie przegródki? (odpowiedź: żeby się kozy nie pobodły). 
Zdjęcie podarowane Krystynie Kramarskiej-Anyszek z podpisami na odwrocie:
Maryśka Sawicka, Halusia Sawicka. Kraków 10 XI 1929 r.

  Stefan, uczeń szkoły kadeckiej, mundurem nadawał szyku, według przysłowia „za mundurem panny sznurem”. Uczył mnie jeździć konno, niestety bez specjalnych efektów oprócz olbrzymich siniaków na nogach, za które od ojca otrzymałam upomnienie. 
Stefan Sawicki. Kraków 1930. Zamordowany przez Niemców w niemieckim obozie zagłady Auschwitz w Oświęcimiu w 1941 r.

  Ze szkoły przywoził nowiny o najnowszych tańcach i wdrażał nas w tajemnice nowych tanecznych pas. Na moim ślubie wystąpił pierwszy raz z szablą, był już po nominacji oficerskiej (1935). Krótko cieszył się uzyskaną rangą. Po wojennych przygodach i poniewierce w kilku więzieniach zginął w Oświęcimiu w r. 1941. 


Stefan Sawicki. Kraków 1930. Zamordowany przez Niemców w niemieckim obozie zagłady Auschwitz w Oświęcimiu w 1941 r.


Stefan Sawicki

   W pierwszym roku wojny ożenił się z nauczycielką Ireną Barańską (zwaną przez Marysię „Inogą”, bo ciągle słyszała „Irenka, Irenka”, więc dla urozmaicenia zmieniła na „Inoga”). Jej też się życie nie ułożyło. Zaaresztowana przez Niemców siedziała na Montelupich i właściwie jej małżeństwo trwało tylko kilka miesięcy. Zawsze dochowała mężowi wierności. Mieszka przy ul. Cekiery xxx.
Marysia i Tadeusz Sawiccy.

   Tadeusz rysował, pisał, robił dekoracje, był wszechstronnie dowcipny, nikt nie był pewny dnia ani godziny, jeśli chodzi o jego pomysły. Były bardzo wesołe, nigdy złośliwe. Zacytowanie ich tutaj zajęłoby dużo miejsca. Bez kawałów nie potrafił żyć. Ale równocześnie był to chłopiec wrażliwy, spostrzegawczy i błyskotliwie inteligentny. Już w gimnazjum za wypracowanie o matce oddane pod osąd uczestników zjazdu maturycznego dostał pierwszą nagrodę. I na jego życiu też bardzo zaważyła Druga Wojna Światowa. Przebył długą wojenną wędrówkę przez Syrię, Egipt, Piaski Sahary, aż w bitwie pod Monte Cassino dostał postrzał w rękę i prawie pozbawiony stawu łokciowego wrócił do Polski. W książce Wańkowicza z przebiegu bitwy cytowane jest jego nazwisko. Ponieważ ukończył Akademię Sztuk Pięknych pracuje jako plastyk plakacista i dekorator, jest również poetą z prawdziwego zdarzenia.

Tadeusz Sowicki fragm. wiersza „Tobruk”:

Po cóż ten trud bolesny i grób na pustyni
dlaczego człowiek zabija człowieka?
O co ta walka?
Utrzymanie linii? 
Krew zakrzepła na wargach, na martwych powiekach.
Ten dzień jest po to i ta noc jest po to, 
byś żołnierzu nieznany a mój przyjacielu,
szedł wiosenną pogodą i jesienną słotą
brzegiem Wisły rozlanej, kiedy na Wawelu 
północ bić będzie a pod kasztanami siądzie historia, 
sprawca zapomniany.
Aby był świergot wróbli i Zielone Święta, 
słońce nad Alejami, wdzięk Starego Miasta,
idące do szkół dzieci, o ósmej pamiętasz? 
Żeby była Traugutta, Świętokrzyska, Jasna
Aby było to wszystko, co ci krew poburzy 
jest niebo w paroksyzmach i noc niespokojna. 
Abyś stroił karabin kwiatem dzikiej róży
po to tutaj jest Tobruk i po to jest wojna.

Tobruk, zatoka UelTemal, 1941 r.

   Ożenił się z warszawianką (nie mogę przeczytać imienia), mają troje dzieci: Jacka, Monikę i Agatę. Jacek poszedł w ślady ojca i już pomaga mu przy wykonywaniu plakatów. Halina wyrosła na okazałą kobietę, z dawnej rusałki nie pozostało ani śladu. Ukończyła gimnazjum krawieckie, ale obrała zupełnie inny zawód i przez długie lata pracuje w Hucie Lenina jako chemik na oddziale doświadczalnym. W tamtych czasach nikt nie potrafiłby tego przewidzieć. Ma córkę Ankę, która za przykładem ciotki Marysi oprowadza po Krakowie polskie i zagraniczne wycieczki.


Z tyłu Stefan Kramarski i Marysia Sawicka.
W rzędzie środkowym, od lewej: Stanisława Sawicka i jej mąż, Helena Wilczyńska-Kramarska, Janeczka Kramarska, Krystyna Kramarska, Jan Anyszek, może Tadeusz Sawicki, Marian Kramarski.
Z przodu Halinka Sawicka.
   Jeszcze muszę tu wymienić wspomnianą już rodzinę Mężyków. Mieszkali stale w Chełmcu pod Nowym Sączem, gdy odwiedzali Kraków zatrzymywali się u nas. Józefa Mężykowa i nasza babka Feliksa były siostrami. Młodsza od babci Józefa urodziła czternaścioro dzieci, nieczęsto mogła opuszczać dom. Mężykowie wszystkie córki kształcili na nauczycielki, z synów najstarszy student prawa, Leon, zmarł w czasie studiów, drugi i trzeci, Stanisław i Eugeniusz, byli oficerami, czwarty, Zdzisław, studiował ze mną geografię na UJ, a piąty, Marian, po maturze był przez jakiś czas aktorem w tarnowskim teatrze, potem został urzędnikiem. Wyliczam ich, abyście się zorientowały wśród jakich ludzi toczyło się nasze dzieciństwo.
Stanisław Mężyk został zamordowany przez sowieckich komunistów w Katyniu. Wiemy to dzięki kuzynowi Tomkowi Anyszkowi, który od kilku lat zajmuje się w badaniem historii rodzinnej i nawiązał kontakty z dalszymi krewnymi. (przypis Gucia)

Grobowiec rodziny Mężyków na Cmentarzu Salwatorskim 
w Krakowie. Kapitan Wojska Polskiego Stanisław Mężyk lat 46 i Juliusz Nikiel lat 26 zginęli w Katyniu 1940.





 Janina Mężykówna




Od lewej, z tyłu: Józef Wilczyński, Stefan Kramarski, Zdzisław Mężyk. Z przodu: Helena Wilczyńska-Kramarska, Janina Wilczyńska-Rutkowska (we wspomnieniach ciocia Janka, mała dziewczynka na Książki Babci. Jolanta zaimeilowała: Myślę, że to Janina Wilczyńska-Rutkowska siostra babci Heleny, matka Marysi (Toty), Zośki i Jacka), xxx.


Od lewej: Zdzisław Mężyk (chyba), Krystyna Kramarska, 
Jan Anyszek.
Od lewej: xxx Mężyk, xxx, xxx, Zofia Zgorzelska-Kramarska, xxx, Krystyna Kramarska, Jan Anyszek.
- 35 -
   Bardzo znana w rodzinie była ciocia Tomiakowa, moja chrzestna matka. W jakim stopniu była z nami spokrewniona, do tego jeszcze nie doszłam, ale może znajdę. Aleksandra z Bąkowskich Tomiakowa bywała na wszystkich uroczystościach rodzinnych i, jak zauważyłam, cieszyła się wielkim szacunkiem, na przykład na weselach bywała starościną. Z mężem Michałem Tomiakiem, 
jednym z dyrektorów fabryki cygar na Dolnych Młynów, mieszkała we własnej posesji przy ul. Czarnowiejskiej, dla nas, dzieci,wydawało się to na końcu świata, aż dwoma tramwajami trzeba było jechać.
Zdjęcie podpisane przez autorkę Książki Babci Krystynę Kramarską-Anyszek: Przyjęcie u Michała Tomiaka i jego żony Aleksandry Bąkowskiej.
Poniżej podpis córki autorki Książki Babci, Jolanty: Na pierwszym planie z lewej Piotr Florczyk, mąż Walerii Wilczyńskiej, siostry matki autorki Książki Babci. Obok niego jego żona Waleria. Po prawej stronie zdjęcia stoi jego brat.




Urządzała wystawne przyjęcia z okazji imienin. Miała syna Stanisława lekarza. Mama opowiadała mi jedno zabawne wydarzenie z życia tej ciotki. Pewnego razu Tomiakowie zostali zaproszenina wesele jednego z pracowników. Ponieważ wuj miał jakieś przeszkody polecił żonie, aby sama wystąpiła. Wzięła więc syna i pojechała do Kościoła Mariackiego. Gości było dużo, młodą parę widziała klęczącą przed ołtarzem, potem szybko młodzi pojechali do fotografii, a po gości zajeżdżały powozy i odwoziły do domu weselnego. Gdy goście rozsiedli się już za stołami, młodzi przyjechali i okazało się, że to wcale nie ta młoda para. Ciotka z synem porwała się do wyjścia, ale ich nie wypuszczono, bo to podobno bardzo dobra wróżba (jakby to była prawda, to Marianowie powinni być niemożliwie szczęśliwi, bo na ich weselu zjawiło się aż czworo nieprzewidywanych gości). Oczywiście ciotka na drugi dzień wysłała młodym odpowiedni prezent.

   Nas w domu było, jak już powiedziałam, pięcioro: Marian czyli Maniuś, przez mamę zwany także Maryną, Janeczka, która później mianowała się Jaśką, ja, Adam i Stefan. Przez krótki czas mieliśmy jeszcze braciszka Józika i siostrzyczkę Halinkę. To były bliźnięta, a w tamtych czasach wychowanie bliźniąt należało do rzadkości i tylko niekiedy udawało się to, bo nie znano jeszcze witamin ani sztucznego dokarmiania niemowląt. I naszej mamie też się nie udało. Po rocznej pielęgnacji zmarły w przeciągu trzech miesięcy jedno po drugim. W rodzinie Mężyków, o dziwo, wychowały się bliźnięta: Zosia (Pawłowska) i Genek. Stało się to powodem dumy ich matki. Zawsze prezentowała ich znajomym i krewnym, aż wreszcie Genkowi zupełnie to obrzydło. Powiedzenie „tyś z bliźniąt” uważał za obelgę, że gotów był do bitki.

Z tyłu od lewej: Janeczka, Krystyna, Adam, Marian Kramarscy.

   Między wymienioną naszą piątką właściwie nie było wielkiej różnicy lat (Marian miał jedenaście lat, kiedy urodził się Stefan), mimo to tworzyliśmy dwa obozy: my troje i oni dwaj. Pamiętam, jakimi ładnymi dziećmi byli moi bracia, wszyscy w dzieciństwie nosili długie włosy układające się w piękne fale, wyglądali jak paziowie (Mariana oglądałam na fotografii). Cóż, kiedy Adam powklejał sobie do nich tyle landrynek, że nie sposób było je poodrywać, bo w wodzie jeszcze bardziej się kleiły. Musiała Mamusia obciąć go po męsku. Bardzo lubił po zjedzeniu zupy wkładać sobie na głowę talerz, co często kończyło się stertą skorup, więc mama kupiła mu emaliowaną miseczkę. Był zachwycony. Nie omieszkał włożyć jej na głowę z pośpiechem nie dojadłszy zupy do końca, fasola spływała mu po włosach i po twarzy, a on z radością obnosił swój nowy „papeluś”. Adam urodził się w noc św. Mikołaja i dlatego nosi jego imię jako drugie, mama tak zdecydowała w obawie, że dotknięty obrazą św. Mikołaj już nigdy nie przyniósłby jej tak miłego prezentu. W tę noc ja i siostra również otrzymałyśmy lalki wielkości oseska, ale mama miała żywą lalkę.
- 36 -
   O moich braciach mogłabym opowiadać dużo zabawnych a prawdziwych historyjek. Adam ma bardzo dobry słuch i ładnie śpiewał. Nauczycielka życzyła sobie, aby wystąpił z chórem na scenie i do tego wzywała interwencji mamy, bo Adam nie chciał o tym słyszeć. Ale mamy musiało się słuchać, od tego nie było apelacji. Adam postanowił, że i tak nikt go nie będzie widział, bo schował się w fałdy odsuniętej kurtyny. Nie przewidział tego, że chór będzie opuszczał scenę przy odsłoniętej kurtynie, a wtedy w zdenerwowaniu chcąc przemknąć się niepostrzeżenie, nie zauważył, że miejsce po wyjętej budce suflera przykryto tylko papierem i z wielkim hałasem wpadł do tego otworu. Mama go potem strofowała: jakbyś szedł jak człowiek, to by cię nikt nie zauważył, a tak wszyscy cię obejrzeli. Sterczał z tej budki speszony. 

   Bracia byli w różnym wieku i Marian nie brał potem udziału w zabawach, gdy miał już swoich kolegów. Na sąsiedniej ulicy mieszkał człowiek z długą, siwą brodą, za którym malcy nieraz wołali: „święty Józef”. Pewnego dnia tenże pan przyszedł do mamy z zapytaniem, czy mama ma trzech synów. Oczywiście potwierdziła to, a on wtedy skarży: Pani synowie wołają za mną święty Józef! (Marian był już wtedy na studiach). Mama miała niezwykle szybki refleks. Zadała gościowi pytanie: Skąd pan wie, którzy są moi synowie, a poza tym to nie pan się powinien obrazić, a święty Józef.


   Mama obserwowała nasze zamiłowania i chciała odpowiednio pokierować ich rozwijaniem. 
Od lewej: Krystyna i Janina Kramarskie

Ja i Janeczka brałyśmy nadobowiązkowe lekcje gry na fortepianie, Marian potrafił grać na wszystkich instrumentach, specjalnie uczył się na gitarze, na skrzypcach grał z nut i nieraz Janeczce akompaniował. Gdy w szkole u Adama nadarzyła się okazja nauki gry na skrzypcach, mama go zapisała. Jakoś nie bardzo to szło, bo wszyscy mieli ciągle rozstrojone instrumenty i nauczyciel prawie cały czas je stroił, na samą muzykę brakowało lekcji. Adam posiadający duży zmysł humoru, prędko się zniechęcił, wobec czego w popisie muzycznym na końcu roku nie brał udziału. Mama przyszła ze szkoły rozbawiona. Muzyka brzmiała niesamowicie, a kolega stojący obok Adama widząc, że on nie gra, zapytał go: Kramarski, ty nie umiesz tak rżnąć? (skoro nie dopuszczono go do zespołu). Mama, co sobie przypomniała ten koncert, zaczynała się na nowo śmiać. Bardzo przyjemne miała usposobienie. 

   Stefan jako niemowlę chorował ciężko na zapalenie płuc. Pamiętam ojca, kiedy w tragicznej chwili kryzysu oparł się czołem o ścianę i ciężko szlochał. Na mnie, ośmioletniej dziewczynce, zrobiło to wielkie wrażenie, ten obraz mam do dzisiaj w oczach. Stefan od najmłodszych lat był organizatorem i wynalazcą. To było bardzo błyskotliwe dziecko. Często, jak wracaliśmy ze spaceru, proponował nam wyścigi i zawsze wygrywał, chociaż miał najkrótsze nogi, bo jak widział, że zostawiliśmy go daleko w tyle, ogłaszał dumnie: Ostatni wygrywa!. Taki był spryciarz. Urządzał na podwórku cyrk, karuzelę, wymyślił własny język jak esperanto i spisywał do niego słowniczek. Miał grupę chłopaków, którym przewodził i dla których redagował raz w tygodniu wiadomości sportowe, bo niektórzy nie mieli w domu prasy. W tej gazetce szedł również odcinek powieściowy autorstwa Stefana i „wesoły kącik” w rodzaju: przyklejone moje zdjęcie z podpisem „Krystyna K., mistrzyni w zjadaniu klusek ze śliwkami”. Stefan rysował dużo i dobrze, myśli swoje potrafił wyrazić rysunkiem. Gdy na pierwszej lekcji rysunków w szkole nauczyciel kazał narysować dowolny obrazek, Stefan na zamówienie wykonał prace za połowę kolegów. Nauczyciel pękał ze śmiechu opowiadając to mamusi.
- 37 -
   My z siostrą chodziłyśmy do szkoły PP Norbertanek, a bracia do szkoły doktora Jordana. Oni mieli bliżej, bo tuż za ogrodem. Z pędzeniem do nauki nie miała mama kłopotu. Nauczycielki zakonnice tak nas od razu ustawiły, że nauka nie była dla nas obowiązkiem, ale przyjemnością. Miałyśmy z siostrą bardzo różne usposobienia, według zdania zakonnic: niebo i ziemia. To drugie to ja. Byłam niezmiernie żywa. Gdy kiedyś oznajmiłam jednej z nauczycielek, którą bardzo lubiłam, mało powiedziane, kochałam serdecznie, że będę jak i ona zakonnicą, natychmiast mi odpowiedziała: „nie chcemy, bo byś nam klasztor przewróciła”. A jednak, gdy opuszczałam szkołę klasztorną, aby zdawać do gimnazjum państwowego, siostry wystawiły mi piękne świadectwo odejścia. Niestety spaliło się w czasie wojny, razem ze wszystkimi moimi świadectwami. Pamiętam ostatnie zdanie: 
Do nauki przykładała się z wielką pilnością, a pod względem zachowania jest wzorowa
Tak napisała o mnie s. Hiacynta Bothe, moja prefekta, bo wiedziałam kiedy pora na wesołość, a co trzeba traktować poważnie.

Potem uczęszczałam do filii gimnazjum państwowego (obecnie Królowej Wandy), która mieściła się w klasztorze PP Prezentek przy ul. św. Jana 7. Tam kiedyś uczyła się też moja mama. 


To jest chyba ktoś, kogo znałam jako 
znajomą Dziadziów Marysię Wojtowiczową. podpis Gucia

Szkoła siostry mojej, Państwowe Seminarium im. Joteyki, mieściła się przy ul. Podwale 7, a gimnazjum Mariana, im. św. Anny, przy placu Na Groblach pod nr 8. To była szkoła z bardzo starą tradycją, założona jeszcze za króla Zygmunta III przez Bartłomieja Nowodworskiego, ale budynek był nowy, przystosowany do nowoczesnych wymagań. Niestety stał przy placu, na którym odbywały się końskie targi, dla szkoły niezbyt miłe sąsiedztwo. I właśnie w czasie pobytu w tej szkole Mariana, nauczyciele i uczniowie postanowili zamienić plac pełen kocich łbów i woniejących kałuż w park sportowy. Ojciec nasz w ramach czynu społecznego zrobił odpowiednie pomiary, a robotę wykonali uczniowie. Możecie iść na Plac na Groblach i podziwiać trud waszego pradziadka Jana Kramarskiego i wujka Mariana, który razem z waszym dziadkiem Jachurkiem i innymi kolegami kilofami wydzierali głazy i równali teren. 
 Dziadzio Jan Anyszek przy budowie boiska u Nowodworskiego (trzeci od lewej).

Potem Stefan będąc uczniem tego samego gimnazjum korzystał z pracy swego brata, a ja także chodziłam tam na lodowisko.
Zdjęcie wujka Mariana Kramarskiego dedykowane naszemu dziadziowi Janowi Anyszkowi, koledze z gimnazjum św. Anny (później Nowodworskiego)
- 38 -
   Całe moje rodzeństwo miało naukę szkolną przed południem, tylko ja, niestety, po przejściu do gimnazjum chodziłam do szkoły między godziną drugą po południu, a siódmą wieczorem. Dlatego przez sześć lat byłam jakby wyrwana z codziennego trybu życia rodziny, z którą byłam silnie związana. Odtąd jestem wrogiem nauki popołudniowej. Miało to tylko tę jedną dobrą stronę, że gdy mama zaczęła zapadać na zdrowiu, a czeka to przecież każdego z nas w miarę postępowania lat, mogłyśmy się z siostrą podzielić obowiązkami domowymi i opieką nad chorą. Ja sprawowałam ją do południa, ona po przyjściu ze szkoły i w ten sposób mama nigdy nie była sama. Musicie wiedzieć, moje wnusie, że tak mnie mama nauczyła, iż mając lat piętnaście potrafiłam całkowicie poprowadzić dom dla ośmioosobowej rodziny (służąca była do pomocy), gotować musiałam sama, bo ojciec nie znosił, aby obce ręce przygotowywały potrawy. Był wtedy taki zwyczaj, że po obiedzie dzieci dziękowały mamie całując ją w rękę. Gdy ją zastępowałam, Marian dla żartu stosował ten przepis i do mnie, z czego byłam bardzo dumna. Pora obiadu był to czas, kiedy cała rodzina skupiała się razem i tylko ważny powód zwalniał od obecności przy wspólnym posiłku. Należał on do przyjemności nie ze względu na podawane potrawy, jedliśmy po prostu i bez grymasów, ale z powodu obecności osób, które przecież bardzo kochałam i których życie interesowało mnie najbardziej ze wszystkich. Ten wspólny posiłek to była silna więź. I właśnie przez sześć lat uczęszczania do szkoły średniej byłam pozbawiona tej wspólnoty i bardzo mi tego brakowało. Natomiast drugim plusem popołudniowej nauki, ale znowu nie takim ważnym, było to, że aż do zaczęcia studiów na UJ zawsze byłam świetnie wyspana, bo nigdy nie zaczynałam lekcji o godz. 8. Do Norbertanek chodziłyśmy na 9. Przypuszczam, że to wyszło na korzyść mojemu zdrowiu. Po przebyciu we wczesnych latach zakaźnych chorób dziecięcych nigdy nie chorowałam. Współczuję Wam, moje Kochane Wnuczki, że Was tak wcześnie zrywają ze spania, że musicie korzystać ze żłobka i przedszkola, ale to jest wina postępu, który z waszych mam zrobił „kobiety pracujące”. Trzeba dodać „zawodowo”, bo przecież nie możemy naszych babek, które miały wielką ilość dzieci, ogromne mieszkanie, gospodarstwo itd., określić jako niepracujące. A cóż one robiły przez cały dzień, kiedy wstawały o świcie, a kładły się późno w nocy. Ale to było inaczej. I ja jeszcze należę do tamtego pokolenia „kobiet niepracujących” mimo, że ukończyłam wyższe studia i może potrafiłabym ludzkości coś z siebie dać, ale inaczej ułożyło się moje życie, czego Wasze mamy, niestety, mogą mi zazdrościć, chociaż w życiu społecznym odgrywają ważne role i na pewno więcej znaczą niźli ja kiedykolwiek. Uważam to za wielkie szczęście, że własne dzieci wypielęgnowałam sama, że ja odpowiadałam na ich pierwsze pytania i koiłam ich dziecięce troski. Czy wychowałam je dobrze, nie wiem i nikt mi tego w oczy nie powie. Może za dużo w ten wysiłek włożyłam serca, a za mało rozumu? Ale czy można komu ofiarować zbyt dużo uczucia? W każdym razie chciałam jak najlepiej.
- 39 - 


   Gdy przeszliśmy do szkół średnich coraz mniej czasu mieliśmy na zabawę. Wtedy chodziło się do ogrodu, żeby poleżeć na trawie z książką do czytania albo do nauki. 
Krystyna (po prawej) i Janina Kramarskie w ogrodzie przy Senatorskiej 27 w Krakowie.

   Potem ogród, z latami coraz bardziej zdziczały, był dla mnie studentki miejscem odprężenia, które przybierało formę bardzo dziecinną. Dorosła już panna Krystyna gromadziła koło siebie młodsze dzieci: Stefana, trójkę Rutkowskich, Anielkę (obecnie Boroń), Irkę od wuja Kazia i zaczynała się zabawa w chowanego połączona z szaleńczą gonitwą po poplątanych zaroślach i krzakach, która dzieci wprawiała w zachwyt, a mnie dodawała nowych sił i zapału do nauki. Potem z całą gromadą przechodziłam na drugą stronę domu, gdzie rosła rozłożysta lipa i zaczynało się opowiadanie bajek aż do kolacji. O tych moich wyczynach w domu ze starszych wiedziała tylko mama, bo cóżby na to świat powiedział, że panna pisząca pracę magisterską i wkrótce mająca wyjść za mąż ma takie dziwne pomysły.
 Siostry Krystyna i Janina Kramarskie w ogrodzie na Senatorskiej. Kraków Maj 1929.
Siostry Krystyna i Janina Kramarskie. Ogród na Senatorskiej 27 w Krakowie. 1925 r.

  W niedzielę po południu panna Krystyna zażywała bardziej dystyngowanej rozrywki. Wychodziłyśmy z mamą (ja i siostra) na deptak czyli al. 3go Maja. Po obu stronach alei ustawione były krzesła. Spacerowicze siadali na nich za opłatą i obserwowali innych, którzy przechadzali się między rzędami krzeseł. Można było podziwiać i krytykować suknie, kapelusze, orientować się w różnych sympatiach, kto z kim. Znajomi witali się, często przyłączali się do towarzystwa. Było to spotkanie eleganckiego świata. Wieczorem można było iść do kina, zawsze łatwo dostępnego, bez dobijania się o bilety. Ale w kinie częściej zaczęłam bywać dopiero po maturze.
- 40 -

   W szkole średniej do kina chodziło się tylko na seanse szkolne i pod opieką wychowawczyni, a kiedy byłam w szkole powszechnej (podstawowej), dopiero zaczynała się epoka kina. Przepisy były ściśle przestrzegane. Samej uczennicy w towarzystwie młodego człowieka nie wolno było iść ulicą, bo jak zaznaczono, nie ma on na czole napisane, że to brat. Co innego w domu, Tam była mama, a młodych ludzi przewijało się przez nasz dom bardzo dużo, bo przecież miałyśmy starszego brata. Posiadanie starszego brata jest bardzo korzystną sytuacją, w tamtych czasach tym bardziej godną zazdrości, gdy szkoły były wyłącznie żeńskie albo męskie i nie było sposobności do poznania się. Jeżeli chłopiec nie był kolegą, pod jakim pozorem miał bywać u dziewczyny w domu, choćby mu się nawet podobała. Nawet jeśli kiedyś powziąłby zamiar ożenić się z nią, przecież musiał wiedzieć, jaka ona jest naprawdę. Dawno za nami były czasy dziadka Feliksa, którego „ożenek” wyglądał w ten sposób. Pewna panna bardzo mu się podobała „z widzenia” t.zn. często mijał ją idąc ulicą. Raz poszedł za nią trop w trop, wszedł do mieszkania, przedstawił się matce i poprosił, aby pozwoliła mu ożenić się z tą panienką. Na to matka odpowiedziała, że niestety, ta córka jest już zaręczona, ale ona ma jeszcze drugą córkę. Zawołała: Felu! Ukazała się w drzwiach inna panienka i młody człowiek zgodził się, niech będzie ta. Babcia Fela nie miała wtedy szesnastu lat. Odbył się ślub i przez długie lata żyli szczęśliwie jak w bajce. Taki był dawniej świat.


Kraków. Krystyna Kramarska pierwsza z lewej.

   Za moich lat jeszcze nie było tak jak teraz, że człowiekowi pierwszy raz widzianemu dziewczyna mówi „ty”, że panny z chłopcami chodzą ulicą obejmując się wzajemnie, ale już nie było tak, jak to wyżej opisałam, albo jak w młodości mojej mamy, kiedy, jeżeli młody człowiek chciał widzieć, czy panna ma nóżkę cienką w kostce niczem koń w pęcinie (co było wielką zaletą), ustawiał się z boku, gdy ona wsiadała do bryczki i podglądał. Panie chodziły w sukniach z trenami. Na ulicy tren czyli ogon nosiło się na wstążce do ręki, ale jeśli który z młodych ludzi usiłował panią, jak się to teraz mówi „poderwać”, spuszczała ogon i narobiła tyle kurzu, że intruz dusił się i krztusił.
 
Krystyna i Janina Kramarskie z dwóch stron kobiety na środku zdjęcia.
- 41 -
   Nasz dom roił się od kolegów braci, bo wszyscy byli bardzo koleżeńscy. Organizowaliśmy różne gry towarzyskie: cenzurowany, fanty, przysłowia, pięciominutki. Jedne gry były pisane, inne rysowane, były spokojne i ruchliwe, nieraz tańczyliśmy i coraz to inna z nas przygrywała na pianinie. Chłopcy układali przyśpiewki krakowskie, w czym celował nasz Marian. Kiedy indziej śpiewaliśmy chórem, Janeczka akompaniowała na pianinie, a Marian na skrzypcach. 
Janeczka Kramarska
(1909 - 1941)

Janeczka miała duży talent muzyczny i anielską cierpliwość do palcówek. Marian grał i na skrzypcach i na pianinie jako samouk, prócz tego i na mandolinie i na gitarze. Widocznie po swoim chrzestnym, wujku Józku odziedziczył. Ja stroniłam od poważnej muzyki i to jest pewnego rodzaju kalectwo.

  W zimie, w przerwie półrocznej, ojciec urządzał kuligi, albo wujek Józek dawał swoje konie. Do dwóch dużych sań przyczepialiśmy po kilka czy też kilkanaście małych saneczek. W ten sposób powstawał długi ciąg, którym sanie zarzucały od rowu do rowu. Trzeba było dużej zręczności, by się utrzymać na saneczkach, śmiechu co niemiara, gdy co moment ktoś wygrzebywał się ze śniegu. Byli tacy, którzy tylko się podnosili, więcej leżeli na śniegu, niż siedzieli na sankach. Jachur należał do tych uparciuchów, którzy dokonywali różnych sztuczek, aby nie dać się zrzucić i zawsze mu się to udawało, nawet, gdy sanki odwróciły się pod nim, to jechał na biegunach. W dnie powszednie ślizgaliśmy się na łyżwach. Marian i Janeczka pouczani przez mamę i wujka Józka posiedli tę sztukę w wyższym stopniu, ja wybiegałam się dowoli, nikt nie mógł mi tego wziąć za złe, ja po prostu potrzebowałam takiego wyładowania. Jachur najbardziej lubił robić „pistoleta”, Adam i Stefan grywali w hokeja, byli bardziej nowocześni.
Kulig rodziny Wilczyńskich, Kramarskich i Sawickich pod Krakowem. Zdjęcie podpisane: "Zakopane" w śniegu 14.I.1932. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek (w jasnym ubraniu), autorki Książki Babci. W kapeluszu stoi wujek autorki, Józef Wilczyński.


Stojący mężczyzna to wujek Józek.








 Ojców 2 II 1927.

   

- 42 -
   Potem, w latach studiów chodziliśmy na herbatki zapoznawcze w jesieni i na bale w karnawale. Na herbatki jako opieka wystarczał nam starszy brat, na balach zawsze asystowała nam mama, wyjątkowo ojciec. W gronie innych mam siedziała przez całą noc i obserwowała tańczących, stąd lepiej znała niektórych kolegów, niż my. 







  Na wiosnę i w lecie następowała długa przerwa w tańcach, wtedy młodzież wyżywała się na wycieczkach. Nić przyjaźni zadzierzgnięta z uczestnikami tych spotkań nigdy się nie zerwała, jeszcze teraz witamy się z radością i mamy sobie dużo do powiedzenia. 
Koło Historyków Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Autorka Książki Babci Krystyna Kramarska-Anyszek w pierwszym rzędzie, druga od prawej strony zdjęcia.

Koło Historyków UJ. Babcia Krystyna Kramarska druga od prawej w pierwszym rzędzie.



Marian studiował prawo i równocześnie pracował, ja historię, bo to zawsze było moje hobby, Janeczka po maturze seminarialnej kończyła kursy dydaktyczne dla szkół handlowych.
Zarząd Koła Historyków Uniwersytetu Jagiellońskiego. R. 1934.
Krystyna Kramarska druga od lewej.



 Janeczka Kramarska. Grudzień 1940 r.

    Adam właściwie według zamiłowań powinien był pójść do szkoły rolniczej, tam go przeznaczył atawizm przodków, ale, jako że nie mieliśmy już gospodarstwa domowego, oprócz małego ogrodu i kota babci, więc mama po długich namysłach przeznaczyła go na technika dentystycznego, ale II Wojna Światowa skierowała go na inny tor. Aby uratować go od wywozu do Niemiec, Marian umieścił go w elektrowni krakowskiej, bo ta jako instytucja pierwszej potrzeby, do pewnego stopnia gwarantowała swoim pracownikom pozostanie na miejscu. I rzeczywiście, gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, w Krakowie odbyła się wielka łapanka. Adam dostał się do obozu w Płaszowie i właśnie elektrownia wyreklamowała go jako swego pracownika. Odtąd Adam głosił, że będzie wiernym pracownikiem elektrowni. Stefan był jeszcze w szkole średniej, ale nie słyszałam, aby miał już wtedy jakiś wymarzony zawód.

Babcia Krystyna Kramarska (po lewej) z siostrą Janiną Kramarską na balkonie domu rodzinnego przy Senatorskiej 27 około roku 1930.


  Janeczka miała urodę i piękne włosy, podobała się. Gdy kiedyś któryś z kolegów zbyt natarczywie jej adorował, wysłała mu karteczkę z wierszykiem: 
Z kości stworzyłeś tego, o Panie, 
dlatego też każdemu kością w gardle stanie. 
Na to otrzymała odpowiedź, nie tylko ona, bo nie wiedział, która z pań to napisała: 
Panna Jasia, Józia, czy inna niewiasta, 
że nie z kości stworzona, lecz z kiepskiego ciasta, 
modli się w dzień i wieczór: 
Miłosierny Panie, dajże kość, gdy jest smaczna, 
choć i w gardle stanie, 
a Pan Bóg na to „keine gadanie”. 


   Potem Janeczka wyjechała na posadę do Dąbrowy Górniczej, bardzo nam jej brakowało. Rodzina też się zmniejszyła, bo w 1930 r. umarła babcia Feliksa, a w 1935 r. Antonina.


Wigilia 1936 r. na Senatorskiej 27 w Krakowie. Od lewej: Helena Kramarska, Adam Kramarski, Jan Kramarski, Stefan Kramarski, Janina Kramarska, Józef Wilczyński.
Boże Narodzenie na Senatorskiej 27 w Krakowie około roku 1930. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci. Najmłodszy, z przodu, Stefan Kramarski. Za nim, od lewej: Marian Kramarski, Helena z Wilczyńskich Kramarska, Jan Kramarski, Adam Kramarski (stoi obok w białej koszuli). Siostra Krystyna Kramarska trzyma Stefana za ręke, po jego prawej stronie siostra Janeczka Kramarska.



Kontynuacja w 2020 r...



- 43 -
   Między kolegami Mariana był jeden, wysoki blondyn z niezwykłą czupryną, który pewnością siebie dziwnie działał mi na nerwy. 
Jan Anyszek (w środku), mąż autorki Książki Babci. Krynica. Szczyt Góry Parkowej 1936 r.

 


Jan Anyszek w środku

   Doszło do tego, że gotowa byłam zawsze mu się przeciwstawić, do tego stopnia, że jeżeli określił coś jako czarne, ja natychmiast stwierdzałam, że to jest białe, chociaż wiedziałam, że on ma rację. Po prostu na przekór. 
Od lewej: xxx, Janeczka, Krystyna, Jan Anyszek
Kraków. Krystyna Kramarska i Jan Anyszek.

I wyobraźcie sobie, że ten uparciuch zwyciężył w rozgrywce ze mną i po dziewięciu latach znajomości, 28 grudnia 1935, w kościele PP Norbertanek odbył się ślub Krystyny i Jana (z powodu pewności siebie nazywanego Jachurem, bo to bardzo dumnie brzmi). W ten sposób zyskałyście dziadzia, kochanego, kochającego i w ogóle wyjątkowego. Ale zanim to jeszcze nastąpiło, ofiarował mi swoją wierną służbę, odprowadzał na wykłady i z wykładów, obtańcowywał na wieczorkach i balach, zapraszał do kina, gdy tylko zdobył parę złotych na bilety, w każdej sytuacji był moim rycerzem. Po skończeniu studiów zamierzał poświęcić się pracy naukowej, ale gdy zaproponowano mu stanowisko lekarza zakładowego w Solcu Zdroju, od razu zorientował się, że w ten sposób prędko stworzy sobie warunki do małżeństwa (bo wtedy naprzód przygotowywano grunt dla rodziny, a potem ją zakładano, a teraz odwrotnie), zdecydował się na wyjazd. W Solcu przez wiele lat nie było stałego lekarza, na lato przyjeżdżał dr Kaczyński. W kwietniu 1935, kiedy broniłam pracy magisterskiej, Jachur wyjechał z Krakowa, od razu wpadł w wir życia towarzyskiego. Świetnie zapowiadający się młody człowiek znalazł powodzenie, panie zaczęły go „podrywać”, ale udało mu się szczęśliwie ominąć te rafy i dochował wierności swej bogdance, której miejscowe panie, obserwując, co się dzieje, nie wróżyły dobrego pożycia. Jedna z nich powtórzyła mi ich „labidzenie” pod moim adresem: Co ona robi, przecież będzie nieszczęśliwa. Ale kiedy mnie poznały, zmieniły zdanie i orzekły: Ta nie będzie nieszczęśliwa. Nie wiem, na czym oparły ten słuszny osąd.
Krystyna i Jan Anyszek. Planty Krakowskie.
Planty Krakowskie. Krystyna i Jan Anyszek.

   W listopadzie przed ślubem rozwiązując razem krzyżówkę liczbową wygraliśmy obraz „Matka Boska błogosławiąca” i to był pierwszy wspólnie przez nas posiadany przedmiot do naszego domu. Obraz wisi dotychczas w naszym pokoju, a ocalał w czasach wojny dlatego, że p. Maria schowała go w zakrystii.

   W międzyczasie Marian skończył studia, Janeczka była poza Krakowem, każde z nas zaczęło organizować własne życie, gromadzić wokół siebie grono nowych znajomych.
Janeczka Kramarska pierwsza z lewej, przy dyszlu.
- 44 -
   Dr Jan urodził się w odległej części Polski i los zagnał go do krakowskiej szkoły. Wiadomo, Kraków miasto pamiątek i skarbów „narodowych”, więc i on znalazł tutaj swój „skarb”. A panna Krystyna na loterii życia wyciągnęła szczęśliwy los. Podobno stanowili ładną parę i, jak się potem okazało, dobraną. 
 27 XII 1935. Zdjęcie ślubne Krystyny i Jana Anyszków

   Wesele odbyło się pod choinką, stąd jakakolwiek choinka stanowiła dla mnie zawsze wielką radość i cieszyłam się wciąż od nowa, nabrała dla mnie jeszcze większego smaku. Przypadającą na mnie część słodyczy po rozebraniu choinki przysłano mi solidarnie jeszcze w paczce do Solca. Na weselu było trzydzieści osób z rodziny, dużo młodych, pierwsza z wnuków babci wychodziłam za mąż, co trochę odbierało mi odwagę, ale się dzielnie trzymałam.


Solec-Zdrój. Od lewej: współwłaścicielka Solca Zofia Dzianott, Jan Anyszek, Janeczka Kramarska, xxx, Krystyna Kramarska-Anyszek, autorka Książki Babci.

 Na trzeci dzień po ślubie wyjechaliśmy do Solca Zdroju, aby zacząć wędrówkę po nowej drodze życia według słów jednego z telegramów: Młodej Parze Boże złóż drogę życia z samych róż. Na dworzec odprowadzili mnie tylko męscy członkowie rodziny: ojciec, wujek Józek, moi bracia, Florczyki i Stefan Sawicki, bo dla mamy i siostry przykra to była chwila, jak również dla mnie. Opuszczałam przecież moich najbliższych w towarzystwie człowieka, który z dalekiego świata zjawił się w moim życiu. Podziwiałam siłę przysięgi wypowiedzianej przed ołtarzem a iż cię nie opuszczę aż do śmierci. Chciałaś, to masz, mówiłam sobie w duchu, a łzy kręciły mi się w oczach. Nie mogłam płakać, sprawiłabym przykrość człowiekowi, który ofiarował mi siebie. Towarzysz mój wyskoczył na którejś stacyjce i kupił mi granatową bombonierkę z czerwoną kokardą. Otworzyłam. W nadzieniu czekoladek siedziały robaki. Na małej stacyjce pudełko czekoladek leżało może od stworzenia świata, aż wreszcie trafił się amator. Gdybym była zabobonna, uznałabym to za złą wróżbę, a mnie opanował wielki śmiech i sytuacja się rozładowała. W Szczucinie czekały na nas konie.
- 45 -
   Przyjechaliśmy na miejsce późnym wieczorem wśród nieprzejrzanych ciemności. Po drodze mijaliśmy trzy bramy z choiny i różnych ozdób postawione przez mieszkańców Solca dla uczczenia młodej pary. Przy każdej pan młody opłacał się składającym życzenia (taki to był wynalazek). Wreszcie dotarliśmy do naszego domku i nie mogliśmy uroczyście do niego wkroczyć, bo służący pana doktora zabrał klucz i ulotnił się. Wobec tego do pierwszego własnego mieszkania weszłam tylnym wejściem. To mógłby być drugi zły omen, ale na szczęście nie wierzę w przesądy, co i wam radzę. W parę minut potem wezwano mojego męża do chorego. Była już noc. Wyszłam na ganek, w otaczających mnie ciemnościach stałam zagubiona, myśląc o tajemniczej przyszłości; z daleka dolatywało szczekanie psów.

   Na drugi dzień, gdy wśród skrzyń, paczek i pakunków usiłowaliśmy zrobić jaki taki porządek, przybył do nas z wizytą współwłaściciel Solca, Dadyś Daniewski, student WSH w Poznaniu. Konwenansom musiało stać się zadość. Jako kawaler on pierwszy nas wizytował, aby umożliwić nam udział w wielkiej kolacji, która miała się odbyć po sylwestrowym polowaniu. 
Solec-Zdrój.

   Potem przyszedł proboszcz i po prostu zabrał nas do siebie i do kościoła na nabożeństwo kończące rok 1935. Ks. Stanisław Jezierski bardzo serdecznie opiekował się nami, jak rodziną. Gdy pewnego dnia zbyt długo oczekiwaliśmy w kościele na mający odbyć się ślub, a było zimno, ksiądz zaprowadził mnie na plebanię, napoił gorącym mlekiem i z powrotem pozwolił iść do kościoła. W Nowy Rok na wspomnianym przyjęciu poznałam tamtejsze ziemiaństwo. Czułam się onieśmielona, jako osoba całkiem nowa i należąca do najmłodszych w towarzystwie, ale bardzo zręcznie posadzono mnie przy stole. Sąsiadem moim był kleryk L. Czechowski, mój rówieśnik, i Dadysie, a ksiądz proboszcz serdecznie mi matkował.
Solec Zdrój. Od lewej: Stefan Kramarski, Jan Anyszek,
Janeczka Kramarska, współwłaściciel Solca Andrzej Dzianott,
Krystyna Kramarska-Anyszek.


Solec Zdrój. Od lewej: Stefan Kramarski, Jan Anyszek, Janeczka Kramarska, xxx, Krystyna Kramarska-Anyszek.
Dzisiaj, czyli 19 stycznia 2019, udało się ustalić, że xxx to Pan Andrzej Dzianott (ojciec Krysi i Basi). Jak to dobrze!!! Serdeczne pozdrowienia dla obu Pań!!!

   Tak zaczęło się nasze nowe życie. Jachur miał stale pacjentów. Przyjeżdżali z odległych wiosek, na wozach z poduszkami, z pierzynami, do innych musiał jechać. Bywały takie dni, że przesiadał się tylko z wozu na wóz, a każda wizyta zajmowała mu kilka godzin, co gorsza często zdarzały się takie noce, że na kilka godzin zostawałam sama w dużym sześciopokojowym mieszkaniu, bo służący sypiał na wsi u matki. Mnie, która zawsze miałam pokoik wspólny z siostrą, samotność w nocy w obcym miejscu napełniała ogromnym strachem. Okręcałam rękę różańcem, naciągałam kołdrę na głowę i oblana zimnym potem zasypiałam tak mocno, że powracający mąż mało nie wyłamał drzwi, żeby dostać się do domu. Jego łomot kojarzył się ze snami i przysparzał jeszcze strachu.
- 46 -
Zdjęcie podpisane przez Janeczkę Kramarską, siostrę autorki Książki Babci: Solec-Zdrój 18.VII.1936. Siedzą (od lewej): kapitanowa Wawrzecka, ja. Stoją: Zula Preisówna, p. Hala Przybyszewska, kapitan Wawrzecki, mgr. Krysia (to o siostrze, Krystynie Kramarskiej-Anyszek - przypis wnuczka).
   Zdjęcie podpisane przez Janeczkę Kramarską.

   Państwo Dzianottowie od pierwszej chwili chcieli, abyśmy się czuli jak najbardziej swojsko. Prawie wszystkie zimowe wieczory spędzaliśmy u nich. Był bridge albo bilard z grzybkiem zagryzany figami. To drugie odpowiadało mi; ruch, precyzja uderzenia, no i te figi. W karty usiłowano mnie nauczyć, w bridża i w preferansa. Ale trudno, nie lubię matematycznych zawiłości i zupełnie mi ten rodzaj rozrywek nie odpowiada. Jako kibic czytałam książki albo zwinięta w kłębek zasypiałam; podobno byłam świetnym kibicem.

   Nie istniały żadne godziny przyjęć, chorzy zjawiali się wtedy, kiedy udało im się dotrzeć do lekarza, a doktor przyjmował ich zawsze, wstawał od niedodopitej szklanki herbaty, przerywał rozmowę niemal wpół słowa. Leczył wszystkie dolegliwości, bandażował, cerował, wyjmował zagubione w ciele igły, składał połamane kości, wyrywał zęby i trzymał do chrztu chore dzieci, stąd sam nie wie, ile ma chrześniaków (potem je spisywałam). 



Z wyrwanych zębów mogłabym sobie wybrukować nielichą ścieżkę do naszego domu. Jachur pracował bardzo ciężko. Przeniesiony z aseptycznych warunków szpitalnych, musiał leczyć z taką samą odpowiedzialnością jak jego miejscy koledzy w warunkach zaprzeczających nieraz wszelkiej higienie. Bywało, że wszedłszy do chałupy wieszał okrycie u powały, bo nie widział czystego miejsca.

   Pamiętam, jak kiedyś wezwany do chorej z nietypowymi objawami, postawił diagnozę i wysłał do szpitala w Krakowie. Za kilka dni przyszedł list od profesora z gratulacjami z powodu tak świetnego rozeznania. Bardzo cieszyliśmy się tym sukcesem.

   Wiele godzin na dobę spędzałam w oczekiwaniu na powrót męża, termin był trudny do określenia. Taka jest rola żon wiejskich lekarzy. Ja natomiast pracy miałam niewiele, zważywszy że chłopak przychodził do pomocy w sprzątaniu i otwieraniu drzwi. Dużo czytałam, robótki różne wyczyniałam i pisałam listy. Odbywaliśmy długie spacery po lesie. 

Mieszkanie było pięknie urządzone, tak jak wymarzyłam sobie w dziewczęcych czasach. Wszędzie nowe meble (w sypialni z czeczotki), oprócz jednego pokoju, do którego wstawiono nam z Zakładu Solec-Zdrój salonik w stylu biedermayer. Miał on tę wadę, że zdarzało się niektórym zamiast na foteliku siadać na podłodze, co było bardzo zabawne, ale niezbyt przyjemne dla delikwenta. Później urządziliśmy go na gościnny.
Solec-Zdrój 1936 r. Od lewej: Janeczka Kramarska, Helena z Wilczyńskich Kramarska, Krystyna Kramarska-Anyszek, autorka Książki Babci, xxx.

Solec-Zdrój 1936 r. Od lewej: Janeczka Kramarska, Helena z Wilczyńskich Kramarska, Krystyna Kramarska-Anyszek.

   Aha. W stołowym stał staroświecki stół, prezent ślubny od starych pań Daniewskich. Na co dzień był okrągły, w razie potrzeby można go było rozciągnąć w nieskończoność, na 24 osoby. Miał wielką ilość nóżek na kółkach, stąd nazwaliśmy go stonogiem. Meble zakupił Jachur w Kalwarii, wybieraliśmy je wspólnie z mamą, resztę wyposażenia mieszkania: bieliznę, naczynia, zastawę i wszelkie inne przybory do życia wniosłam Jachurowi jako wiano.
- 47 -
   Do Krakowa jeździliśmy załatwiać wszystkie ważniejsze zakupy, zresztą jadąc do Krakowa uważałam, że jadę do domu, bo przecież tam była mama. 


   Pierwsze święta Wielkanocne spędziliśmy w Michowie. Wreszcie matka mojego męża, Antonina z Malinowskich Anyszek, musiała poznać osobę, którą jej jedyny syn wziął sobie za żonę. Dotąd nie było okazji, w dniu ślubu przysłała depeszę z życzeniami. Wyobrażam sobie, co przeżywała, gdy tak w ciemno oddawała obcej kobiecie swoje wielkie ukochanie i swoją dumę. Myślę, że wiele lat wcześniej wywożąc jedynaka do Daszawy koło Lwowa na naukę wiedziała, że nie będzie on mógł być zbyt częstym gościem w domu. 

   Dziadzio Jachur urodził się pod zaborem rosyjskim, gdzie, jak wiecie z historii, były wielkie trudności z nauczaniem. Czytać nauczył się na książeczce do nabożeństwa, potem przyjechał szewc z Warszawy i prowadził potajemne nauczanie. Dopiero jak powstała Polska zaczął normalną naukę w szkole pospolitej (tak się nazywała) i po roku, w wieku 14 lat ruszył w świat do szkoły średniej. Odtąd tylko wakacje spędzał w domu. Z takim trudem zdobywał wiedzę wasz dziadzio. Teraz każdy może się nauki najeść do syta, a są tacy, którym się nie chce. Chcąc służyć do Mszy św. przepływał przez rzekę, daleko było do mostu, a matka klęczała na brzegu, i modliła się, aby nie utonął, gdy woda była zbyt duża.




Dziadzio Jan Anyszek drugi od prawej.


Tableau Gimnazjum św. Anny (później Nowodworskiego).
Dziadzio Jan Anyszek pierwszy od lewej 
w drugim rzędzie od dołu.

Bogucki Michał Konstanty (22 IX 1860, Kraków – 26 X 1935, Kraków), absolwent Gimn. św. Anny w Krakowie (1880) oraz filologii klasyczneji na UJ w Krakowie (1884) i germanistyki na tejże uczelni (1889), zastępca nauczyciela w Gimn. w Rzesz. (IX 1884 – III 1885), w III 1885 uwolniony od obowiązków nauczycielskich celem odbycia dalszych studiów, zastępca nauczyciela w Gimn. w Bochni (1891/92 – 1895/96), nauczyciel (1896/97 – 1898/99), następnie profesor (1899/1900 – 1901/02) w Gimn. w Tarnowie, profesor w: IV Gimn. w Krakowie (1902/03 – 1910/11), Gimn. św. Anny w Krakowie (1911/12 – 1928/29) i Prywatnym Gimn. Żeńskim im. Królowej Jadwigi  w Krakowie (1906/07 – 1908/09), wykładowca historii dramatu w Miejskiej Szkole Dramatycznej w Krakowie, współpracownik i doradca filologiczny Akademickiego Koła Artystycznego Dramatu Klasycznego UJ  w Krakowie (1905–25), członek Komisji Filologicznej Akademii Umiejętności  w Krakowie (od 1914), zastępca profesora na Uniwersytecie w Wilnie (1819–21).

Myślę, że to ten człowiek. Notatkę wzięłam z: 
Leksykonu nauczycieli i wychowanków I Gimnazjum i Liceum w Rzeszowie urodzonych pomiędzy XVII wiekiem a 1945 rokiem  ze strony www I Liceum Ogólnokształcącego w Rzeszowie.

Dziadzio Jan Anyszek pierwszy z lewej, w drugim rzędzie.

Dziadzio Jan Anyszek pierwszy z prawej, w drugiej ławce. 
Piec taki jak u nas na Siemiradzkiego.
Dziadzio Jan Anyszek w środku, z tyłu.

Zdjęcie podpisane przez Jana Anyszka: Kraków w maju 1926 r. Po maturze pisemnej przed Gimnazjum świętej Anny (później nazwa zmieniona na Nowodworskiego). Klasa VIII B. W środku rzędu klęczących Jan Anyszek (mąż autorki Książki Babci). Pierwszy z klęczących, od prawej strony zdjęcia Marian Kramarski, brat autorki Książki Babci.
Dziadzio Jan Anyszek w rzędzie klęczących na środku. W tym samym rzędzie pierwszy z prawej to wujek Marian Kramarski.



Dziadzio Jan Anyszek w środkowym rzędzie, pierwszy z lewej.
Wycieczka amatorska do Czernichowa. 
Fotografia z rodzicami kolegi. J. Anyszek
W drugim rzędzie od lewej: Jan Anyszek, Marian Kramarski.






O Dziadziu Janie Anyszku. Jego córka Jolanta znalazła to w książce napisanej przez swojego wykładowcę z polonistyki na UJ.


 




Dziadzio Jan Anyszek z tyłu, w środku. Loki całkowicie zabrylantynowane. Nigdy go takim nie widzieliśmy.



Kraków, 1.VII.1930
Dziadzio drugi z lewej, coś je.

Dziadzio Jan Anyszek w drugim rzędzie, 15 od prawej (nie licząc kobiety, która znalazła się jakby między rzędami)


Dziadzio Jan Anyszek z przodu, po lewej stronie.


Dziadzio Jan Anyszek w środku, troche po lewej. Nad nim stoi człowiek w najjaśniejszym płaszczu i ciemnej czapce.


Około r. 1935, Jan Anyszek z prawej strony, 
czwarty po skosie w górę.  

Dziadzio Jan Anyszek drugi od lewj w tylnym rzędzie. 



   Kiedy poznałam mamę mojego męża, była siwiutką staruszką z pięknym warkoczem, oczywiście upiętym. Gospodarstwo zdała na zięcia, spędzała czas na czytaniu i robotach ręcznych. Oprócz matki była tam jeszcze siostra Jachura, starsza od niego Józia, szwagier Szczepan Robak, bardzo mądry człowiek, z dużym poczuciem humoru i ze wzruszającym wprost przywiązaniem do ziemi, dwie dorastające ich córki, Pola i Stacha, i dwaj synowie Gienek i Heniek. Ten najmłodszy zaimponował mi znajomością prac gospodarskich, miał chyba z 9 lat. Matka przyjęła mnie serdecznie, uznała wybór syna. 
   Po świętach pojechali wszyscy dorośli do Lubartowa i u notariusza Jachur zrzekł się części majątku przypadającego na niego po rodzicach jako rekompensatę za koszta wyłożone na jego studia. Z domu wziął tylko błogosławieństwo matki, a zdobyta wiedza mała zapewnić mu byt. Wszystko co w życiu posiadł, zawdzięcza swojej pracy. W rok potem przyjechała mama do nas w gościnę i trafiła na wielką uroczystość, kiedy na werandzie naszego domku dekorowaliśmy ołtarz na procesję Bożego Ciała. Zachowaniem swym potwierdziła, że uważa, że udała jej się synowa. Według starego zwyczaju synowa czyli „niewiasta” powinna przynieść świekrze garnek wydojonego przez siebie mleka. Mnie udało się wykonać tylko drugą część zadania, umiejętności dojenia nie posiadłam nigdy w życiu.
- 48 -
Pierwszy dom Krystyny i Jana Anyszków w Solcu. R. 1936. Od lewej: Autorka Książki Babci Krystyna Kramarska-Anyszek, Jan Anyszek, Helena Wilczyńska-Kramarska, Stefan Kramarski, Janeczka Kramarska.

Pierwszy dom pp Anyszków w Solcu. R. 1936. Krystyna Kramarska-Anyszek, Jan Anyszek, Helena Wilczyńska-Kramarska, Stefan Kramarski, Janeczka Kramarska.

   Pierwszym gościem z rodziny był mój ojciec. Przyjechał na urlop w maju 1936 r. Właśnie w maju zaczynał się w Solcu Zdroju sezon. Muszę wam wytłumaczyć, co to znaczy. Solec Zdrój był uzdrowiskiem czynnym tylko od maja do końca września. Prawie wszystkie wille były letniskowe, nieogrzewane, w kilku mających piece mieszkali właściciele Solca: w „Prusie”, w „Irenie”, a nasz dom nazywał się „Generalski”, bo przed nami mieszkała tam jakaś ważna persona. Poza tymi pięcioma miesiącami wille w Solcu Zdroju stały puste przez resztę roku. Od wsi oddzielała nas brama, przy której urzędował odźwierny. W zdroju nie było żadnego sklepu oprócz kiosku ze słodyczami i pamiątkami czynnego tylko w lecie. 
Solec Zdrój. 29 VIII (chyba 1936). Od lewej: Stefan Kramarski, Helena z Wilczyńskich Kramarska, doktor Jan Anyszek, Krystyna z Kramarskich Anyszek, autorka Książki Babci, Janeczka Kramarska.

 Solec Zdrój. 29 VIII (domyślam się, że 1936). Od lewej: Stefan Kramarski, Helena z Wilczyńskich Kramarska, Jan Anyszek, Krystyna z Kramarskich Anyszek, Janeczka Kramarska.

   W jesieni życie w zdroju zupełnie zamierało. Oparciem dla nas była wieś Solec, ciągnąca się wzdłuż drogi do Nowego Korczyna, Była w niej piekarnia, kilka żydowskich sklepików „szwarc, mydło, powidło”, jadłodajnia. Z czasem Polacy wzięli się do handlu, ale jak ja przyjechałam, musiałam się przestawić na wiejski sposób prowadzenia domu. Tu nie można było, jak w Krakowie, skoczyć do sklepu po każdy produkt i kupować po kilka deko, musiało się mieć spiżarnię i z góry przewidywać, ile czego będzie potrzeba, żeby nie być zaskoczonym brakiem. Więc porozumiałam się z kilkoma dużymi sklepami w Krakowie, tak że na listowne zamówienie przysyłały mi wszystkie potrzebne produkty.
- 49 -
   Nasz domek miał białe ściany, na zielono malowane okiennice i dużą, zieloną werandę. Tę obsadziliśmy najczerwieńszymi pelargoniami „meteory” i ustawiliśmy koszykowe meble nakryte krakowskimi chustkami. Powstał bardzo przyjemny kącik. zachęcający do odpoczynku. Kolorowy domek był ozdobą alei. Załączam plan mieszkania narysowany przez ojca.

Podpis babci: Plan mojego pierwszego mieszkania w "Generalskim domu" narysowany przez mojego ojca Jana Kramarskiego po pierwszej i jedynej bytności u nas w maju 1936 r.
Dom spłonął od bomb niemieckich, podobnie jak kolejne domy, do których przeprowadzali się w Solcu nasi dziadkowie z córkami.
   Wkrótce po zaczęciu sezonu jechaliśmy do Krakowa na pogrzeb dziadzia Feliksa. Dziadzio był długowieczny i zawsze zdrów, nie pamiętam, aby mu kiedykolwiek coś dolegało, było to dla nas zaskoczenie. Wiadomość otrzymaliśmy przez telefon i tak się zawsze składało, że wszystkie najboleśniejsze nowiny dochodziły do mnie tą drogą. Po pogrzebie zabraliśmy ojca ze sobą.

   I właśnie ojciec zapoczątkował bardzo przyjemny dla nas zwyczaj, że rodzina corocznie spędzała w Solcu wakacje. Ojciec był wtedy u mnie pierwszy i ostatni raz. W rok potem, 11 czerwca 1937, zmarł nagle w 56 roku życia. Na pogrzebie byłam z siedmiomiesięczną córeczką Ewunią. 
Jan Kramarski
   Ojciec przywiązywał dużą wagę do nowej roli dziadka. Gdy za jego życia podczas pobytu w Krakowie chciałam iść na dłuższe zakupy, a bałam się dziecko w obcym miejscu pozostawić pod opieką służącej, tato zgłosił się na dyżur, po czym odwołał spotkanie z kolegami, podając powód, co wywołało wybuch śmiechu, bo dotąd nikt nie widział go w charakterze niańki. Dziadziowie i wnuczęta to jest specyficzne powiązanie uczuciowe.
Świadkiem śmierci ojca oprócz mamy był Stefan, co się bardzo ciężko odbiło na jego zdrowiu i psychice. Od małego dziecka bał się wszelkich chorób, a właśnie okres jego dzieciństwa zbiegł się z częstym zapadaniem mamusi na dolegliwości nerwowo sercowe. Gdy tylko spostrzegł, że coś się dzieje, uciekał na schody pod strych aż do wyjaśnienia sytuacji albo pędził do cioci Walerci i to z taką miną, że natychmiast wiedziała, że ktoś zachorował. Po pogrzebie ojca wszyscy przyjechali do mnie.
Solec Zdrój. 15 sierpnia 1936 r. Stefan Kramarski, Janeczka Kramarska, Helena Wilczyńska-Kramarska, Krystyna Kramarska-Anyszek autorka Książki Babci.

Solec Zdrój. 15 sierpnia 1936 r. Stefan, Janeczka, Helena, Krystyna Kramarscy.

   Lecz wyprzedziłam nieco wypadki. Na razie to był pierwszy rok mojego małżeństwa. Solec roił się od kuracjuszy. Było dużo urozmaicenia, muzyki, tańców, nowych znajomości, przyjęć. Życie na wysoki połysk. W każdej chwili należało być ubranym wyjściowo, w tej samej sukni dzień po dniu nie wypadało się pokazać, dotyczyło to także panów. 
Przedwojenny Solec-Zdrój. W środku siedzi mąż autorki Książki Babci doktor Jan Anyszek, za nim po lewej stronie zdjęcia stoi, oparta o kolumnę, Krystyna Kramarska-Anyszek, z przodu po prawej siedzi na schodach siostra Krystyny Janeczka Kramarska. Obejmuje Krysię Dzianottówną, córkę właścicieli Solca. Za małą Krysią, oparta o kolumnę z prawej strony zdjęcia, stoi jej matka, Zofia Dzianott, współwłaścicielka Solca.

W środku siedzi dziadzio Jan Anyszek, za nim po lewej stoi, oparta o kolumnę, babcia Krystyna Kramarska-Anyszek, z przodu po prawej siedzi na schodach ciocia Janeczka Kramarska. Obejmuje Krysię Dzianottówną.

Krawat i kamizelka obowiązywała na co dzień, mieszkanie stale było gotowe na przyjęcie gości, no i mina gospodarzy też musiała być uśmiechnięta. Najczcigodniejszym gościem wtedy był w naszym domu ksiądz biskup Sonik z Kielc. Podczas wizytacji wstąpił i w nasze skromne progi, czym byliśmy tak zaszokowani, że Jachur potem zamiast „pasterzu” przejęzyczył się na „papieżu”.


Przedwojenny Solec Zdrój. Po lewej: Helena z Wilczyńskich Kramarska, za nią Janina Kramarska. Po prawej od auta doktora Jana Anyszka stoją: Adam Kramarski, Stefan Kramarski, Krystyna Kramarska-Anyszek, autorka Książki Babci.

Solec Zdrój. Po lewej: Helena z Wilczyńskich Kramarska, za nią Janina Kramarska. Po prawej od auta naszego dziadzia Jana Anyszka stoją: Adam Kramarski, Stefan Kramarski, Krystyna Kramarska-Anyszek

- 50 -
   W pierwszym sezonie stołowaliśmy się w restauracji. Właściwie wszyscy się znali. Uzdrowisko Solec było własnością prywatną i kuracjusze witani byli jak goście właścicieli zakładu. Systemem przedwojennym goście dzielili się na pierwszej i drugiej klasy i odpowiednio do tego otrzymywali usługi i płacili ceny. P. Maria Daniewska, ciocia Mania, i p. Tunia Preissowa były kasjerkami (ta druga przyjeżdżała z Warszawy na sezon), a buchalterem i szefem propagandy był p. Włodzimierz Soswiński, emerytowany urzędnik kolejowy z Krakowa, który spędzał w Solcu całe lato wraz z żoną. Byli to niezmiernie mili ludzie, wytworni w wymowie i zachowaniu i bardzo dowcipni. Pani Stanisława Soswińska, elegancka zawsze w każdym calu, nie znosiła konwenansów, chociaż świetnie się w nich orientowała, mówiła: Przychodźcie do nas, kiedy chcecie, tylko nie składajcie nam wizyt. Jak wiele treści zawiera to zdanie. Kiedy poważne towarzystwo zasiadało do kart w przeznaczonych do tego lokalach, my, młodzi: moje rodzeństwo, ksiądz Lutek z Olkusza (wtedy kleryk), Jaśka, studentka historii, bratanica Soswińskich itd. zbieraliśmy się w mieszkaniu pp Soswińskich w willi „Pod brzozami” i gdy tamci grywali w bridża, rzadziej w preferansa, my w kierki, osła albo cygana, a bawiliśmy się na pewno lepiej niż oni. Echo naszego śmiechu niosło się daleko po ogrodach. Pani Stanisława nie miała dzieci, cieszyła się naszą młodością, a swoją opiekę nad nami roztaczała w takiej formie, że każde z nas chętnie wysłuchiwało jej rady, a nawet uwag. 

   Marian wzbudził we wszystkich soleckich starszych paniach zachwyt sposobem tańczenia walca. Ach, mówiły, przecież można by mu szklankę wody postawić na głowie i utrzymałaby się. Bo też zaraz w czasie pierwszego pobytu wiedział od kogo zaczynać i obracał je majestatycznie dokoła sali. Serca ich zdobył sobie na zawsze. Zresztą Marian miał dar emablowania starszych pań (chyba wypływa to z jego dobroci); wiele lat później, gdy w czasie wesela Ewy posadziłam go między dwiema starymi ciotkami pana młodego, których nigdy nie widział, gdy tylko odczytał, gdzie siedzi, powiedział do mnie „wiem, czego ode mnie oczekujesz”. I dokonał następnych podbojów.
Solec-Zdrój. 26 VI 1936 r. Autorka Książki Babci Krystyna Kramarska-Anyszek i jej brat Marian Kramarski.

Solec-Zdrój. 26 VI 1936 r. 
Krystyna Kramarska-Anyszek i Marian Kramarski.

   Bywaliśmy na dancingach i reunionach, na które zjeżdżali też obywatele okoliczni. Nastrój bywał pogodny, ludzie się odprężali, mieli poczucie humoru. Zdarzyło się, że partnerami do tenisa było czterech panów o starych nazwiskach, ale wszystkie wywodziły się z zoologii: Cielecki, Byczkowski, Świniarski i Kozłowski. Już temat do anegdoty. Albo przyjechało na leczenie dwoje młodych ludzi i zapałali do siebie sympatią. On nazywał się Gaciński, a ona Spodenkiewicz. Wszystkich bawiła zbieżność nazwisk, a jeszcze, gdy Jachur oznajmił, że przyjechała starościna dla tej młodej pary o nazwisku Nogawka, zapanowała ogólna radość. Jedna z pań miała bardzo kontrastowe miano: Aniela Diabełek.
- 51 -
   Ojciec na urlopie rano zaczynał od Mszy św., a potem wędrował po uzdrowisku i bacznie obserwował. Sam dokładny i systematyczny, bardzo lubił, gdy wszystko funkcjonowało bez zarzutu. A w Solcu był naprawdę porządek. Zaraz na wiosnę mnóstwo ludzi stawało do roboty, ruch był jak w ulu.

   Zakład kąpielowy stanowił źródło utrzymania nie tylko dla właścicieli, pochodzących z jednej rodziny, ale wtedy rozkrzewionej już na cztery odnogi, prawie wszyscy mieszkańcy wsi Solec zatrudnieni byli w zakładzie. W okolicy nie było żadnego obiektu przemysłowego, który mógłby im dać pracę, a wieś zaliczyć należy do biednych. Prace wiosenne szły w takim tempie, że przyjemnie było na nie patrzeć. Jeżeli pan Dzianott postanowił, że na pewnym odcinku powinna być trawa, a na razie widniała goła ziemia, za dwie godziny oczy przechodzących cieszyła zielona ruń. Po prostu nazwieziono darniny i ułożono piękny trawnik. Każdego potrafił zatrudnić, nawet dla mnie wymyślił robotę. Na jego prośbę zrobiłam duży plan uzdrowiska, miał chyba ze dwa metry kwadratowe, ze wszystkimi szczegółami. Powieszono go w biurze informacji w Kielcach. Musiano starać się o reklamę, wtedy nie było skierowań. Ludzie wybierali sobie miejsce leczenia, a konkurencja była duża.

   Na sezon angażował zakład orkiestrę. Muzycy zawsze ubrani byli jednakowo, mieli kilka zmian strojów z warszawskiej filharmonii, grywali codziennie rano w łazienkach, po południu w parku, a wieczorem do tańca w niektóre dni tygodnia. Koncerty poranne zawsze zaczynały się pieśnią „Kiedy ranne”, popołudniowe kończyły „Wszystkie nasze”. Obecni wysłuchiwali ich stojąc. 



Notatka Jolanty

   Przed odjazdem orkiestra urządzała „benefis” czyli wielką zabawę taneczną połączoną z programem artystycznym, dochód z niej zabierała orkiestra, taka była tradycja: benefis orkiestry. W programie wystąpić mógł każdy, kto uważał, że może popisać się czymś przed publicznością, co dodawało atrakcyjności. Między innymi doktorowa Kaczyńska bardzo ładnie śpiewała modne melodie, szczególnie walc „Francois” i „Nikt mnie nie rozumie”. Wtedy w pierwszym roku na zabawie benefisu zostałam wybrana królową balu, bo doktor cieszył się już tak wielką sympatią kuracjuszy, że w każdej formie usiłowali mu to okazać i w ten sposób akceptowali jego żonę, co było dla mnie wielkim zaszczytem. Myślę, że potem w życiu wiele sympatii ludzkiej spłynęło na mnie z tej racji, że byłam żoną właśnie dr Anyszka, po prostu wiele razy świeciłam odbitym światłem, bo gdyby mój mąż nie był taki, jaki właśnie jest, nie zwracano by uwagi na jego żonę i nie robiono jej honorów.
- 52 -
   Ojciec mój grywał w preferansa. W ten sposób zwolnił mnie od obowiązku „trzeciego” do gry. Przedtem, w zimie, gdy Jachur i proboszcz chcieli zagrać, partoliłam jak umiałam, i to było jedyne, czym mogłam Jachura wyprowadzić z równowagi, aż ksiądz stawał w mojej obronie, strofując go: jak doktorowa dobrze gra, to pan nie chwali, a jak źle, zaraz gani. Ale z tej gry wyciągnęłam taką naukę, że małżeństwa nie powinny razem zasiadać do gry, bo przecież zawsze któreś musi grać lepiej i stąd niepotrzebne kolizje. W wiele lat później, gdy stale brakowało „czwartego do bridża, mój zięć Kazimierz usiłował mnie namówić do zgłębienia tajników tej mądrej gry, nawet dał mi samouczek, ale okazałam się tak samo tępa jak w latach młodości, i biedna Ewa, której przeważnie wypadałam za partnerkę, tylko z wielkiego przywiązania i szacunku do mamy wytrzymywała tę grę.

   Po odjeździe ojca przyjeżdżali do mnie kolejni inni członkowie rodziny. Pewnego dnia nasze towarzystwo restauracyjne zdecydowało, że trzeba urządzić kolację „bobową”, bo tej smacznej, ale nikczemnej potrawy w restauracji nie serwowano. Kolacja była u nas. Goście przy kilku stolikach grali w bridża i raczyli się przysmakiem. Miałam tylko kłopot, w czym ugotować tak wielką ilość bobu, bo kompletując wyprawę wybraniałam się od dużych garnków, jako że dwóm osobom są takowe zbyteczne, a małe bardziej mi się podobały. W Solcu był wieczny ruch i ciągle nowe pomysły. Dobrze, że w jesieni razem z naturą można było zapaść niejako w zimowy sen i mieć trochę czasu dla siebie.
- 53 -
   Wcale to nie znaczy, że zamierało życie, stawało się tylko spokojniejsze i w miarę uregulowane, o ile pozwalały na to wyjazdy Jachura do chorych. Za namową mamy przyjęliśmy stałą pomoc w osobie Anielki i teraz, gdy Jachur wyjeżdżał, bałyśmy się razem. Zawsze było mi raźniej, nawet kiedyś w wielkim strachu zbudowałyśmy na drzwiach barykadę. Anielka, inteligentna dziewczyna, najstarsza z bardzo licznego rodzeństwa, miała dużo do czynienia z młodszymi dziećmi, umiała szyć i różne robótki i przypadłyśmy sobie do gustu. Chociaż była u nas tylko półtora roku, bo potem wyszła za mąż, przyjazne z nią kontakty utrzymujemy dotychczas, Jachur jest chrzestnym ojcem jej najstarszego syna, a ja sprawowałam niby opiekę nad córkami w czasie studiów w Krakowie. Anielka to bardzo dzielny człowiek, oprócz własnych dzieci wychowała swoje sieroce rodzeństwo, skończyła technikum ogrodnicze w wieku dojrzałym i w tym samym kierunku wykształciła swoje córki w Akademii Rolniczej w Krakowie. W ogóle i potem jakoś szczęśliwie trafiałam na dziewczęta, nie miałam nigdy złych dni w domu i wszystkie wyszły za mąż zachowując mnie w dobrej pamięci.

   Pierwszej jesieni rodzina nasza powiększyła się o ważną osobę: urodziła się Ewa. Cóż to za radość mieć swoją własną, żywą lalkę. Ceremonia chrztu Ewy Marii za pozwoleniem kurii odbyła się w mieszkaniu, bo były tęgie mrozy, chociaż do kościoła nie było więcej jak dwie minuty. Rodzice chrzestni, Janeczka i Marian, przyjechali z Krakowa, obecnych było dwóch księży i towarzystwo soleckie. Wydaliśmy szumne przyjęcie.

   Jako mama byłam raczej bojaźliwa, przez pierwszych sześć tygodni przychodziła codziennie pielęgniarka, aby wykąpać małą, potem do pół roku przyjemność ta przypadła tatusiowi. Ja odważyłam się dopiero, gdy dziecko usiadło w wanience, bo wtedy miałam pewność, że jej nie utopię. Kąpiel odbywała się zupełnie inaczej, niż teraz. Dziecko musiało być całe zanurzone w wodzie, a nie wolno mu było nalać wody do uszu, a przecież wiecie, jak się taka odrobina kręci i rozkoszuje w kąpieli.

   Pewnego dnia Ewunia zjadła kawałek papierka od cukierka. Jachur jak zwykle był w domu nieobecny. Przerażona biegłam do niego do łazienek (półtora kilometra), aby podzielić się z nim moją troską, a on na to: Zjadła papierek, to świetnie. Na co dzień będziemy ją karmili gazetami, a od święta będzie dostawała papierki od cukierków.

   Założyłam dziecku specjalny album. wklejałam fotografie i umieszczałam odpowiednie notatki o rozwoju dziecka, ilości zębów, notowałam brzmienie słów. Bardzo żałuję, że spalił się podczas wojny, bo był to swojego rodzaju dokument.

Zdjęcie podpisane przez babcię. Dziecko w jasnym ubraniu, na sankach, wygląda jak Milunia Buczkówna, którą mamy na innych zdjęciach.
- 54 -
   Zaraz w pierwszych miesiącach przyjechała do nas Marysia Kwaśniewska, która znacznie mniej ode mnie znała się na dzieciach, ale wykazywała dużo dobrych chęci i dotrzymywała mi towarzystwa podczas godzin oczekiwania na powrót Jachura, a przy tym wymyślała bardzo dowcipne kawały. Pewnego wieczora Jachur poszedł na zabawę rezerwistów sam, bo nie było w zwyczaju, aby panie brały udział w tej zabawie. Pod jego nieobecność Marysia uformowała wielkiego chłopa wypychając jego piżamę jaśkami, szalami, ręcznikami i ułożyła go w łóżku Jachura; zamiast głowy miał futrzaną czapkę, a twarz przyrzuciła gazetą. Świetnie to było upozowane, jakby ktoś zasnął czytając gazetę. Widok Marysi lekko dźwigającej olbrzymiego chłopa mógł patrzącego doprowadzić do łez ze śmiechu. Po czym położyła się spać. Jachur wrócił w środku nocy, obserwowałam go kątem oka udając, że śpię. Nie miał się w czym położyć, a że nigdy nie mieszał się w moje sprawy, nie wiedział, gdzie leżą w szafie piżamy i musiał wybebeszyć tę kukłę. Trzeba było widzieć jego minę przy tej robocie. Jednak miał poczucie humoru i nie robił nam żadnych wymówek.

   Raz Jachur oznajmił nam, że należałoby dom „ogacić”. Marysia nie wiedziała, co to znaczy, mnie wyjaśniono kiedyś, że domy drewniane w jesieni obudowuje się tyczkami i między te tyczki i ściany domu upycha się ściółkę z lasu, aby w zimie ciepło z domu nie uciekało. Po tych słowach Jachura, Marysia wyjęła z szafy wszystkie kalesony Jachura i rozwiesiła je na ścianach. Dekoracja była zdumiewająca, ale odpowiadała nazwie.

   Jachur był opiekuńczy i rycerski. Czasem zachowywał się zabawnie, co dodawało mu chłopięcego wdzięku np. w największy mróz każdego ranka wychodził przed dom tylko w czapce futrzanej i w kaloszach i zacierając ręce rozglądał się wokoło, ceremoniał obowiązkowy. Albo na wóz wsiadał zawsze prosto z ziemi nie zaczepiając nogi o żadną podpórkę, po prostu zataczał nogą wielki łuk i już siedział. Wychowany na wsi znał dobrze psychikę ludzi, łatwo trafiał im do przekonania, szybko zdobył zaufanie. Ja na razie przyglądałam się nowemu środowisku, a ono mnie, nie można było niczego ukryć. Kiedyś idąc na spacer zapragnęłam poślizgnąć się na zamarzniętej rzece. Wokół pustka, więc zeszłam na lód i wywróciłam się, aż mi kapelusz spadł (z woalką). Po południu byliśmy u proboszcza na podwieczorku i on się pyta troskliwie, czy się nie potłukłam; jednak ktoś widział i podał dalej.

   Prace domowe były podzielone na resorty. Jachur miał pacjentów, ja pielęgnowałam dziecko, Anielka gospodarzyła w kuchni, a chłopak sprzątał, froterował podłogi, gotował strzykawki i regulował ruch pacjentów. Pewnego dnia dałam chłopakowi stary filcowy kapelusz ze słowami: „do froterowania podłogi”. Wkrótce usłyszałam spór: „nie ty, tylko ja”. Okazało się, że moi pomocnicy zrozumieli, że nie kapeluszem (froterki nie było), ale w kapeluszu należy froterować i chodziło o to, kto włoży go na głowę.

   Zabawa w mamę wypełniała mi okropne dawniej godziny czekania i dawała tyle radości, że wynagrodziła nawet przykrość spędzenia wigilii Bożego Narodzenia pierwszy raz nie wśród najbliższych, ale w gronie nowo poznanych ludzi, z którymi dopiero zaczęłam się zżywać. Zresztą okazywali mi zawsze dużo serdeczności i jako najmłodszej pani domu udzielali różnych pożytecznych rad. Byłam dla nich pewnego rodzaju egzotycznym okazem, bo miałam za sobą życie studenckie, którego tamte panie nie znały, a gdy w ostatniej przed wojną ordynacji wyborczej prawo głosu do senatu zastrzeżono tylko dla obywateli z wyższym wykształceniem, w komisji Solec Zdrój z kobiet głosowałam ja jedna, z czego Jachur był bardzo dumny (w tym miejscu Iwonka powiedziałaby „To ci dopiero babcia”). 
- 55 -
   Z czasem właścicielka Solca, Zosia Dzianottowa, zaliczała się do naszych najbliższych przyjaciół. Zawsze mogliśmy na siebie wzajemnie liczyć, została chrzestną matką Jolanty i do końca życia, potem już z Anglii, przyjeżała do nas, bo twierdziła, że nie ma tam z kim serdecznie porozmawiać. Jej przyjaźnią można się chlubić, bo była człowiekiem bardzo wartościowym.

   Równie serdecznie żyliśmy z apteką, według starego dowcipu, jak lekarz przyjaźni się z aptekarzem, to cała wieś będzie ich, ale tym razem to się nie zdarzyło. Obaj tylko dobro ludzi mieli na względzie i cieszyli się ogólną sympatią, która rozciągała się także na ich rodziny.

   Loczki mojego dziecka przysłoniły mi świat, a ono rosło zdrowo i było zainteresowaniem całej rodziny. Ewa pierwszy raz wyruszyła w podróż do babci do Krakowa na Wielkanoc (urodziła się w Solcu). Potem postanowiliśmy, że na Boże Narodzenie będziemy jeździć do Krakowa, a na Wielkanoc do Michowa, bo tam dojazd był nużący, długi, z przesiadkami, więc na wiosnę było łatwiej. 

  Wojna poplątała nasze plany, nikt nie chciał narażać się na spotkanie z Niemcami, zresztą u nas przynajmniej było co jeść, a poza tym z liczną rodziną trudno byłoby zwalić się komuś w gościnę, tym bardziej, że moja mama posunęła się w latach, a mama męża zmarła w drugim roku wojny. 

  Ale wtedy jeszcze nikt o wojnie nie myślał. Ewunia codziennie dostarczała nam nowych powodów do radości. Wymyśliła własny język dzieciński chiński, w którym dominowała litera k: ekajkaj uciekaj, kekaj czekaj, kokek kotek, akawicka rękawiczka, lekoko daleko, w stopniowaniu lekokokoko to już bardzo daleko, opak chłopak, zamiast przyimka „do” wstawiała literę „a”, szła a lasu, jechała a Kakoffa, pakowała się a waliźku, rękę kładła a kiesieniu. Była ogromnie uważająca. Wsuwając się między dwa krzesełka mówiła paśsiam (przepraszam), w ruchach widać było wytworność, a w zachowaniu delikatność, ale nie było w niej nic sztucznego. Mama opiekowała się nią osobiście i z ręką na sercu mogę napisać, że Ewa nigdy nie spadła znikąd, co, jak mi powiedział pediatra, tylko nieliczne mamy mogą powiedzieć o swoich dzieciach. W odniesieniu do mnie używała różnych pieszczotliwych określeń, jakiś czas wołała na mnie tylko „ma”, potem znowu nazywała mnie mimi. Wieczorem przed zaśnięciem powtarzała różne podczas dnia zasłyszane wierszyki tak miłym szczebiotem, że żal było wyjść z pokoju, aż ją sen zmorzył. Gdy rozbrykaną usiłowałam zganić, klękała do modlitwy i mówiła imie ocia, bo wiedziała, spryciara, że modlitwy nie wolno przerywać. Bawiła się przeważnie z Jędrasem Głuskim, wnukiem p. aptekarzowej, który mówił bardzo miękko, zamiast „k” wstawiał „t” i tak mówił na kota totet, a ona kokek i świetnie się rozumieli.

   Wychowywanie Ewy nie sprawiało mi trudności, nie miała żadnych narowów, nie bała się nowych twarzy. Mimo tego, że ciągle byłyśmy razem, nie czepiała się mojej spódnicy, łatwo wciągała się w zabawę z dziećmi, była delikatna. Pewno, że czasem miewała grymasy na przykład pewnego dnia witała się uprzejmie ze wszystkimi kuracjuszami oczekującymi w hallu łazienek na kąpiel, wszystkim podawała rękę i dygała bez względu na znajomość, a innego dnia nawet ze znajomymi nie chciała się przywitać. Jedno, co mnie przerażało, to umiejętność zachłystywania się płaczem (na wsi nazywano to „ciężki płacz”). Zdarzało się to rzadko, gdy się bardzo rozżaliła, ale wyglądało okropnie. Dopiero mama Anyszkowa nauczyła mnie, co w danym momemcie trzeba robić, bo, jak się okazało, Ewunia odziedziczyła tę zdolność po tatusiu; odkąd zastosowałam rady, przestała się zanosić, potem przy żadnym dziecku się to nie zdarzyło.

   W 1937 na Boże Narodzenie jechałam z dzieckiem sama, co uważałam za nie lada wyczyn, zwracając uwagę na bagaże, przesiadki i że małą musiałam trzymać na rękach albo na kolanach. Wtedy nawet jakiś zgryźliwy pasażer wziął mi za złe moją troskliwość względem dziecka i powiedział: „tak, tak, niech się pani teraz nią przejmuje, a ona kiedyś się odwdzięczy” i nie sprawdziła się ta złowroga przepowiednia.
- 56 -
   Jachur dojechał później. Musieliśmy być wszyscy w Krakowie, bo były to pierwsze święta bez ojca. Mamusia, ciągle zapłakana (ojciec umarł młodo, miał tylko 56 lat i nigdy nie chorował), w Ewie znajdowała wiele radości. Nawet kiedyś podczas wigilii mama, która siedziała z Ewą na kolanach, rozżalona wstała od stołu i poszła do ciemnego pokoju wypłakać się, nagle wraca z twarzą mokrą od łez, ale już uśmiechnięta i mówi: „ten szkrab, to nawet płakać mi nie da”. Jak się okazało, mama płacząc od czasu do czasu pociągała nosem, a Ewa, nie wiedząc co się dzieje, każde pociągnięcie nosem powtarzała jak echo.

   Na Wielkanoc odbyliśmy długą drogę do Michowa: końmi, koleją i autobusem. Dziecko spało, myśmy się męczyli, więc po przyjeździe położyliśmy się spać, zostawiając ją wśród dla niej nieznajomych ludzi. Po kilku godzinach snu słyszymy jej szczebiot i wybuchy śmiechu wszystkich. Nakarmiona, rozgadana bawiła całe otoczenie, upomniała sią o „abatkę”, powyławiała rodzynki z ciasta.

   Miała wtedy 17 miesięcy. Gdy w trzy miesiące potem urodziła się Maryna, Ewa nie uważała jej za dziecko swojej mamy, bo Maryna przyszła na świat w klinice i Ewa pierwszy raz zobaczyła ją w otoczeniu szpitalnym. Z szesnastu osesków wożonych wtedy do karmienia Maryna była najczarniejszym dzieckiem. Zgodnie należała do chóru wrzeszczących niemowląt, jakby kto psiarnię wypuścił. Miała tę wielką zaletę, że zrzucała nadmiar spożytego pokarmu i dlatego nigdy nie chorowała na żołądek. Gdyby był syn, miałby na imię Marian, ale pomyślałam, że może nigdy nie będę miała syna, więc po co zwodzić Matkę Boską.

   Chrzest Marii Bożeny odbył się w Krakowie w tym samym kościele, co mój i tak jest ona jedyną całkowitą krakowianką wśród naszych dzieci. Rodzicami chrzestnymi byli: moja mama i wujek Józek, para serdecznych przyjaciół i bardzo udanych ludzi, jeżeli patrzeć na ich aparycję i talenty. Drogę do Solca autem zniosłam bardzo źle i chorowałam w domu prawie miesiąc. Jachur zajęty kuracjuszami i wiejską praktyką nie mógł poświęcać domowi dużo czasu. Dziewczyna, Julka, mając na opiece dwoje dzieci, była bardzo zajęta, ale znalazły się dwie litościwe dusze, p. Maria, pielęgniarka i p. Tunia Preissowa, które otoczyły mnie opieką. Wkrótce przyjęliśmy dziewczynę specjalnie do dzieci i mogłam spokojnie przychodzić do zdrowia.
- 57 -
   Maryna rosła szybko bez żadnych kłopotów, jadła i spała, jadła i spała, wszystko według zegarka, a ja byłam odważniejsza, i bardziej doświadczona, więc nie popełniałam błędów w karmieniu, jak zdarzyło mi się przy Ewie, której o mało przez przekarmienie nie wpędziłam w ciężką chorobę. Gdy Maryna pierwszy raz stanęła na nogach, Ewa z nadzwyczajną radością oznajmiła wszystkim, że nasza Maryna już chodzi i zaczęła się z nią liczyć jako towarzyszką zabaw, bo przedtem traktowała ją nieco lekceważąco. A Maryna jeszcze przed ukończeniem roku zaczęła deptać samodzielnie, trochę jak kaczuszka, ale pewnie. Teraz stała się platynową blondynką. Roboty z nimi było co niemiara, bo według wymogów ówczesnych, przebierane były dwa razy na dzień, a koronki u bielizny dobierałam do koloru sukienek (przeważnie robione ręcznie przeze mnie), pranie, prasowanie. Prawie całe dnie przebywały w parku. Mieszkanie było teraz większe. Właściciel domku oddał nam jeszcze dwa pokoje tzn. cały domek ośmiopokojowy. Chłopak miał co sprzątać, a i pacjentów było huk, zaś kuchnię na siedem osób prowadziła Jula, która awansowała na kucharkę.

   Mieszkanie przychodziły oglądać panie z okolicy jako przykład nowoczesnego wnętrza. Sypialnia z meblami z czeczotki utrzymana była w kolorze ciemnołososiowym (ściany, obicia mebli i motywy na firankach, zakupionych w sklepie szwajcarskich haftów przez moją mamę). Za najładniejszy mebel uważałam bieliźniarkę połączoną z sekretarzykiem, częściowo oszkloną, pięknie wykonaną przez kalwaryjskich stolarzy. Z sypialnią sąsiadował pokój dziecinny, niebiesko-biały, w nim prócz łóżeczek i szafy stała tak zwana „przewijaczka”, sprzęt zrobiony na zamówienie według wzoru podanego przez pielęgniarkę do dzieci. Pokój stołowy miał meble ciemnobrązowe z półaksamitnymi obiciami złotobrązowymi. Stał tu wielki kredens czterodrzwiowy, zajmujący prawie całą ścianę, oczywiście krzesła, ten stół „stonóg” i duży fotel, który chytrze dał się przerobić na leżankę. W salonie były też ciemne meble z obiciem szafirowym, a stały na dużym leszczkowskim kilimie w szachownicę brązowo-szafirową; najładniejszym sprzętem była biblioteczka, istny majsersztyk sztuki stolarskiej. Półeczki miała fikuśnie powyginane, że np. na tej samej półce od połowy długości stały książki o innym formacie, a przylegało do niej biureczko ukryte za zamkniętymi drzwiami. szafa była oczywiście oszklona. Moje historyczne książki miały oprawę szafirową, lekarskie Jachura ciemnobrązową. Każdy znajdował swoje bez trudu.
Przedwojenny Solec. Widokówka.

   Do salonu dyrekcja zakładu wstawiła nam pianino. Następny pokój nazywał się „gościnny”, ściany miały kolor złocisty, portiera i nakrycie na tapczanie z „polskiego lnu” w odpowiednie kwiaty. Między tymi pokojami wszędzie były drzwi, można było chodzić dookoła. Natomiast gabinet i poczekalnia znajdowały się po drugiej stronie przedpokoju i nie łączyły sią z resztą mieszkania, co było bardzo wygodne, bo dzieci nie stykały się z chorymi. Ponieważ mieszkanie nie miało łazienki (tylko WC) ostatni pokój podzieliliśmy na mniejszy do mycia i służbówkę. Kąpiel higieniczną można było zawsze wziąć w łazienkach i to z zamówionym zapachem. Inżynier Daniewski jako chemik bawił się takimi hobby.
- 58 -





Artykuł Dziadzia Jana Anyszka o Solcu-Zdroju w czasopismie Medycyna i Przyroda z maja 1938.

   Gabinet był idealnie biały, tylko pod sufitem biegł ciemnoczerwony pasek, poczekalnia umeblowana wikliną miała charakter krakowski: szare płótno i krakowskie chustki w kwiaty. W przedpokoju królowała wielka starodawna kanapa, na której wiejska klientela składała swoje pierzyny i inne bety, a nad drzwiami dla dekoracji wiejskim zwyczajem przypięto dwa wypchane ptaki, które potem okazały się źródłem moli. We wszystkich pokojach stały kwietniki i było dużo światła, bo okna były weneckie. Połączenie ze światem stanowił telefon i radio, a właśnie w roku wojny Jachur zakupił aparat najnowszego typu, firmy Telefunken, który łapał wszystkie stacje.

   Mieliśmy również mały ogródek, bo p. Dzianott oddał nam do dyspozycji kawałek ziemi między naszym domkiem, a następnym budynkiem. Wypisaliśmy z katalogu najpiękniejsze gatunki róż, przysłane sadzonki Jachur pod kierunkiem ogrodnika wysadził do naszego ogródka i starannie pielęgnował, przywiązanie do ziemi ma przecież we krwi. Ale w jesieni jakiś łobuz zrobił spustoszenie i znaleźliśmy część róż powyrywanych w krzakach. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, kto to zrobił.

   Na wiosnę 1939 r. nasza kucharka Jula wyszła za mąż, a że była sierotą, skromny poczęstunek dla gości odbył się w pokoju służbowym i zaraz potem Jula wyjechała na Polesie, bo jej mąż był osadnikiem wojskowym. Należał jej się jakiś lepszy los po przykrej sierocej doli. Pracę wykonywała bardzo solidnie, a mnie i dzieciom okazywała wiele troskliwości, a nawet jeśli chodziło o moje zdrowie, kiedyś ośmieliła się mnie strofować, bo słyszała, jak robiła to mamusia. Miejsce Juli zajęła Janka.

   Spokojny i szczęśliwy tok życia przerwały groźne wieści o zbliżającej się wojnie, w które usiłowałam nie wierzyć, w ogóle nie dopuszczałam ich do siebie. Z dzieciństwa zachowałam obraz wojny, ale jakże okazał się fałszywy w stosunku do tej, którą mieliśmy przeżyć. Dawniej udział w wojnie brali tylko żołnierze, którzy po to szli na front, aby rodzinom pozostawionym w głębi kraju zapewnić bezpieczeństwo. Nie było wtedy wojsk lotniczych.
Przez kilka lat mój ojciec i wujowie spędzali w domu tylko krótkie urlopy, a my na tyłach, cierpieliśmy różne braki, na przykład, pamiętam, jedliśmy kukurydziany chleb, żółty, mokry i nieładnie pachnący, cukier melasę, piliśmy kawę z żołędzi. Biedniejsze koleżanki nosiły fartuchy z papieru, ale to wszystko łatwo było dzieciom wytłumaczyć słowem „wojna”. Teraz wojna miała namacalnie dotknąć cały naród. To nic, że żołnierze wykrwawiali się na froncie, na ich rodziny nieprzyjaciel z samolotów zrzucał bomby i obsypywał kulami z karabinów maszynowych. Obracał w pogorzeliska miasta i wsie. Cóż z tego nawet, że linia frontu posuwała się do przodu, kiedy zwycięzcy nie mieli do kogo wracać, bo wróg wyniszczył ich rodziny. Nie potrafię opowiedzieć, co przeżyliśmy podczas wojny, chociaż chciałabym, abyście tylko z opisu poznały jej okropności i oceniły, że w haśle „nigdy więcej wojny” zawarte jest najsłuszniejsze żądanie człowieka.

   Mimo pomruków o wojnie sezon w Solcu był bardzo udany. Odwiedziła mnie cała rodzina, a także Marysia Kwaśniewska. W lipcu byłam w Krakowie zająć się kupnem willi dla naszej rodzinki. Wujek Józek jako rzeczoznawca architekt oglądał ze mną różne obiekty, ale żaden nie odpowiadał jego wymogom, bo przecież dla Krysi chciał znaleźć coś ładnego i solidnego w odpowiednim miejscu. Odsunęliśmy sprawę kupna na dalszy plan, nie przypuszczając, że na zawsze. Część pieniędzy Jachur pożyczył na hipotekę Solca, a gdy po wojnie właściciele proponowali mu parcelę zamiast gotówki, wzbraniał się przyjąć i tak Solec upaństwowiono, a myśmy dostali „figę”, bo reszta pieniędzy straciła wartość w czasie okupacji.
- 59 -
   W sierpniu, w ostatnim miesiącu przed wybuchem wojny odbył się ślub mojego brata Mariana z Zofią Zgorzelską. Oboje studiowali prawo (Marian już skończył) i pracowali w krakowskim magistracie.
Od lewej: z tyłu: Jan Anyszek, Marian Kramarski, xxx.

Z przodu: Zbyszek Florczyk, Krystyna Kramarska, Zofia Zgorzelska-Kramarska (żona Mariana Kramarskiego), Janeczka Kramarska, xxx.

Od lewej: z tyłu: Jan Anyszek, Marian Kramarski, xxx.

Z przodu: Zbyszek Florczyk, Krystyna Kramarska, Zofia Zgorzelska-Kramarska (żona Mariana Kramarskiego), Janeczka Kramarska, xxx.

    Wesele odbywało się w naszym rodzinnym domu, ze względu na szczupłość miejsca w mieszkaniu panny młodej. Nikt z nas nie przypuszczał, że już nigdy nie spotkamy się w tak licznym gronie. Nastrój był weselny. Pomagałam mamie pełnić obowiązki gospodyni. Ja prasowałam Marianowi koszulę do ślubu. Nie znające mnie osoby z rodziny panny młodej podziwiały żywotność tej „panienki”, która z taką werwą podejmowała gości, aż trzeba było im wyjaśnić, że to nie panienka, ale mężatka szczęśliwa z posiadania kochającego męża i dwóch przemiłych córeczek Ewy i Maryny, które oczywiście również uczestniczyły w tej uroczystości, ubrane w żorżetowe sukienki, ręcznie haftowane przez mamę (Ewa miała pierwszy raz haleczkę, której uprzednio nie omieszkała wszystkim pokazać, jako najważniejszą część stroju).

   Wśród gości weselnych była siostra Jachura, Józia, która potem pojechała ze mną do Solca. W późniejszych latach tak się układało, że Józia, której obowiązki domowe i odległość, zwiększająca się przez złą komunikację, nie pozwalały na częste wyjazdy, odwiedziła nas po każdej zmianie miejsca zamieszkania i w Busku, i w Gliwicach, i w Krakowie.

   Po skończonej uroczystości, gdy goście opuszczali nasz dom, a z nimi odchodził mój brat, już teraz do swego mieszkania, przeżyłam chwilę wielkiej przykrości. Kątem oka patrzyłam na mamę, która ludziom oddała najstarszego syna i odtąd on już nie miał być wyłącznie nasz. I wtedy odczułam, co przeżywała ona, gdy ja wyszłam z domu w daleki świat, a zrozumiałam to dopiero naprawdę, jak moja Ewa wychodząc z domu po weselu powiedziała nam, rodzicom „do widzenia”. Zdawało mi się, że ktoś ze mnie wydziera kawał żywego mięsa. Taki to już los matek.

   Wtedy, w 1939 r., Janeczka była na posadzie w Skarżysku, Adam pracował u dentysty, Stefan zdał maturę. Mamusia czuła się coraz bardziej osamotniona, przysłała mi zdjęcie z Adamem i Stefanem z podpisem „Tyle mi zostało”, na co ja posłałam jej fotografię Ewy i Maryny z podpisem „A tyle przybyło”.

   Jachur pracował społecznie w Związku Rezerwistów i Akcji Katolickiej i właśnie za tę akcję otrzymał Srebrny Krzyż Zasługi. 
   W przeddzień wybuchu wojny posłuszna poleceniom władz przygotowałam tak zwane pomieszczenie uszczelnione, na wypadek użycia gazów bojowych. Należało dokładnie poutykać okna i wszystkie szyby nakleić paskami papieru na krzyż. Nawet mi na myśl nie przyszło, że nie będziemy korzystać z tego bezpiecznego schronienia. Dnia 1 września o godz. 6 rano samoloty niemieckie zbombardowały Kraków i tak wojna zaczęła się od środka kraju. Niemcy z zadziwiającą szybkością posuwali się ciągle naprzód, polskie radio wołało „młodzi, uciekajcie przed frontem”. Falanga ludzi rzuciła się do ucieczki, tym bardziej, że chodziły różne wieści o zachowaniu się żołnierzy nieprzyjacielskich wobec ludności cywilnej.

   Przed oknami naszego domku w Solcu zaczęły się przesuwać gromady ludzi z walizkami, dziećmi, wózkami i tobołami. Zatrzymywali się, by odpocząć, chcieli pić, wody do mycia dzieci itd. Dopóki byli to ludzie ze Śląska, wydawało się naturalnym, że mieszkańcy pogranicza usuwają się w głąb kraju. Ale gdy rzesza coraz się zwiększała i dowiedzieliśmy się, że wśród uciekinierów są także krakowianie, i my wpadliśmy w popłoch. Takiej wędrówki ludów nigdy nie przeżywaliśmy i nigdy więcej nie chciałabym nawet widzieć. Wojna zaczęła się w piątek, a w poniedziałek w południe przewinęli się przez nasz dom lekarze z krakowskiego szpitala św. Łazarza. Ten fakt wpędził nas w okropną panikę. Na moją wzmiankę o rodzinie w Krakowie usłyszałam przykre słowa:„uciekną, jak będą mieli czym”. Jak bardzo było mi przykro, ze strachu o nich włosy stawały mi dęba i ciarki chodziły po skórze, a tutaj widziałam, jak mąż szykuje się do drogi, bo jakże mógłby dostać się w ręce wroga z wojskową kartą powołania. Zobowiązany był szukać swojej jednostki, a skoro jej już nie było w Krakowie, jechać za nią w ślad. Więc pouczał mnie rzeczowo: „gdy zobaczysz, że wszyscy uciekają, zbieraj dzieci i rób to samo”.
Żołnierze niemieccy niszczą pomnik Adama Mickiewicza na Rynku Głównym w Krakowie. Sierpień 1940 r. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.
Niemcy niszczą pomnik Adama Mickiewicza na Rynku Głównym w Krakowie. Sierpień 1940 r.
- 60 -
   Na szczęście, moim udało się wyrwać z Krakowa i we wtorek o świcie zjawili się w naszym domku: mama, Janeczka, Zocha Marianowa z matką, trzech moich braci, i trzech Florczyków. Wyjeżdżali z Krakowa w takim pośpiechu, że na stole zostawili niedojedzoną sałatkę z pomidorów, która w czasie ich wędrówki porosła zieloną pleśnią. We wtorek rano wojska niemieckie były już o 14 km od Solca, więc po krótkim odpoczynku przybysze ruszyli w dalszą drogę, a z nimi ja z mężem i dziećmi, bo już nawet urząd pocztowy ewakuował się na wschód.

   Gdy wychodziłam z domu, z dzieckiem na ręku, i znak krzyża zaznaczyłam na czole, mama powiedziała „obejrzyj się, co zostawiasz”, zupełnie jakby przeczuwała, że już nigdy nie zobaczę mojego wymarzonego domku.

   Zaplanowaliśmy schronić się w Michowie u rodziny Jachura. Z początku jechaliśmy dniami, ale gdy naloty zdarzały się coraz częściej i trzeba było co chwilę kłaść się w bruzdach i przydrożnych rowach, zaczęliśmy wędrować nocami. Pierwszy nocleg spędziliśmy we dworze w Tuczępach u Hanki Głuskiej (córka soleckiego aptekarza wyszła za Kazimierza Głuskiego, właściciela Tucząp). Rano słychać było głuche dudnienie armat. Czas naglił do dalszej drogi.

   Jachur kupił konia z wozem i tak, kto zmęczony siadał na wóz, a potem odstępował miejsca drugiemu. Woźnicami byli kolejno wszyscy mężczyźni. Mamusia, Janeczka, p. Zgorzelska i dzieci jechały cały czas. Ewie wydawało się niezmiernie dziwne, kiedy w czasie nalotu Babunia kazała jej się położyć na polu ziemniaczanym. Ewa nie mogła tego zrozumieć, że nakazuje jej się to, czego dawniej się zabraniało: kładzenia na ziemi. Następnie nocowaliśmy koło Iwanisk i wtedy zmieniliśmy porę jazdy. W połowie następnej nocy dotarliśmy do mostu na Wiśle w Sandomierzu. Niestety most był zaminowany i żołnierze nie pozwolili przejeżdżać przez niego wozami, bo nie wytrzymałby obciążenia. Można było szukać brodu, ale strach górował nad wszystkim. Obawa, że o świcie zjawią się samoloty niemieckie i będą ostrzeliwać zgromadzonych przy moście uciekinierów wstrzymała nas od szukania brodu. W zupełnej ciemności staliśmy w długim szeregu wozów w oczekiwaniu na dalszą jazdę. Czas uciekał. Wreszcie zabraliśmy z wozu, co mogliśmy udźwignąć i pozostawiwszy konie z wozem i pół metra owsa, ruszyliśmy pieszo w dalszą wędrówkę, bo pieszych puszczano przez most. Ciemno, że oko wykol, długi most, obstawiony wojskiem, my obarczeni, bo i dzieci trzeba było nieść, z trudem odnaleźliśmy się i na rano dotarli do wsi Turbia koło Rozwadowa, gdzie przyjęto nas serdecznie. Gospodarze oddali nam najlepszy pokój, poili sokiem z jagód i umożliwili w dzień odespać zmęczenie. W czasie przeżywanych nalotów zaimponował mi Marian, który w chwili, kiedy zaczynało się bombardowanie i wszyscy twarzami przypadali do ziemi, układał się na plecach i obserwował ruchy nieprzyjaciela na niebie: ja wolałam nie widzieć tego pocisku, który ewentualnie był dla mnie przeznaczony.

   W Turbii Jachur spotkał dwóch młodych ludzi, którzy tak jak my, uciekając przed frontem, przejechali przez Wisłę i mieli dwie puste podwody i mnóstwo czasu, bo nie wiedzieli, co z sobą dalej robić.
Jachur zgodził się z nimi, że zawiozą nas wszystkich do babci w Michowie. I znowu w nocy ruszyliśmy dalej. Jazda odbywała się bardzo wolno, bo droga zatłoczona była wozami i rozmaitymi pojazdami, każdy uciekał, czym mógł. Poza tym wszędzie widać było żołnierzy, którzy pogubili się od swoich jednostek, niektórzy już szli ranni, kręcili się w różne strony, jak zbłąkane owce. W ogóle był to obraz przejmujący grozą, zupełnie jak grottgerowska „Wojna”.
- 61 -
   Następnie na dzień zatrzymaliśmy się w Niedrzwiczu, by stamtąd skierować się na północ do Michowa. W nocy przejeżdżaliśmy przez zbombardowany Lublin. Okaleczone domy stały w pożodze ognia, który chwilami przygasał i na nowo buchał płomieniem. Wreszcie dotarliśmy do Rudna (2 km od Michowa). Jachur poszedł do dowództwa, aby się dowiedzieć, w którą stronę trzeba uciekać, bo chciał mieć pewność, że zabezpieczy rodzinę, zanim sam wstąpi do armii. Komenda orzekła, że zupełnie źle się kierujemy, bo w tych okolicach przewiduje się największe walki, raczej wskazano południowywschód. Wobec tego Jachur poprosił jakiegoś chłopca z rowerem, aby pojechał do Michowa i powiedział mamie Anyszkowej, że wprawdzie jesteśmy bardzo blisko, ale tam nie przyjedziemy, bo gdzie indziej nam wskazano bezpieczne schronienie. Babcia w ciągu godziny zjawiła się, aby nam wybić z głowy, ten, jak twierdziła, niemądry pomysł, ale nie daliśmy się przekonać. I wtedy ostatni raz widziałam matkę mojego męża, tak skłopotaną i płaczącą. Jachur widział ją jeszcze potem, bo w powrotnej wędrówce wstąpił do Michowa w nadziei, że nas tam znajdzie.

   Antonina Anyszek zmarła 29 listopada 1941 r. Wobec trudnych warunków podróżowania, na pogrzeb pojechał Jachur sam. Była osobą głęboko wierzącą i dużo czasu poświęcała na modlitwę, w chwili śmierci odmawiała różaniec. Jedynego syna kochała bardzo i myślę, że jej orędownictwo wiele pomogło nam w przetrwaniu tych wojennych przygód i towarzyszyło w dalszym życiu.

   Ale wracajmy do naszej pełnej przygód podróży. Tam w Rudnie odbyło się wielkie bombardowanie, bo na Wieprzu jest aż siedem mostów. Siedzieliśmy w jakiejś szopie, która nie stanowiła zabezpieczenia, ale przed naszymi oczami ukrywała okropność tego, co się działo. Wieczorem obróciliśmy w stronę Łęcznej. Dojechaliśmy żywi tylko dzięki przytomności koni, które w pewnym miejscu stanęły i mimo zachęcania do dalszej jazdy nie chciały ruszyć z miejsca. Było zupełnie ciemno. Jachur z Marianem zeszli sprawdzić przyczynę uporu koni i okazało się, że była tylko połowa mostu i jeden krok naprzód, a wpadlibyśmy do rzeki. Na rano byliśmy w Chełmie. Jachur i wszyscy bracia w liczbie sześciu, orzekli, że mają dość takiej ucieczki i zaciągną się do wojska, co dotąd Jachurowi się nie udało. Niestety, okazało się, że tylko Jachur zaczepił się jakoś przy szpitalu wojskowym, dla pozostałych nie było ani mundurów, ani broni, ani jednostek, więc jako jedyną broń mając rewolwerek Mariana ruszyli na poszukiwanie wojska.

   My, same kobiety, zostałyśmy w Jagodnem pod Chełmem, bo tam również schroniła się rodzina mojej bratowej Zochy  Zgorzelskiej, mieszkająca stale w Chełmie. Po dwóch dniach zdecydowałyśmy się jednak wracać do Michowa; Jachur przed odejściem też nam to zalecił. Konie mieliśmy do dyspozycji, bo ci dwaj młodzi ludzie z wozami trzymali się nas. Zocha z matką postanowiły zostać z krewnymi. Nocą wyjechaliśmy w zamierzonym kierunku. Niestety, pod Cycowem droga była zamknięta i wszystkich uciekinierów kierowano na wschód, jak się w czasie jazdy dowiedzieliśmy, do Kowla. Wozy jechały całą szerokością szosy, aż dziw, że nie zawadzały o siebie, bo w ciemnościach zaznaczały się jedynie kontury. W zamieszaniu i zgiełku dojechaliśmy na rano do Bugu i wypadło razem ze wszystkimi przejechać przez most na rzece i naprzód. Ale wtedy nasi woźnice odmówili dalszej jazdy. Przerażała ich myśl, że już druga duża rzeka będzie ich oddzielała od rodzin i tym bardziej utrudni powrót. Zostałyśmy bez środka komunikacji: moja mama, siostra, ja i dwie małe dziewczynki, właściciwie dzieci: Ewa i Maryna.

   Olbrzymi plac zaległa wielka ciżba ludzi, wozów, samochodów, a zbliżał się ranek i możliwość pojawienia się samolotów niemieckich, które dopiero miałyby zabawę strzelając w skłębiony tłum. Trzeba było jak najprędzej opuścić to niebezpieczne miejsce, ale jak. Mama prawie już sześćdziesięcioletnia, siostra z wadą serca, której zabroniono większych wysiłków i ja, wprawdzie pełnosprawna, ale z dwojgiem dzieci, z których jedno dopiero przed miesiącem zaczęło chodzić. Maryna miała wtedy 13 miesięcy. Zrozpaczona oparłam się o jakąś szopę i utkwiwszy oczy w niebiosach błagałam Matkę Najświętszą o ratunek.
- 62 -
   I nagle wśród wiejskich zabudowań zobaczyłam autentyczną warszawską dorożkę z woźnicą na koźle. Pojazd był pusty. Graniczyło to z cudem. Podeszłam do młodzieńca woźnicy i zapytałam „wolna?” nie zdając sobie sprawy ze śmieszności tego normalnego pytania w tej scenerii. Chłopak uprzejmie poprosił nas o zajęcie miejsc i przyznając rację, że trzeba umykać przed spodziewanym nalotem, ruszył na wschód, Przed mostem trafiliśmy na bardzo ładny domek ukryty w lesie i tam zatrzymaliśmy się, aby odpocząć. Gospodarze wypytywali nas o wojenne nowiny, co wcale nie wydawało nam się dziwne, aż do momentu, kiedy zauważyłam, że jedna z kobiet mruga do mnie znacząco i daje znak, abym wyszła do ogrodu. Gdy to zrobiłam, ona po chwili wyszła również i objaśniła mnie, że gospodarze to niemieccy koloniści i dlatego tak bardzo chcą wiedzieć o zwycięstwach swoich rodaków i ona uważa, że pobyt nasz w tym domu nie jest bezpieczny. Słowa jej powtórzyłam moim towarzyszkom i woźnicy, który natychmiast zaprzągł konie i ze słowami nas to nic, nasypiali piasku (to takie andrusowskie powiedzenie) wjechaliśmy na most, o tej porze prawie pusty. Była godzina 14. Przed mostem, w ogrodzie z gościnnie otwartymi wrotami, zobaczyliśmy klasyczny schron, pokryty darniną, o dwóch wejściach, pierwszy w naszej wędrówce. Dotąd z zabezpieczających środków prześladował nas jedynie widok wybitych szyb, a wszystkie według instrukcji zaklejone były na krzyż paskami papieru, co miało je chronić właśnie. 

   Koń u naszej dorożki był biały, z daleka widoczny. Nagle zaczął się nalot. Położyliśmy się wzdłuż krawężników mostu, oczywiście Marynę rzuciłam na spód, sama na nią. Dziecko, któremu nagle przerwałam sielankową jazdę konikiem darło się tak, że pot spływał ze mnie ze strachu, aby nie usłyszał jej lotnik i nie skierował na nas serii, gdy najprzytomniejsza z nas, mama, wydała rozkaz „do schronu” więc biegiem ukryliśmy się. Po jakimś czasie żołnierz polski zaglądnął do schronu i pyta, czy jest tam kto i czyj ten biały koń na moście i dalejże na nas, dlaczego nie jedziemy, tutaj niedługo przyjdą Niemcy i nas ogarną. 

   Trzeba było ruszyć w drogę przez most na Bugu do obozu wojska polskiego. Koń był tak zmęczony, że już ustawał, a komenda orzekła, że wojsko na noc rusza dalej i my, kobiety z dziećmi, powinnyśmy ciągnąć trop w trop za wojskiem, bo tak będzie najbezpieczniej. Wobec takiej perspektywy uprzejmi żołnierze zmienili nam konia na rzeźwiejszego i według rozkazu wieczorem ruszyliśmy za wojskiem. Ale niestety, nasz woźnica cierpiał na „kurzą ślepotę” i o zmroku tracił bystrość wzroku. Wobec tego mama poprosiła żołnierza marudera, aby zasiadł na koźle i powoził. Droga była ogromnie piaszczysta, dorożka nie przystosowana do takiej nawierzchni do połowy kół zagłębiała się w piasku, jechaliśmy w ślimaczym tempie. Żołnierz bał się, żeby nie uznano go za dezertera. Zeskoczył z kozła, rzucił lejce i pobiegł za swoimi. 

   Żadna z nas nie umiała powozić. Woźnica usiłował jechać dalej z takim skutkiem, że przewrócił dorożkę. Na szczęście nie było poszkodowanych, więc ustawił ją na kołach, położył się na koźle i zasnął. Wojska już nie było słychać, ciemności panowały niesamowite. Nagle usłyszeliśmy pianie koguta, z czego wniosek, że blisko musi być osiedle. Mama odważnie sama poszła w tę ciemność, odszukała jakąś ludzką siedzibę, zastukała z prośbą o przyjęcie i wróciła do nas. Jak się rozwidniło, młodzian przyciągnął za nami przynosząc kurę na rosół. Nie wiem, ile ludzi przeszło przez tę wieś, ale woda w studni wypita była do dna, zaś w mieszkaniu ilość much przeszła wszelkie wyobrażenie, zdawało się niemożliwym, aby otworzywszy usta nie połknąć muchy.
- 63 -
   Mimo tych luksusów już nie zamierzaliśmy dalej jechać, aby znaleźć sobie jakieś lokum, może u nauczycielki, która jak dowiedzieliśmy się pochodziła z Krakowa. Janeczka, jako ciało pedagogiczne poszła szukać koleżanki, ale tamta nie wróciła jeszcze z wakacji, a właśnie zaczął się nalot. Chowając się w jakąś dziurę, poznała oficera z żoną i z córką, którzy również robili to samo i on ofiarował nam swą opiekę. Znalazł się jeszcze żołnierz z wozem pełnym sucharów, który odbił się od jednostki, no i na wieczór ruszyliśmy dalej: my dorożką, a rodzina oficera wozem taborowym. Wreszcie dojechaliśmy do Kowla, a tam biwakowaliśmy na podwórku szpitala. Deszcz siąpił, było przykro i nieprzytulnie. Potem uzgodniliśmy, że Jachur był wtedy w szpitalu i nie wiedzieliśmy o sobie. Nie dostał biedak munduru, jedynie płaszcz wojskowy i ze swoją walizeczką lekarską miał zawojować Niemców.

   Ogólnie uważano Polesie za najbezpieczniejszy azyl, więc trzeba było tam dotrzeć. Cóż, kiedy nagle zmieniła się sytuacja i wszystkie wozy ciągnące na wschód, odwróciły kierunek o 180 stopni i zaczęły wracać. Panika powiększyła się, jedni drugich pytali, co to znaczy i dlaczego. Wreszcie okazało się, że ze wschodu ciągną wojska sowieckie. Popłoch się wzmógł, żołnierze rzucali broń, na drodze leżały różne przedmioty nie wyłączając odznak i dystynkcji. Nasz woźnica nie za bardzo troszczył się o swego konia, żywił go systemem raczej samoobsługowym: gdzie koń znalazł trochę trawy czy chwastów to zjadał, a woźnica odpoczywał. Przy takim ciągłym wędrowaniu koń musi być dobrze karmiony, bo wreszcie ustanie i właśnie to zdarzało się coraz częściej. A okoliczności stawały się coraz niebezpieczniejsze i wszyscy chcieli być w gromadzie, jedni drugim dodawali otuchy. Właśnie koń całkiem stracił siły, a woźnicy było wszystko jedno. W oddali widać było osadę Maciejowo, zostaliśmy na trakcie jako ostatni i odległość od ludzi zaczęła się powiększać. Wtedy wysiedliśmy z dorożki i usiłowali pieszo pokonać tę drogę, położenie było groźne, zapadał wieczór. Janeczka prowadziła Ewę, ja niosłam Marynę, mamusia maszerowała obok. 

   I wtedy nadjechały tabory. Żołnierze okazali się rycerscy dla kobiet i zabrali nas na wozy, w ten sposób znalazłyśmy się w gromadzie, a nawet w ścisku, bo każdy chciał nocować w takim domu, w którym wojsko stało w podwórku, więc w izbach powstał ogromny tłok. Ale zanim ulokowaliśmy się, przeżyłam wielką rozpacz, gdy wóz z Janeczką i Ewą wjechał do miasteczka inną drogą i odnalezienie ich wydało mi się niemożliwością. Płakałam tak bardzo, że po tym płaczu ludzie wskazali Janeczce, gdzie jest ta pani w niebieskiej chusteczce, co tak rozpacza. 

   Rano z pośpiechem każdy myślał o powrocie do domu, ale byliśmy jeszcze bardzo daleko. Uszykował się niezmiernie długi korowód wozów i wszyscy ruszyli w kierunku Bugu do Lubomla. W drodze zjawili się Ukraińcy i zaczęli rozbrajać żołnierzy, stąd wywiązała się bitwa i my, bezbronne kobiety i dzieci, znalazłyśmy się w strasznej opresji. Wśród strzelaniny i kładzenia się po rynsztokach dotarłyśmy do stacji kolejowej w nadziei, że może dalej pojedziemy pociągiem. Maryna zgubiła smoczek, co było wtedy ogromną stratą, bo dziecko często bywało głodne, a smoczkiem jakoś dało się ją oszukać.

   Wreszcie nadjechał pociąg pancerny wiozący rannych. Dowódca oznajmił, że cywilnej ludności nie będzie zabierał. Staliśmy wszyscy tragicznymi oczami patrząc na rozwiewające się nasze nadzieje, gdy dowódca zrobił wyjątek, że zabierze tę babunię z wnuczką. Ewa była ubrana w niebieski płaszczyk z białym futrzanym kołnierzykiem i na rękach trzymała białego kota, znalezionego gdzieś po drodze. Oczywiście mamusia oznajmiła, że nie jest sama i tak Janeczka i ja z Maryną znalazłyśmy się w pociągu w wagonie towarowym. Dzieci były głodne. Nie miałam nic oprócz jabłuszek podarowanych przez pielęgniarkę. Miała panować cisza zupełna, kapelan odmawiał różaniec, w razie ostrzeliwania pociągu wszyscy otrzymali polecenie kładzenia się na podłodze wagonu, a gdy nadszedł ten moment, oczywiście dzieci położyliśmy na samym spodzie. Zapanowało wielkie napięcie i głęboka cisza, a wtedy odezwał się dziecinny głosik Ewy: Babuniu, ja nie chcę jechać takim pociągiem, co tak śtlaśnie śmieldzi. Nastąpił chóralny wybuch śmiechu, rozładowała się atmosfera, tym bardziej, że usłyszeliśmy tylko kilka pojedynczych strzałów. Po tamtej bitwie nie było nam to dziwne. 

   Na rano dojechaliśmy do Bugu w Dorohusku. Most spalony tlenem od połowy wisiał w powietrzu. Rzekę należało przebyć w bród, na szczęście poziom nie był wysoki, bo od początku września w ogóle nie padał deszcz, jesień była pokazowa, prawdziwie polska, niestety wojenna. Każdy węzełek z ubraniem wiązał sobie na głowie albo ramieniu i marsz do wody. Małżeństwa szły pod rękę. Jakby w kontraście do poprzedniej grozy, widok to był zabawny, istna rewia mody bieliźnianej. Dzieci przewozili saperzy tratwami.
- 64 -
   W odległości 4 km od Bugu leżało zbombardowane miasteczko ze stacją kolejową, to był nasz cel. Doszliśmy do niej, ja z dzieckiem na ręku, tyle, że do niesienia walizki mamusia zaangażowała dwóch chłopaków, którzy okazali nam dużo życzliwości i służyli pomocą. Na małej stacyjce wkrótce powstało ogromne obozowisko ludzi cywilnych, żołnierzy, szpital wojskowy. Na pobliskich polach kopano ziemniaki, klecono polowe kuchnie, aby móc się pożywić. Nikt nie wiedział, co dalej. Mamusia wybrała się do zrujnowanego miasteczka i w gruzach rozbitej apteki znalazła smoczek dla Maryny, jako artykuł pierwszej potrzeby.

 Chłopcy przynieśli jaj z rozbitego pociągu, już mieliśmy się układać do snu w kącie stacji, gdy rozeszła się pogłoska, że podstawiono pociąg do Chełma. Udało nam się do niego dostać i w środku nocy znaleźliśmy się w Chełmie, gdzie wszystkich skierowano do świeżo zbudowanych a jeszcze nie zamieszkałych domów dyrekcji kolei i tam na golutkiej podłodze z radością ułożyliśmy się spać.

   Rano mamusia wybrała się do Jagodnego na poszukiwanie Zochy i jej rodziny. Jakaż to była radość, kiedy spotkała wszystkich naszych chłopców, to znaczy trzech moich braci i trzech Florczyków, którzy zdążyli dojść do Kowla (sypiali w marszu), Marian utopił jedyną broń jaką posiadali na sześciu, mały rewolwerek, w Bugu i wrócili. Do armii nie mogli się zaciągnąć, bo właściwie już nie istniała w tamtych stronach. W Chełmie rozdzieliliśmy się znowu. Pięciu chłopaków: Adam, Leszek, Stefan, Wiesiek i Czesiek od drazu wyznaczyli sobie kierunek Kraków i zamierzali wykorzystać wszystkie napotkane środki lokomocji, aby do niego dotrzeć. Marian z Zochą wydobyli z rowu jeden z porzuconych samochodów, bardzo ładną, dużą limuzynę, przypadkowo napatoczył się kierowca. Stryj Zochy z wojskowych zapasów nalał nam benzyny i wyjechaliśmy z Chełma na północ w chwili, kiedy wojska radzieckie zajmowały miasto. 
(I być może, dzięki temu, Babcia, jej dwie małe córki, jej mama i siostra nie zostały wywiezione na Syberię, jak miliony Polaków z tamtych okolic, w tamtym czasie. (Przyp. najstarsza wnuczka)
   Chcieliśmy po raz trzeci w tej wędrówce dotrzeć do Michowa, w nadziei, że dowiem się czegoś o Jachurze. Ale nie tak łatwo było tego dokonać. Do Bugu dochodziłam już prawie o żebraczym chlebie. Ludzie nie przywiązywali pieniądzom wartości, więc prosząc o żywność przedstawiałam się kim jestem, podawałam adres i zapewniałam rewanż, jeżeli spotkamy się po wojnie. Teraz mieliśmy prowiant, natomiast Maryna została bez butów. Pamiętam,  na jednym biwaku Marian się zdenerwował, jak jej malutkie piętki zanurzały się w trawie; uciął kawałek kocyka i szedł od domu do domu, aż gdzieś pozwolono mu uszyć na maszynie buciki kapcie dla Maryny. 

   Nie mieliśmy żadnego dowodu własności samochodu, a kraj zajęty był przez Niemców i oni zaczęli już swoje rządy. I znowu byliśmy blisko Michowa, ale nie mogliśmy przemycić naszego wehikułu przez Wieprz, bo wszystkie mosty były strzeżone, a samochód napakowany ludźmi zwracał uwagę. Aż dziw, że zmieściliśmy się w tym Buicku w dziewięć osób (dwoje małych na kolanach). Po długim szukaniu udało nam się znaleźć most na ławach, taką większą kładkę, której pilnował tylko jeden żołnierz. Za osełkę masła pozwolił nam przeprowadzić auto na drugą stronę Wieprza. Most był tak słaby, że wszyscy musieliśmy wysiąść, aby zmniejszyć ciężar. Na drugim brzegu poczuliśmy się bliżej swoich, ale do Michowa nie mogliśmy już wracać, bo szukając przejazdu oddaliliśmy się bardzo na południe, benzyny ubywało, a przecież właśnie z powodu braku benzyny ludzie zostawiali auta w rowach przydrożnych. Należało jak najprędzej ciągnąć do Wisły. Jeszcze raz nocowaliśmy między Wisłą a Bugiem. Dzieci były tak wygłodniałe, że na widok jadła oczy wychodziły im na wierzch, a od miski z zupą mleczną, a raczej polewką wodno mlekową nie dały się oderwać. Dawniej tak trudno szło z karmieniem, szpinakiem pluły dookoła, dziewczyna jako dodatek do pensji dostawała suknię, jeżeli dzieci przybyły na wadze. Teraz każda potrawa była znakomita, głód najlepszy kucharz. Natomiast mnie coś zaszkodziło, zachorowałam na czerwonkę i od tego miejsca wieziono mnie jak tobołek bez prawa głosu; dosłownie byłam ledwo żywa, nawet mama miała wątpliwości, co do mojego wyzdrowienia w tych warunkach.
- 65 -
   Wreszcie dojechaliśmy do Zawichostu. Po okazaniu dokumentów pozwolono nam jechać na drugą stronę Wisły. Trzeba dodać, że dokument musiał być z fotografią, wszyscy oni mieli dowody, ja świadectwo maturyczne, mieszkałam przecież na wsi, a tam nikt nie kładł nacisku na posiadanie dowodu, ale Marianowi mówiącemu po niemiecku udało się mnie jakoś przemycić. Znaleźliśmy się w ziemi sandomierskiej.

   Na wieczór dojechaliśmy do Staszowa. Godzina policyjna zaskoczyła nas na ulicy, gdy jeszcze nie znaleźliśmy sobie noclegu. Na widok Niemca na koniu patrolującego ulicę wpadliśmy do pierwszej otwartej bramy, aby uniknąć z nim spotkania. Nikt nie wiedział, jak się sprawa skończy. Okazało się, że jesteśmy w malutkim, biednym żydowskim sklepiku, do którego przylegało równie maleńkie i ubogie mieszkanko. Stary Żyd przyjął nas bardzo serdecznie, dzielił się tym, co miał najlepszego, chociaż naprawdę miał niewiele. Uścielił nam spanie na osiem osób na jednym snopku słomy, więcej nie posiadał, częstował szabasowym plackiem i winem. Ja spałam połową ciała na piecu trzęsąc się z zimna, choroba okropnie dawała mi się we znaki i wyobraźcie sobie, ten Żyd patriarcha wyszedł z łóżka i odstąpił mi swoje miejsce. To był Człowiek.

   W dalszej drodze, gdy wzrastała nadzieja na bliski koniec podróży, przed Stopnicą, zabrakło nam benzyny, auto pociągnęły konie. Tu już były znajome strony. Przecież z Solca do Stopnicy jeździło się na mniejsze zakupy, na większe my jeździliśmy do Krakowa, a inni do Kielc. Mieliśmy tam znajomych. Zaraz pospieszyli z nowinami, że Niemcy wzywają wszystkich mieszkańców Krakowa do powrotu, pod groźbą utraty posady i że w działaniach wojennych spalił się doszczętnie dom dr Anyszka w Solcu. 

   Wtedy musieliśmy się rozdzielić. Marianowie, Janeczka i matka Zochy okazjami pojechali do Krakowa, Mamusia, obawiając się, czy mnie żywą dowiezie do Solca, postarała się o lekarstwa w szpitalu stopnickim i jechała dalej, bo chciała się czegoś dowiedzieć o Jachurze. Niestety, od wyjazdu nikt go nie widział. Ugościła nas p. Maria Buczkówna (ta, która kąpała Ewę przez sześć tygodni). Nasz dom rozniosły pociski niemieckie, bo przez kilka godzin kwaterowało w nim polskie wojsko, na szczęście Niemcy spóźnili się i żołnierzy w nim już nie było, ale chyba był to jedyny dom, który wtedy spłonął.


   Maleńkie resztki, jakie mam dotąd z mojego pierwszego mieszkania, łącznie z pościelą, zawdzięczam troskliwości panny Marii. Usiłowała ratować nasz dobytek, a że jej się nie udało, to już trudno. Wiele ludzi jeszcze wtedy nie powróciło do Solca, ale była już apteka i mamusia znowu mogła przynieść dla mnie lekarstwa. Nie było Jachura, nie było domu, więc zostało właściwie jedno wyjście: wrócić do domu rodzinnego do Krakowa. I tak zrobiłyśmy. Po dwóch dniach jazdy, dzień był krótki i obowiązywało zaciemnienie, takimi drogami, że w niektórych miejscach idącemu obok woźnicy błoto sięgało do kolan, bo już zaczęły się jesienne pluchy. Grupa z Marianem była już w Krakowie, a bracia zjawili się zaraz po nas. tylko o Jachurze słuch zaginął. Mamusia zajęła się zorganizowaniem życia w warunkach wojennych i leczeniem mnie, ja poszukiwaniem męża, nawet przez prasę. Wreszcie dowiedzieliśmy się, że wrócił do Solca, ale jest zmęczony, musi trochę odsapnąć, bo czego nie dokonał wysiłek fizyczny, to osiągnęło zdenerwowanie. Okazało się, że z Kowla dotarł do Łucka. Tutaj zgromadziła się wielka ilość oficerów. Samych lekarzy było w szpitalu 400 i zapadały różne decyzje. Wielu przekroczyło granicę rumuńską i wróciło po latach albo wcale. Jachur pamiętając o obowiązkach rodzinnych sam wybrał się w powrotną drogę, ułatwiało mu sytuację to, że był w cywilnym ubraniu. We wszystkich mijanych wsiach dopytywał się o nas opisując nasz wygląd, szukał żywych albo martwych, nigdzie nie trafił na ślad. Wreszcie doszedł do Michowa, okropnie sterany i stamtąd również szukał bezskutecznie, sam i wynajmował chłopców na rowerach, którzy objeżdżali okolicę. Wszystko bez wyniku. Wtedy okazjami przesuwał się do Solca. W Stopnicy znajomi powiedzieli mu o naszym przejeździe i mojej chorobie. Nerwy puściły, odbył drogę około 400 km prawie pieszo. Musiał nabrać sił. W Solcu znalazł małe mieszkanko, umeblował je sprzętami pożyczonymi od dobrych ludzi i odpocząwszy nieco przyjechał po nas do Krakowa, oczywiście końmi. Musieliśmy gospodarkę zaczynać od nowa. Cała rodzina oddawała nam zbędne części ubrań i bielizny. Tylko jedno dziecko miało koszulkę, bo drugą w drodze uprałam i powiesiłam na krzaku, a potem w czasie strzelaniny zapomniałam zdjąć. Dużą pomoc okazała nam ciocia Sawicka (siostra generała Józefa "Olszyny" Wilczyńskiego - przyp. wnuczka), zawsze była szczodra, a przy tym dobrze sytuowana. Po prostu składali się na pogorzelców. Długo jeszcze w każdej paczce od mamusi i Janeczki przychodziły różne potrzebne w domu przedmioty; śmiałam się, że biorę z domu drugą wyprawę, jakkolwiek pierwsza była bardzo obfita. Zabawki przysłała Irka, córka wujcia Kazia, ogromnie serdecznie interesująca się swoimi siostrzenicami.
- 66 -
   Wracaliśmy znowu przez dwa dni, nocleg wypadł nam we dworze w Śmiałowicach. Przyjechaliśmy do Solca i zaczęliśmy życie osiadłe wieść od nowa, bogatsi o dużo doświadczeń i znajomość kraju ojczystego, po odbyciu tak dalekiej wycieczki krajoznawczej. Teraz wszystko było inaczej. Mieszkanie małe, wilgotne, prymitywne, wyposażenie bardzo skromne, ale pożywienie mieliśmy zawsze wystarczające. A co najważniejsze, byliśmy wszyscy razem. Było ubogo, ale chędogo. Żyliśmy jak w tym wierszyku Kochać to znaczy żyć zapomniana w cichym zakątku, byleś Ty był ze mną. Chcę nad kołyską naszemu dzieciątku nucić w noc ciemną. Zajmowaliśmy dwa pokoje z kuchenką bez żadnych przynależności, sanitariaty były daleko w podwórzu, a gabinet w zupełnie innym domu. Naszą własnością był jedynie mały kuchenny kredensik, odkupiony od kogoś na wsi, całkiem ładny sprzęcik, z mnóstwem szufladek i półeczek, oraz dziecinna huśtawka, zawieszona między pokojami. O tej huśtawce zabawnie opowiada Ewa. Gdy ona się huśtała, Maryna krzykiem domagała się swojej kolejki, a gdy sama zasiadała na huśtawce, śpiewała „Pójdźmy wszyscy do stajenki”.

   Tak mieszkaliśmy przez pół roku. Ze świata przychodziły coraz bardziej ponure wieści, rodzina poniosła tragiczne straty. Zginął w walce wuj, generał Józef Olszyna Wilczyński, brat cioci Sawickiej, ppor Zbyszek Florczyk przepadł bez śladu, o innych nie było wieści. 
Zbyszek Florczyk
   W dalekich stronach toczyły się boje, my, Polacy weszliśmy w tak zwaną w obecnej literaturze „złowrogą noc okupacji”. Jako naród zostaliśmy przeznaczeni na wyniszczenie. 





Wuj Olszyna Wilczyński wcale nie zginal w walce. Oto cyt. z artykulu w DzP sprzed kilku lat (jest tam nawet jego fotografia z 1919 r.); „22 wrzesnia 1939 roku pod miejscowoscia Sopockinie, wycofujacego sie ku granicy litewskiej gen. Olszynę Wilczyńskiego przechwycil oddzial sowiecki. Zostal natychmiast rozstrzelany wraz z adiutantem kpt. Mieczyslawem Strzemeskim. Miejscowi Polacy pochowali konspiracyjnie ich ciala, oraz innych poleglych żolnierzy na pobliskim cmentarzu w Teolinie. Natomiast Sowieci spedzili w Grodnie mieszkanców i pokazywali zakrwawiona czapkę generala jako swoiste trofeum wojenne”.
(przypis Jolanty, córki Krystyny Kramarskiej).







Wspomnienia Alfredy Olszyna-Wilczyńskiej, żony generała:
część I
http://znadniemna.pl/19525/wspomnienia-alfredy-olszyna-wilczynskiej/

część II
http://znadniemna.pl/19571/wspomnienia-alfredy-olszyna-wilczynskiej-czesc-2/


Święta Bożego Narodzenia 1939, bardzo skromne, spędziliśmy w Solcu w oczekiwaniu końca wojny. Nikt nie przeczuł, kiedy to dopiero miało nastąpić, a my łudziliśmy się, że niedługo. Zgrabiałymi z zimna palcami kleiliśmy dzieciom ozdoby na choinkę i cieszyli każdym zrobionym cackiem, byle dalej odsunąć przykre myśli i ciążącą nad nami grozę.
- 67 - 
   Na wiosnę przeprowadziliśmy się do drewnianej letniej willi „Mickiewiczówki”. Tam było sucho, znacznie przestrzenniej i trochę wygód, więc mogliśmy w lecie gościć kolejno różne osoby z rodziny: Mamusię z Janeczką, Mariana z Zochą, Marysię Rutkowską i Staszka Modelskiego. Uciekali z Krakowa, zapchanego Niemcami i odpoczywali mając obfitość jadła i napoju.
Willa miała przedziwny kształt i ongiś przeznaczona była na pensjonat. Wielka kuchnia mieściła się na dole z wejściem od ogrodu, stąd po schodach szło się do ogromnej sali, chyba o ośmiu oknach, przeznaczonej na jadalnię, a zajmującej prawie pół budynku. Teraz, w czasie wojny zrobiono w niej skład wysortowanych mebli i ławek parkowych. Dziewczynki wyszukały jedną kanapę i uważały ją za krowę do zabawy, bo miała mnóstwo zwisających sznurków, za które można było ją doić, co z radością robiły podstawiając garnuszek. W tej sali w jednym kącie zrobiliśmy namiastkę jadalni, aby było bliżej kuchni, bo inaczej posiłki jadalibyśmy wystygnięte. Pokoje mieszkalne znajdowały się za tą salą na froncie, dwa dla nas i dwa na gabinet, dla gości pokoik na piętrze. Willa była skanalizowana. Z prawej strony i z frontu miała werandy. Całą oddano nam do użytku. Przed nocą z kluczami obchodziłam wszystkie drzwi, a było ich mnóstwo, samych wejść głównych trzy, a przecież czasy zmuszały do ostrożności. I tak nie udało mi się upilnować i pewnej nocy ktoś zabrał Jachurowi prawie wszystkie narzędzia, na gwałt sprowadziliśmy nowe z Krakowa, po jakimś czasie znaleźliśmy tamte porzucone w krzakach. Dotąd nie wiem, jaki ktoś miał w tym cel i kto.

   W jesieni p. Maria Daniewska, ciotka właścicieli Solca, odstąpiła nam swoje umeblowane mieszkanie, a sama przeniosła się do rodziny („Mickiewiczówka” była letniskiem). W tym „Długim domu” mieszkaliśmy do 1944 r.. Mieszkanie składało się z trzech pokoi i kuchni, przedpokoju, bez wygód, ale znajdowało się blisko ogrodu i w chwili niebezpieczeństwa łatwo się było z niego wymknąć, bo miało dwa wejścia. Tu znowu inne było umeblowanie: piękne, stare lustra w złoconych ramach, śliczne stylowe stoliczki. W jednym pokoju za dużą bieliźniarką sprytnie ukryto kącik do mycia, Wprowadziliśmy się z naszym kredensikiem, wiklinowym łóżeczkiem Maryny, cała reszta należała do cioci Mani. Do przedpokoju z drugiej strony przylegały jeszcze dwa pokoje, w których zmagazynowano całą zakładową pościel, bo przecież pokoje w hotelu, pensjonacie i willach wynajmowano z pościelą, ale teraz w czasie wojny nie było wielu kuracjuszy. Do tych dwóch pokoi miałam prawo wprowadzać moich gości i według gustu mogli spać pod sufitem albo na podłodze, ale posłanie mieli przewygodne. Natomiast WC znajdowało się w następnej willi „Pod brzozami”, a że obowiązywało zaciemnienie, jak nie świecił księżyc, drogę rozświetlać mogły gwiazdy, gdy ktoś rąbnął głową o drzewo.

   Do tego mieszkania razem z nami wprowadził się Stefan, bo ze względów bezpieczeństwa musiał usunąć się z Krakowa i mamusia oddała go pod naszą opiekę. Wkrótce wrósł w nasze towarzystwo, znalazł kółeczko do gry w karty, dużo czytał, również dziewczynkom niezmordowanie, co Maryna określiła: „ mamusia czyta oczkami, a wujcio buzią”.
- 68 -
  Gabinet mieścił się również w „Długim domu”, ale nie miał połączenia z mieszkaniem, też niewygoda. Jachur przyjmował pacjentów o każdej porze. Jeździł do chorych w dalekie, zaminowane drogi. Z duszą na ramieniu czekałam jego powrotu. Wiadomości ze świata przychodziły smutne, przygnębiające, niespokojne. Dostawaliśmy tajne gazetki, po przeczytaniu podawaliśmy dalej systemem schowkowym. Niemcy wszystkim odebrali radia. Nasze również, choć wyniesione przed pożarem, dostało się w ich ręce. Bylibyśmy zupełnie pozbawieni codziennych wieści, ale od czegóż spryt. Jeden z panów na każdy wieczór montował aparacik radiowy, a po wysłuchaniu komunikatów z powrotem wszystko rozkręcał, że leżały różne elementy i nikt nie mógł go posądzić o posiadanie radia. Dla tych komunikatów Jachur w każdy wieczów przekradał się ogrodami, ale dzięki temu nie czuł się jak tabaka w rogu. Służył ludziom nie tylko w sprawach lekarskich, również jako tłumacz, przychodzili do niego ze swymi troskami, radził, dodawał otuchy, był „wodzem soleckich nastrojów”. Tak chlubnie określlił go jeden ze znających jego działanie, w tamtych czasach było to bardzo niebezpieczne określenie.

   Starał się ludziom iść na rękę. Aby poprawić zaprowiantowanie wsi postanowiono założyć Spółdzielnię Spożywców i rozsprzedawano udziały. Kupiliśmy dwa na nasze imię, a potem pożyczyliśmy pieniędzy na podwojenie kapitału spółdzielni. Po prostu zafundowaliśmy wsi sklep, bo spółdzielnia świetnie prosperowała i rzeczywiście spełniała zadanie, ale my nie potrafiliśmy nigdy odzyskać pożyczonych pieniędzy. Ciągle coś stawało na przeszkodzie i dotąd jesteśmy w posiadaniu szumnego kontraktu. Sprawa chyba uległa przedawnieniu.

   Ja prowadziłam dom na poziomie, przynajmniej usiłowałam, o ile mi na to pozwalały warunki. Prułam, przerabiałam i znowu prułam, nie można było niczego zmarnować. W pruciu nabrałam takiej wprawy, że jeszcze teraz mogłabym stawać do zawodów. Chciałam utrzymać złudzenie, że nie dzieje się nic strasznego, chodziło przecież o dzieci. 

   Dbałam o nasz wygląd zewnętrzny, dzieci były ładnie ubrane, to wyszywane, tamto robione szydełkiem czy na drutach. W sukni z byle jakiej, starej szmatki, w drewniakach, czułam się nie gorzej niż dawniej w najlepszej toalecie, gdy wszystkich miałam przy sobie i wieści ze świata czasem nie były takie przeraźliwe. Bo tego, co działo się w miastach nie usiłuję nawet opisywać. Nie wiadomo było, czy wychodzących z domu zobaczy się jeszcze kiedykolwiek. W Solcu, osadzie leżącej przy głównym trakcie, Niemcy zjawiali się rzadko i widać ich było z daleka, a każdy miał wymyślone schowki i sposoby ucieczki.

   Do krewnych w Krakowie i znajomych w Warszawie wysyłaliśmy paczki z żywnością, aby pomóc im przetrwać. Pakowaniem i wysyłką paczek zajmował się Stefan. On decydował, komu czego potrzeba i w jakiej kolejności, nawet założył sobie specjalny zeszyt, żeby było sprawiedliwie obdzielone. Z częstej bytności na poczcie wytworzyła się jego wielka zażyłość z kierownikiem poczty, a stamtąd też docierały do nas wiadomości.

   Jako ciekawostkę dla Was, Wnuczki, notuję, że w kwietniu 1940 r panie zaczęły chodzić bez pończoch, dotąd coś niesłychanego. Jachur pozwolił mi ogołocić nogi dopiero, kiedy bardzo nobliwa osoba p. Zofia Dzianottowa przyjęła tę modę. W czasie wędrówki miałam na piętach dziury jak talary, bo kiedy było cerować i czym, ale wytrwale szłam w pończochach. Jachura tak bardzo frapował ten niecodzienny widok moich gołych pięt, że wracając do domu, zmartwiony i niepewny, kupił gdzieś dwie pary pończoch i dał mi na powitanie. Przed wojną przyjeżdżał na kurację z Łodzi właściciel fabryki pończoch, Oskar Han, i jako gościniec przywoził mi pudełka pończoch we wszystkich kolorach. Raz hyc, raz nic, tak to w życiu bywa.
- 69 -
Janeczka Kramarska
   W r. 1941 zmarła nagle na serce, 23 lipca, siostra moja Janeczka, w wieku lat 32. Świetlana postać, kochająca, przedobra. Wojna wybuchła w chwili, kiedy miały być ogłoszone zapowiedzi jej ślubu z p. Kazimierzem Kruszewskim. 
Janeczka Kramarska z narzeczonym Kazimierzem Kruszewskim

Janeczka Kramarska z narzeczonym Kazimierzem Kruszewskim

   On przesiedział wojnę w obozie jenieckim, ona, nie mogąc pracować w swoim zawodzie (była, jak wspominałam, nauczycielką w gimnazjum handlowym) przeciwdziałała ludzkiej nędzy w dziecińcach i szpitalach. Bardzo ciężko było nam pożegnać ją na zawsze. Śmierć zabrała ją w czasie przygotowań do wyjazdu do nas. Zocha i Marian byli wtedy w Solcu. Na smutny obrzęd płynęliśmy do Krakowa statkiem w pięć osób. To był jedyny mój i Jachura pobyt w niemieckim Krakowie.

Janina Kramarska. Grudzień 1940 r. Zmarła 23 lipca 1941 r.

Pożegnałam nalepszą przyjaciółkę. Janeczka była osobą pełną wdzięku, miała dar robienia ludziom przyjemności, płynęło to z jej natury. Była bardzo bezpośrednia, w jej obcowaniu z ludźmi nie było przymusu. Myślę, że po swojej chrzestnej babci Antoninie posiadała wielki zasób miłości bliźniego i naturalną słodycz podejścia. 
Mamusia bolejąca nad jej stratą równocześnie cały czas drżała o życie synów, codziennie narażonych na niebezpieczeństwo i chyba właśnie ten nadmiar przeżyć pozwolił jej utrzymać równowagę w tych ciężkich chwilach, bo od dziecka potrafiła iść przez życie przebojem.





Janina Kramarska, Kraków 1 IX 1929









O Zbyszku Florczyku w dalszym ciągu nie było wiadomości, przepadł na zawsze. 
Zbyszek Florczyk.

Stefana Sawickiego wywieziono do Oświęcimia i kilka osób z dalszej rodziny także. Obóz powiększał się w zastraszającym tempie.


   Przyjeżdżali do nas z Krakowa wszyscy potrzebujący odpoczynku: mama, rodzeństwo. Kiedyś zjawił się Wiesiek Florczyk, potem matka Zochy. Przyjeżdżający z Krakowa zjawiali sią u nas od strony Korczyna, ponieważ płynęli statkiem. Ten sposób podróżowania nie narażał ich na spotkanie z Niemcami i w innym czasie należałby nawet do przyjemności. Odtąd marzyłam o rejsie z biegiem Wisły i nawet po wojnie mogłoby mi się to spełnić, ale już wtedy byłam spragniona wygód i nie zdecydowałam się.

   W Zborowie obowiązki nauczyciela (tajnie) podjął przyjaciel Jachura i Mariana, polonista Ludek Sibik. Oficjalnie meldowany był jako pszczelarz i prowadził pasiekę. Mieliśmy w nim częstego gościa, bardzo miłego. Na plebanii w charakterze rezydenta osiadł ks Stanisław Tomkiewicz, wysiedlony z Polesia, przemiły człowiek i gorliwy duszpasterz i wkrótce stał się naszym codziennym gościem. Często także bywał u nas ks Jan Olesiński, proboszcz w Świniarach, szkolny kolega Jachura z najmłodszych lat. Po długiej przerwie odnaleźli się w czasie wojny, jeden jako ksiądz, drugi jako lekarz i bardzo przypadli sobie do gustu. Przyjaźnią się do dzisiaj, Ksiądz Jan ma w sobie dużo serdecznych uczuć i obdarza nimi hojnie.
- 70 -
   Usiłowaliśmy wieść normalne życie. Dzieci bawiły się z rówieśnikami, zapraszały ich do domu, a my, starsi staraliśmy się im trochę ozdobić to wojenne dzieciństwo. Wymyślaliśmy to loterię, to quiz. Kiedyś imieniny Ewy odbyły się w formie wesela kwiatów. Dla zaproszonych dzieci zrobiłyśmy (ja i zaprzyjaźniona nauczycielka p. Ziutka) odpowiednie stroje, Ewa panna młoda była kwiatem jabłoni, a Jędras, pan młody, konikiem polnym.

   Tradycyjnie przychodził do nich św. Mikołaj. Przez dwa kolejne lata św. Mikołajem był Stefan. Zrobił przepiękny ornat czerwono-biało-srebrny i infułę, komżę pożyczył z kościoła i koronkową halkę Wojciechowej wkładał zamiast alby. Zjawił się u nas taki śliczny i taki prawdziwy, że mnie, starej mężatce z zachwytu łzy płynęły po twarzy. Byłam bardzo wdzięczna Stefanowi, że pokazał dzieciom tak piękną wizję świętego, a inne mamy też chciały, aby ich dzieci przeżyły tę przyjemność, więc Stefan przemykał się po ciemku. W drugim roku strój nieco się zniszczył, więc nie mógł pokazywać się w pełnym świetle, a przy tym dziewczynki, już starsze o rok mogłyby go poznać, wobec tego stanął w mroku; w promieniach bocznego światła pięknie błyszczały smugi srebrzyste na ornacie i impreza znowu się udała.
- 71 -
   Dziewczynki w jasełkach grały anioły, na procesjach rzucały kwiatki. Maryna zawsze bardzo umiała chcieć, a właśnie bardzo chciała sypać kwiaty, choć miała dopiero trzy lata i nie mogła pojąć rytmu, polegającego na tym, że dziewczynki szły w kierunku procesji, brały z dużego kosza kwiaty, odwracały się w stronę przeciwną, podchodziły do monstrancji, rzucały kwiaty i znowu odwracały się, aby iść z procesją. Było to zbyt trudne dla jej maleńkiego mózgu. Więc chodziła luzem, w środku między rzędami dzieci. Zabierała z kosza kwiaty do obu rączek, odwracała się, szła do księdza, jak zobaczyła jego buty, rzucała na nie kwiaty i wracała po nowe. Bardzo jej się to podobało. Wszyscy byli znajomi, tatuś prowadził księdza, a ten zapewnił, że jej nie rozdepcze. Dziewczynki co roku w oktawie pilnie sypały kwiatki. Uroczystości reżyserowała p. Helena od Dzianottów i prawie codziennie wymyślała inne dodatki do strojów: wianuszki ze stokrotek, to znów z bławatków, albo tylko białe kokardy. 

   Pewnego dnia Maryna, która się prawie nigdy nie przewracała, właśnie idąc do sypania kwiatków usiadła w środku ogromnej kałuży i z wiekim krzykiem wróciła do domu. Ja już wyszłam do kościoła, moja mama dopiero przyjechała, nie wiedziała, gdzie czego szukać, a Maryna płacze, że ona musi, bo to było zakończenie i miały dostawać obrazki. Wobec tego babunia ukąpała ją i ubrała w białą sukienkę w czerwone groszki, bo innej nie znalazła. Wszystkie dzieci biało ubrane, jedna Maryna ukropeczkowana, ale obrazek dostała. Umiała chcieć. Na innej procesji przybiegła do mnie, że drewniaki ją uwierają, doradziłam, aby szła boso. Potem siostra miała do mnie pretensje, że wszystkie dzieci też chciały zdjąć buty, bo są do nich nie przyzwyczajone i zazdrościły Marynie, a biedna siostra nie mogła pozwolić, bo to nie honor, aby w procesji iść boso, co innego dziecko pana doktora i tak wszyscy wiedzą, że ma buty.
Solec-Zdrój, willa Mickiewiczówka, lato 1940 r. Najstarsze córki Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.



   Pewnego słonecznego dnia Ewa i Maryna kąpały się w rzece, my siedzieliśmy na brzegu. W pewnym momencie słyszę, jak Maryna monotonym głosem powtarza: „mamo, ja popłynę”. Patrzę, a ona stoi w wodzie sięgającej jej po piersi zupełnie zahipnotyzowana i wpatruje się w płynący nurt. Poderwaliśmy się i Jachur mówi: jak się przewróci, utonie. Nim skończył, ja, zupełnie ubrana, z wysokiego brzegu skoczyłam do wody i schwyciłam dziecko. Miało się refleks. To zdarzenie świetnie zapamiętała Ewa.

   Dzieci nie miały zabawek tak pięknych, jak wy macie, ale rodzina przysyłała im różne drobiazgi i książki, które otaczały kultem. Były pierwszymi dziećmi nowego pokolenia. Siostry różniły się usposobieniem. Ewa zawsze była spokojna, dystyngowana, wszystko robiła po namyśle i bardzo dokładnie. Lubiła porządek, różne przedmioty chowała w sobie tylko wiadome miejsce, ale pamiętała, gdzie. Maryna, jak jej chrzestna matka (moja mama), wybij okno. Ledwo zaczęła chodzić, wyczyniała różne „tuki” (sztuki), fikała niesamowite kozły, robiła salta, potem nabrała jeszcze więcej śmiałości, na koniach jeździła do wodopoju, aż Jachur straszył mnie, że doigra się kalectwa. I już wtedy zapowiadała, że będzie lekarzem, miała tylko jeden problem, co zrobi z kokardą. Ewa twierdziła, że woli być panią doktorową, mówiła: „Dzieci będą spały, a ja będę odmawiać różaniec”.
Solec-Zdrój, willa Mickiewiczówka. Najstarsze córki Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.

- 72 -
   W każdy wieczór przed zaśnięciem Jachur opowiadał dzieciom niekończące się zmyślanki o rodzinie Kulkiewiczów i Haczykiewiczów, ogromnie interesowało je życie innych rodzin. Musiał dokładnie pamiętać, co mówił poprzedniego wieczora, bo zaraz wytknęłyby mu pomyłkę, a przecież tyle innych spraw miał do załatwienia.

   W „Długim domu” mieszkał z nami kot Bazyli. Przypuszczam, że imię to wzięły z jakiejś bajki; wkrótce Bazyli uzyskał towarzysza imieniem Topi (zdrobniale od Topielec). Był to maleńki kociak uratowany przez Ewę z topieli. Wielce się im za to odwdzięczył. Dziewczynki traktowały go jak zabawkę, kładły spać z lalkami, woziły w ich wózeczku, ubierały w sukienki. On był im posłuszny do tego stopnia, że prowadziły go za przednie łapki i śpiewały: co z hałas, co za krzyki, maszerują żołnierzyki, raz, dwa, raz, dwa, a kot maszerował jak prawdziwy żołnierz. Niestety, zatruł się, i mimo pomocy lekarskiej, nawet nie weterynaryjnej, bo Jachur leczył, zdechł. Pozostał Bazyli, który posłusznie wypił lekarstwo, odtąd przez długie lata mieszkał z nami kot. Zresztą leczenie zwierzaka zdarzyło się nie raz Jachurowi: gdy Cygan przyprowadził ślicznego psa i prosił dla niego o ratunek, trudno było odmówić.
Solec-Zdrój. Najstarsze córki Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.

   W roku 1942 opieka społeczna ogłosiła apel, aby się zgłaszali chętni do przyjęcia dzieci oficerów na wakacje. Gdy wielu mieszkańców wsi zgłosiło dobrą wolę, pewnego dnia przywieziono transport dzieci z sierocińca ze Lwowa i zgromadzono je na podwórku szkolnym w Zborowie, jak na targu niewolników. Wybrałam dziewczynkę nieco starszą od moich, znęciła mnie łagodnymi brązowymi oczami, mokrymi jak u sarny. Dzieci nie miały żadnego bagażu, tylko to, co na sobie. I znowu prułam, przerabiałam, bo należało ją okryć, a miałam ambicję, żeby mała Józka czuła się dobrze wśród rówieśników, więc nie mogła się wyróżniać brakiem niczego.

   Po wakacjach, że nie przewidziano dla dzieci dalszego losu, kto mógł, zatrzymał je nadal. Zapisałam Józię do szkoły, do drugiej klasy i Stefanowi przybyła podopieczna do odrabiania lekcji. Była u nas przez rok. Potem po opisanej niżej „pacyfikacji”, musieliśmy dla niej znaleźć inne lokum ze względu na bezpieczeństwo domowników. Józia była starsza od moich dziewczynek, miała dzieci znajome ze szkoły, sama biegała po wsi, wymykała się spod mojej opieki, wiele faktów mogła zaobserwować, z których moje nie zdawały sobie sprawy, a była jeszcze za głupia na to, żeby nakazać jej milczenie; dzieci nie wciąga się do konspiracji. Zaopiekowało się nią dwoje starszych ludzi, właścicieli drogerii w Busku Zdroju, których życie nie dawało Niemcom żadnego punktu zaczepienia. Wiedzieliśmy, że tam będzie jej dobrze.
Solec w czasie II Wojny Światowej. Od prawej: Fifina czyli Józefa Sułek, obok niej Krystyna Kramarska-Anyszek, autorka Książki Babci.
Od prawej: Józefa Sułek, nam znana jako Fifina, a raczej Fifcia. Koło niej babcia Krystyna Kramarska-Anyszek.
- 73 -
   Wiele zdarzeń zatajało się przed dziećmi, ale coś jednak musiało do nich przeniknąć, i one miały swoje sądy na temat wojny. Kiedyś wchodzę do pokoju i widzę jak Maryna drze na drobniusieńkie kawałeczki znaczek pocztowy z wizerunkiem Hitlera i powtarza przy tym cichutko: Myślis Hitlelku, ze ci nie dam lady?. Albo wlatują obie podniecone z zapytaniem do mnie: Mamusiu, czy ty masz 16 lat? Bo po skończeniu 16 lat wywożą do Niemiec. 

   Przeżyliśmy godziny wielkiej grozy, gdy Niemcy zgromadzili wszystkich mieszkańców Solca na placu pod remizą i sprawdzali obecność według listy, a sami przeszukiwali mieszkania. Nie wiedzieliśmy, co oni zamierzają z nami zrobić. Przezorni młodzi ludzie poukrywali się prawie wszyscy, niektórzy na wierzchołkach drzew, przytuleni do pnia, bo młodzi byli najbardziej zagrożeni. Staliśmy parę godzin, razem z nami mama, Stefan leżał na strychu, zagrzebany w słomie. Niemcy zastrzelili jednego młodego, a dwóch, w tym właściciela Solca, inż. Daniewskiego, zabrali do żandarmerii w Korczynie. Reszta wróciła do domów. I wtedy zdarzyło się coś bardzo dziwnego, więc muszę to opisać.

   Ciotka inżyniera Daniewskiego, pani Dobrzańska, starsza, bogobojna niewiasta, przyszła na ten apel bezpośrednio po Komunii św. Zaaresztowanie siostrzeńca, ojca pięciorga dzieci, zmartwiło ją niezmiernie. Cały dzień przedreptała tam i z powrotem, od siebie do domu inżyniera, martwiąc się, jak ta młoda matka poradzi sama takiej gromadce dzieci. Późno w noc jeszcze kręciła się po mieszkaniu i oznajmiła swojej gospodyni, że modli się, żeby Pan Bóg przyjął jej życie za życie aresztowanego. Nad ranem wezwano Jachura i stwierdził zgon p. Dobrzańskiej. Za kilka godzin obaj aresztowani wrócili cali, co było rzeczą zdumiewającą. Mąż zmarłej zwrócił się do inżyniera o wyprawienie pogrzebu, bo, jak powiedział, „umarła za ciebie” i takie było ogólne mniemanie.

   W roku 1943 zaczęła edukację Ewa, ale uczyła się prywatnie, bo bała się wielkiego ruchu i głośnego zachowania chłopaków. Do szkoły szła tylko na kilka dni przed końcem roku, aby nauczyciele mogli stwierdzić jej wiedzę, nie narażając jej na zdenerwowanie przy egzaminie. Tak postanowiła nauczycielka, p. Ziutka Kurzeja, która uddzielała lekcji potem także i Marynie, ale dopiero w 1944 r. Ewa zrobiła dwa lata w jednym roku i dostała świadectwo w języku niemieckim. Gdy przeczytałam jej te wszystkie sehr gut, rozpłakała się, że ona nie chce sehr gut. Maryna nie mogła doczekać się swojej kolei, mówiła „szczęśliwi, co umieją czytać” i tak na niby czytała, że nieświadomy mógłby w to uwierzyć, a robiła to ostentacyjnie, na przykład w kościele klękała na najwidoczniejszym miejscu i modliła się z książeczki. A gdy czytała w domu, głośno i do sensu, a ja ją odwoływałam, to odpowiadała zaraz, tylko muszę sobie założyć. Urodzona aktorka.

   Pewnego razu zobaczyła u mojej mamy książeczkę i poprosiła o nią do czytania. Była to częstochowska droga krzyżowa wydana na papierze kredowym i babcia bała się, że mała ją pogniecie, więc jej odmówiła: nie dam, bo to święta książka. A Maryna mówi: to będę czytać świętą. Babcia ustąpiła, dziecko z całą powagą zaczęło opowieść o Matce Bożej, a ktoś nieświadomy byłby przekonany, że ona czyta.

   Okupacja się przeciągała. Na wsiach zaczęły się napady rabunkowe, a że po lasach kryły się oddziały partyzanckie, grasanci podszywali się pod nich i tak nigdy nie wiedzieliśmy, komu otwieramy drzwi, a nie można było nie otworzyć. Partyzanci zachowywali się szarmancko, prosili o potrzebne im przedmioty, jak telefon, broń, buty oficerskie, ale otrzymywali to tylko raz, bo przecież ludzie nie mieli składów. Potajemnie robił Jachur opatrunki, czy dawał bandaże; za to groziła śmierć. W gabinecie nie mógł mieć żadnych materiałów opatrunkowych, aby nie wzniecić podejrzeń. Staruszka ciocia Lonia, schorowana, wolno się ruszająca, której nikt by nie posądził, w skrytce prała i suszyła bandaże i zawsze miała ich zapas. Mieszkała w tym samym „Długim domu”.

   Rabusie natomiast brali wszystko, co popadło: zegarki, żywność, ubranie, nawet krawaty. Raz zabrali paczki z jabłkami przygotowane do wysyłki do Krakowa. Byli u nas chyba z pięć razy. Kiedyś pozbawili Stefana jedynej pary butów, rano kupił sobie drewniaki. Nie wolno się było poskarżyć, bo Niemcy mogliby za karę zdziesiątkować wieś. Gdy napady się mnożyły, chłopi wymyślili samoobronę. Każdy przy swoim domu zawiesił żelazną szynę zastępującą gong. W przeciągu kilku minut można było zaalarmować całą wieś. Wszyscy solidarnie ruszali na ratunek, uzbrojeni przeważnie w narzędzia rolnicze (broni nie wolno było trzymać), a robili to w takim tempie, że chyba spali ubrani. Gdy Stefan kiedyś zrobił alarm, bo właśnie napadnięto na dom, w którym nocował, mamusia widząc rzeszę chłopów zapalczywie pędzących myślała, że to powstanie, bo tak je sobie wyobrażała.
- 74 -
      W r. 1943, 25 października, odbył się ślub mojego brata Adama z Marysią Włodarczyk. Niestety nie mogliśmy w nim uczestniczyć. Czas nie sprzyjał. Marysię poznaliśmy, bo spędzała u nas urlop.

   Do Solca zjeżdżali się ludzie z różnych stron o zmienionych nazwiskach zacierający za sobą ślady. Gęstość zaludnienia wzrosła, powiększyło się towarzystwo. Niektórzy podejmowali jakąś pracę, inni żyli z posiadanej gotówki. Poza tym czas wypełniali sobie nieustającą grą w karty, jak nie tu, to tam, a nawet w jednym z opustoszałych domów mieli coś w rodzaju klubu bridżowego. Ludzie potrzebowali kontaktów. Skrupulatnie obchodzono wszystkie imieniny: Zofii, Heleny, Janiny, trzech Marii, Jana, Tomasza, Józefa, Romualda, Krystyny, Anny, Stefanii, trudno wyliczać cały kalendarz, uroczystości wypadały dość często. Przyjęcia były takie, jakie mogły być w danej chwili. Chodziło głównie o wymianę myśli i dodanie sobie otuchy, a nie dogodzenie smakowi. Brakowało różnych produktów, przede wszystkim cukru i herbaty, jedni parzyli przypiekane skórki od jabłek, inni ogonki od wiśni albo różne rodzaje liści od jagód aż po miętę. Wcale smaczne były te mieszanki, a każdy silił się na coś oryginalnego. Najlepszą herbatę parzył ksiądz proboszcz, miał swoją tajemnicę. Masę migdałową robiło się z płatków owsianych i olejku migdałowego, z drożdży wychodził smaczny i zdrowy pasztet do chleba. 

   Częstować zawsze było czym, a gdy gospodyni podaje, znaczy, że potrawa nadaje się do spożycia. Raz mi się to tylko nie udało. W okresie Bożego Narodzenia pacjenci uważali, że należy doktorowi przynieść maku i grzybów. Z grzybami nie było kłopotu, ale co zrobić z nadmiarem maku? W książce kucharskiej znalazłam przepis na zupę makową. Była to jedyna potrawa, której nawet Stefan, niezmiernie subordynowany i cierpliwie znoszący wojenne przeciwności nie potrafił zjeść. 

   Kiedyś wracaliśmy z „Józefa” w zupełnej ciemności (zaciemnienie), a były wiosenne roztopy. Błoto lało mi się przez wierzch śniegowców. Jeden starszy pan zgubił kalosz, bezcenną i nieodzowną część obuwia, więc posuwał się na czworakach i szukał w błocie. Możecie sobe wyobrazić, jak wyglądał, ale znalazł.

   Życie toczyło się naprzód. Ludzie siali i zbierali, rodzili się i umierali, no i wyprawiali wesela. Często braliśmy w nich udział, a Stefan jako szwagier pana doktora był etatowym drużbą. Przywoził i odwoził panny młode, wypijał niezliczoną ilość litrów białej kawy, bo to należało do rytuału. Jachur obtańcowywał kolejno gospodynie, ja w przerwach zasiadałam w gronie kobiet i słuchałam ich zwierzeń. Na podstawie opowiadań zawsze twierdzę, że najbardziej zapracowana miejska pani domu nie może się porównać z gospodynią wiejską pod względem ilości wykonywanych przez nią prac i warunków, w jakich pozostaje mając gromadkę dzieci, do obrządzania bydło, chowa drób i pracuje w polu, a przy tym uważa to za rzecz naturalną i nie narzeka. Uważa, że jako kobieta powinna rodzić dzieci, a jako kobieta wiejska nie może cofać się przed żadną pracą polną. Imponowały mi spokojem i poważnym podejściem do życia. 

   Z chłopów niektórzy wyróżniali się dużą mądrością życiową, choć nie mieli wykształcenia. Jak wszędzie, jedni mądrzy, drudzy mniej. Na przykład przypominam sobie rozmowę mojej mamy z kobietą, która wyszedłszy od doktora powiada: „no cóż, doktor zrobił zastrzyk i wziął pieniądze”, a mama na to: „A czy wiecie, ile doktor się uczył, żeby wiedzieć, jaki zastrzyk wam zrobić?Mogliście sobie sami dać zastrzyk i nic by nie kosztowało”. 
Albo kobieta stanęła przede mną i mówi: „Pani to ma dobrze, z gotówki pani żyje, a majątku pani nie ubywa”. Zapytałam gdzie, według niej, mam ten majątek, mówię: „to wy macie majątek: dom, bydło, ziemię, a ja nawet gratów nie mam swoich”. 
- 75 -
   Nastał czas, że obaj mężczyźni, Jachur i Stefan, na każdą noc wychodzili z domu i nocowali u samotnych ludzi w obawie przed łapanką. Rano dawałam im znać, czy droga wolna. Od czasu do czasu pojawiali się partyzanci. Gdy zdarzyło się to w dzień, z rozrzewnieniem patrzyliśmy na to nasze polskie wojsko, poubierane i uzbrojone w co kto miał, ale i z takiego byliśmi dumni i pokazywali dzieciom, aby zapamiętały, że w ciągu całej wojny, mimo represji i prześladowań mieliśmy nasze wojsko, bo „Jeszcze Polska nie zginęła”. Wszyscy siedzieli jak na wulkanie.

   I właśnie w tym najbardziej niespokojnym czasie urodziło się nasze jedyne wojenne dziecko, Jolanta, maleńki drobiazg, od początku bardzo przez nas kochana, jakkolwiek zdecydowanie miała być chłopcem. Nawet czapeczka zamówiona do kompleciku była chłopięca i guziczki u sweterka Z KONIKAMI. W maleńkiej buzi smoczek sięgał tak głęboko, że wchodził jej do gardła, musiała obejść się bez smoczka. Mamusia wiedząc o ukrywaniu sią Jachura przyjechała otoczyć mnie opieką, (raczej przypłynęła Wisłą). Dziewczynki były zachwycone siostrzyczką, babcia znowu pruła i szyła nową wyprawkę, bo stroiki przygotowane dla Joli były zbyt duże i przelatywały przez nią. Sytuacja napięta wymagała szybkiego ochrzczenia dziecka. Jachur wtedy ukrywał się przez kilka tygodni. Aby uzgodnić imię wysłałam do niego wtajemniczonego gońca i podałam kilka imion do wyboru: Marta, Leonia, Jolanta. Jachur nie zważając na niebezpieczeństwo przyjechał natychmiast, a gdy wszedł w drzwi, Maryna powitała go słowami: „Jachurku, ty nic nie wiesz, a tu ci się taka śliczna córeczka urodziła”. Chrzest Jolanty Marii odbył się 3 maja, chrzestnymi rodzicami zostali Zosia Dzianottowa i Stefan. Chrzcielną szatkę uszyła jej babunia z mojego koronkowego przodziku od sukni i z podszewki jedwabnej wyprutej z kaptura, jak lalce. Chciałam, aby do chrztu trzymała ją Ewa, ale nie pozwolono, bo nie była jeszcze bierzmowana.
   Wkrótce nastąpiły działania wojenne, właściwie one ciągle trwały, ale przybliżyły się do nas. W lipcu 1944 Niemcy zaczęli się cofać i wtedy przez trzy dni byliśmy wolni. Ludzie śpiewali pieśni patriotyczne i oddychali pełną piersią. Partyzanci spalili w Korczynie posterunek żandarmerii razem z załogą, w Solcu trwał jeszcze sezon, nie taki ożywiony, jak przed wojną, ale ludzie potrzebujący kuracji przyjeżdżali zawsze. Nagle wśród tej wolnościowej euforii rozeszła się pogłoska, że nadejdą Niemcy i będą się mścić za spalenie posterunku. Trudno opisać, co się działo. W zdroju ludzie wyskakiwali z wanien, ubierali się na mokro i kto żyw uciekał do lasu. Oczywiście ja z dziećmi i mamą także, bo właśnie wygrzewałyśmy się na pięknym słońcu pod łazienkami. Nie wiedziałam, gdzie jest Jachur; to był zwyczajny, powszedni dzień, każdy spełniał codzienną pracę. Posiedzieliśmy w leśniczówce parę godzin, pokrzepiliśmy się modlitwą i nasłuchiwaliśmy odgłosów ze wsi, bo przecież w przypadku pogromu musiałyby jakieś echa do nas dotrzeć. Wreszcie wysłany na zwiady doniósł nam, że wszędzie spokój i można wracać. Ale zaczęła nas nurtować obawa, że to, co nie stało się dzisiaj, może zaistnieć jutro. Wobec tego kosztowności i pieniądze zapakowałam do becika, bo przecież wszystko mogłam zostawić, ale dziecko w najgroźniejszej sytuacji wzięłabym ze sobą, i tak dodałam sobie otuchy, że znalazłam mądre wyjście z sytuacji. A tu na drugi dzień rano wlatuje goniec i mówi: „To, co miało się stać wczoraj, będzie dziś. Jadą już do Zborowa”. Dosłownie w przeciągu kilku minut wieś opustoszała, każdy krył się we wcześniej upatrzonej kryjówce. Jachura nie było w domu. Ja z dzieckiem na ręku i obie dziewczynki przez płot przekradłyśmy się do gęstego maliniaka w ogrodzie leżącym za domem, mama z Ireną ukryły się na strychu w zrujnowanym domu, Stefan z księdzem Janem przycupnęli w zbożu. Wokoło zamarło życie. Przejeżdżający przez wieś Niemcy ciekawie pytali sołtysa: co to za wieś, że w niej zupełnie nie widać ludzi? odpowiedział „letniskowa”, a potem robił ludziom wyrzuty, że on umyślnie szedł przy pierwszym jeźdźcu, aby zaznaczyć, że nie ma obaw, a ludzie na niego nie czekali. Dziwne pretensje. Przecież gdyby czekali, aż zobaczą Niemców, a sprawa przedstawiała się inaczej, nikt nie uszedłby z życiem. A tak skończyło się na wielkim strachu. Ciocia Lonia, staruszka z ciężką chorobą serca, wspaniale pokonała płot z pakunkiem na plecach, a wracając nie mogła się wydziwić swojemu wyczynowi.
- 76 -
   Potem Niemcy zaczęli się przygotowywać do obrony Wisły i wtedy znowu wędrowaliśmy po wsiach, z mamą i Stefanem. Jola miała czwarty miesiąc. Jachur znowu kupił konia. Nie odjeżdżaliśmy daleko, od wsi do wsi, zależnie od ruchu wojsk. Ludzie wiedzieli, gdzie w danym momencie jest lekarz i zwracali się o pomoc. Pamiętam, jak we wsi Strażnik, Jachur wykonał w oborze zabieg przecięcia flegmony, albo na podwórku wyjmował kobiecie z łopatki odłamek pocisku, zapewniwszy sobie asystę w postaci naszej gospodyni, aby trzeźwiła ranną w razie omdlenia. Zabieg był oczywiście wykonywany bez znieczulenia. Kiedyś znowu tamże wyrywał żołnierzowi niemieckiemu zęba, a myśmy śledzili jego ruchy niczym medycy profesora. A kiedy indziej, gdy potrzeba było trzeciego do cepów Jachur się zgłosił i okazało się, że robi to doskonale, rytmicznie i dorównuje swym towarzyszom, wprawił chłopów chyba w większe zdumienie, niż umiejętnością leczenia.
   
   W tej wędrówce warunki dla niemowląt były trudne, brakowało wody. Trzeba było uzgadniać pranie pieluch. Kąpałam Jolę w powietrzu polewając ją wodą z czajnika, a nie wiedziałam, że przechodzę na najnowszą metodę kąpieli. Pojawiły się wszy. Jachur spokojnie skwitował to powiedzeniem „wojna, no cóż”. Na szczęście Joli nie musiałam dokarmiać, bo inne matki miały z tym okropną zgryzotę, nie było ani w czym, ani gdzie gotować, dzieci chorowały na niestrawność i umierały.

   W jesieni ustalił się front. Solec był ostatnią zamieszkałą osadą, dalej na wschód ciągnęły się zaminowane pola i okopy. Wysiedleni z pasa frontowego zatrzymywali się tutaj, bo nie chcieli zbyt daleko oddalać się od domostw. Bieda panowała wielka i bardzo złe warunki higieniczne. My także wróciliśmy do Solca, ale już nie do „Długiego Domu”, bo Niemcy zakwaterowali wojska w całym zakładzie. Organistówka stojąca na uboczu stała się schronieniem dla wielu podobnie bezdomnych jak my. W połowie willi mieściła się ochronka sióstr Służebniczek, w drugiej części domu organista jeden pokój oddał nam, drugi sędziemu z dwojgiem dzieci, wysiedlonemu z Zamościa, a w trzecim mieszkał on z rodziną. Mama ze Stefanem dostała pokoik na piętrze. Organiścina Wierzchowska, osoba energiczna, a bardzo ludzka, ustaliła porządek dnia, aby nikt nie wchodził nikomu w drogę. Chociaż w jednej kuchni było wprawdzie nie sześć przysłowiowych, ale cztery kucharki, współżycie układało się zgodnie, a nawet przyjaźnie. Wszyscy uznawali pierwszeństwo doktora, bo jego czas był potrzebny ludziom i tak manewrowano garnkami, że nie musiał czekać na posiłki. Jedna kuchnia była dla 17 osób.

   Wtedy jedyny raz mieliśmy krowę, wprawdzie nie własną, ale wstawioną nam przez gospodarza, aby uratować ją przed konfiskatą. Mogłam nauczyć się dojenia i nawet opanowałam teorię, ale podjęłabym się tego, gdyby krowa nie miała nóg i ogona boję się krowy. 

   Wysiedleni przychodzili po różnoraką pomoc. Handel ustał zupełnie. Igły, sznurówki i sacharynę kupowało się od wędrownych kramarzy, a i oni zjawiali się rzadko. Nikt nie robił zapasów, w każdej chwili mogliśmy zostać wysiedleni na zachód, a wiadomo było, że wtedy weźmiemy tyle, co w garść, ja oczywiście dziecko. Dzieliliśmy się z każdym potrzebującym, żeby i inni mogli przetrwać. Coraz to zmniejszała się ilość posiadanych przez nas skromnych „dóbr”. Dla wysiedlonych opieka społeczna zorganizowała kuchnię. Z dostarczonych prowiantów gotowałyśmy zupę i dyżurowałyśmy przy jej rozdziale.
- 77 -
   Posiadając jedną parę pończoch i znikomą perspektywę nabycia drugiej postanowiłam chodzić bez pończoch do 1 listopada, a że w październiku oziębiło się, zachorowałam poważnie na zapalenie miedniczek nerkowych i naczyń chłonnych, bardzo nie w porę wobec wymaganej stałej gotowości do ucieczki. Było wielkie zdenerwowanie. Dzięki Bogu przeszło szczęśliwie, a figura mi wyszlachetniała i to bardzo dobrze, bo z wędrówki wróciłam nazbyt okrągła, gdyż przerażona ostrzeżeniem mamy, że utrata pokarmu równa się utracie dziecka, na każdym postoju wlewałam w siebie cokolwiek, co nadawało się do picia, mleko zsiadłe i niedokiśnięte, byłabym zdolna wypić nawet pomyje, byle Jola czuła się dobrze. W chorobie, będąc na diecie i ziółkach, karmiłam ją bez przerwy. 

   Ze względu na wszędzie włóczących się żołnierzy niemieckich dzieci bawiły się w ogrodzie, nie chodziły na spacery, albo czytałam im książki, dużo książek. Była z nami prawie od pół roku mama i Irena, niezmiernie śmiała dziewczyna, powiedziałabym bez trwogi. Stefan pełnił rolę woźnicy pana doktora, co chroniło go od kopania niemieckich okopów. Ale pewnego dnia wyszło rozporządzenie, że wszyscy mężczyźni muszą iść do okopów, z małymi wyjątkami jak ksiądz, lekarz, piekarz. Doktorowi nie potrzeba woźnicy. Wtedy mamusia i Stefan dostali przepustkę do Krakowa jako spóźnieni kuracjusze i wyjechali. Jachur sam zajął się koniem. W każde rano wracając znad rzeki podjeżdżał pod okienko swojej pani, czyli moje, i prezentował się na wierzchowcu. Potem regularnie szedł do swojego gabinetu leżącego z dala od organistówki. W swojej praktyce oglądał przedziwne obrazy. Na przykład przyszedł wysiedlony z raną na ręce, do której dostała się mucha i zniosła w niej jajka. Wylęgnięte larwy rozmnożyły się w takiej ilości, że oczyszczenie rany przy użyciu środków dezynfekcyjnych trwało dwie godziny, a larw uzbierał Jachur pół wiaderka. Asystującej siostrze zrobiło się słabo, a ile wycierpiał chory za życia zjadany przez robaki... Albo zgłosiła się dziewczyna do zmiany opatrunku. Wszy było na nim tyle, że gaza zmieniła kolor na popielaty. Jachur był zawsze bardzo opanowany, ale czegoś takiego jeszcze nie widział, nie potrafił ukryć zdumienia. Pacjentka tłumaczyła mu, że spała z drugą, a wszy ciągną do czystego, więc znęciła je białość bandaża. Tak w różny sposób wojna dawała się ludziom we znaki.

   Od listopada do stycznia sypialiśmy zupełnie ubrani oprócz butów, w gotowości do schronu. Żyliśmy w ciągłym napięciu. W każdej chwili mogła być rewizja, aresztowanie, niespodziewane pociski przenosiły linię frontu i rozrywały się w ogrodzie. Mężczyźni bez przerwy pełnili dyżury; wtedy Jachur dotąd niepalący ze zdenerwowania zaczął palić różne skrętki.

   Wspólnymi siłami wykuli w ile w ogrodzie przepisowy schron, bo wiadomo było, że wojna musi tędy przejść w całej swojej bezwzględności. Na wypadek alarmu każdy miał wyznaczone obowiązki. Ja oczywiście niosłam dziecko, Ewa z Maryną szły za rękę, a że Maryna spała bardzo mocno, Ewa miała ją budzić. Pewnej nocy Ewa szarpie Marynę ze słowami „wstawaj, bo nie w porę strzelili”. Mimo grozy trudno się było nie roześmiać. Bardzo smutny byłby świat, gdyby na nim nie było dzieci. Jachur czuwał nad całością, Irena zabierała picie i żelazną porcję żywności. Serdeczność Ireny okazywała się w różnych okolicznościach. Gdy pierwszy raz biegłam do schronu, zaskoczona strzelaniem przy czesaniu dziewczynek, biegłam boso, Irena zjawiła się z moimi butami i w schronie włożyła mi na nogi.

   Młodzi ludzie w ciągu dnia siedzieli ukryci w piwnicy. Dopiero, gdy na noc zamykano drzwi na wszystkie spusty, bo o tej porze nie wzbudzało to podejrzeń, i zasuwano okiennice, młodzi wychodzili ze schowka. Na odgłos pierwszego stukania do drzwi gotowi byli wrócić.

   Nadchodziły Święta Bożego Narodzenia 1944 roku. Żołnierze niemieccy mówili coś o ofensywie, że niedługo, ale kiedy ma nastąpić, nikt nie wiedział. Żołnierze przychodzili czasem do naszej kuchni, zmęczeni, stęsknieni za swoimi, a może nawet głodni, bo chętnie zjadali podaną im zupę, jeśli to było w czasie obiadu. Jeden nawet na św. Mikołaja zrobił naszym dzieciom zabawki z drewna, słoń był tak solidny, że chyba jeszcze Piotr na nim jeździł.
- 78 -
   Najprzyjemniej upływały wieczory przy pieczeniu opłatków, których nierówne brzegi obcinane nożyczkami wolno było nam zjadać. Organiścina nazywała te frykasy „lipcygoje” i tak już zostało. Pozbawieni wszelkich łakoci, uważaliśmy je za wielki przysmak. Na to Boże Narodzenie chciałyśmy Jolę pierwszy raz ubrać w sukienkę, a miała osiem miesięcy. Ale skąd wziąć materiał? Wybrałam dwa fartuszki Ewy i Maryny nadające się na ten cel, a Maryna sama od siebie zaniosła je do organiściny krawcowej i poprosiła o uszycie sukienki dla Joli obiecując to odrobić, bo słyszała, jak ludzie pożyczali u nas pieniądze „na odrobek”. Krawcowa przyszła do mnie zapytaniem, jak ma tę propozycję potraktować (wszystko działo się w jednym domu). Oczywiście, że poważnie, odpowiedziałam. Sukienka została uszyta, a Maryna jako odrobek pocerowała krawcowej bardzo podarte rękawiczki, ale tak dokładnie, że tamta nie mogła się nadziwić i innym pokazywała. Dziewczynki pomagały mi często naprawiać bieliznę, musiały mieć przecież jakieś rozrywki.

   Wigilia przeszła spokojnie, za to Niemcy urządzili nam hucznego Sylwestra. Napełnione nadzieją, że wojna zbliża się do końca, postanowiłyśmy usmażyć pączki, wielki to był luksus, a Jachur pod nieobecność żołnierzy wszedł do mieszkania cioci Mani i przyniósł butelkę wina, której nie dosięgła ich zaborczość. Gospodynie ze swoich skromnych spiżarni dostarczyły po trochu produktów, pączki usmażyła organiścina. Gdy jubel miał się rozpocząć, nagła strzelanina zmusiła nas do siedzenia w schronie. Toast za pomyślność w Nowym Roku wznieśliśmy dopiero nad ranem, gdy Jachur wrócił z opatrunku. Na drugi dzień Edek, syn organisty układał epopeję o wojennej nocy sylwestrowej, w tekście nikt nie został pominięty: 
Biedna siostra Frydolina o pończoszkach zapomina, sweterka też nie znalazła i na ganek tak wylazła... 
Klimka swoimi skokami tłucze się ponad głowami, myślimy, że to armaty, a to trzeszczą Klimy gnaty.

   Wreszcie, po dwóch miesiącach naszego czuwania, przyszła wolność. Dnia 12 stycznia 1945 r. Sowieci przerwali linię frontu i pognali Niemców na zachód. Działo się to w niesamowitej scenerii. Morze ognia i straszliwy huk armat trwał przez trzy godziny, tak zwany ogień zaporowy, od świtu. Pociski padały wkoło, najbliższy chyba z 5 metrów od naszego schronu, dzięki Bogu nie wypalił, inaczej nie czytałybyście tego pamiętnika. Tak, dzięki Bogu, bo ludzie bardzo modlili się o ocalenie i pan Bóg okazał swą opiekę. Pocisk wrył się w ziemię i choć się nie rozerwał, odwalił w zmarzniętej grudzie kawały wielkości stołu, taką miał siłę, był metrowej długości. Niektórzy mieszkańcy organistówki nie zdążyli do schronu, między nimi Jachur, siedzieli w piwnicy pod domem. Dom chodził w posadach. Na szczęście pocisk trafił w drugą jego połowę, a ta strona została cała. Sytuacja była wielce dramatyczna. My w schronie nie wiedzieliśmy, co się dzieje z tamtymi, oni martwili się o nas. Niemcy uciekali na przełaj przez łąki, ale obawialiśmy się choćby i w ostatniej chwili jakiegoś psikusa z ich strony.

   Żołnierze radzieccy zjawili się o godzinie trzeciej po południu, atak rozpoczęto o trzeciej nad ranem. Siedzieliśmy w schronie już tyle godzin, a oni sprawdziwszy, że nie ma wśród nas ukrytego Niemca, kazali nam siedzieć dalej, tak, że nasz pobyt w schronie trwał wtedy około 30 godzin. Na drugi dzień upchaliśmy się jakoś do rozbitej organistówki. Najważniejsze, że wszyscy przeżyli, tylko biednego konia, trafionego w biodro, trzeba było zastrzelić.

   Sypialiśmy wszyscy pokotem na słomie w kuchni. Rano zesuwało się słomę do kąta i zaczynało codzienną krzątaninę. Pcheł było tyle, że koszulki Joli miały miejsce w miejsce czerwone cętki, a mimo to dziecko spało wszędzie razem ze wszystkimi i nikt na nie nie narzekał. Wszyscy upajali się życiem. 

   Po kilku dniach Jachur obmyślił dla nas pomieszczenie w starym dworku opuszczonym przez właścicieli zwanym „Domem mojej babki”; bardzo miła nazwa. Wolny był w nim tylko pokój z kuchnią i olbrzymia sala jadalna, w której mieszkańcy składali swój dobytek. Ponieważ pocisk upadł w ogrodzie, dach domu podziurawiony był jak sito, ale to okazało się dopiero, kiedy nastała odwilż i w całym pokoju woda kapała z sufitu. Natomiast w kuchni było odwrotnie. Pod kuchnią była piwnica pełna wody i jak dziewczyna wieczorem bała się iść do studni po wodę do mycia podłogi, to schodziła do piwnicy z wiadrem i po kłopocie. Taki to był komfort. Nam się zdawało, że jesteśmy w pałacu. Przede wszystkim to, że byliśmy sami, mogliśmy się umyć i położyć spać normalnie. Przedtem myć można się było tylko na raty, zawsze w gotowości i teraz dopiero zauważyłam stratę złotej, ciężkiej bransolety, którą miałam wszytą do pasa od podwiązek; pękła jedna niteczka i to wystarczyło. W naszym położeniu finansowym był to duży ubytek, ale wobec tego, że wyszliśmy zdrowo z tych ciężkich opresji, nietrudno było nam przejść do porządku nad jeszcze jedną stratą. Oczywiście, że Jachur z organistą przeszukali schron i podwórko, wszędzie pełno było mierzwy, rozdeptana ziemia, zresztą nie wiedziałam, kiedy to się stało, po prostu przepadło.
- 79 -
   Nie mieliśmy wielu niezbędnych rzeczy, a że pocisk w organistówce rozniósł właśnie pokój będący wspólną spiżarnią, wszystko obróciło się w niwecz, chleb, upieczony z mąki zmieszanej z piaskiem i gruzem nie dawał się zjeść pomimo głodu, gdy chodziły człowiekowi dreszcze po plecach z powodu zgrzytania zębów. Z pierwszej wizyty u chorego we wsi, której ofensywa tak nie dotknęła, przywiózł Jachur bochen chleba prawie jak koło od wozu i to był chyba największy przysmak, jaki jadłam w życiu.

   Dom wyglądał bardzo miło i stylowo, miał trzy werandy, wkoło ogród. Umeblowanie było urozmaicone; co komu zbywało, to wstawił. Zepsuty piec zastępował żelaźniak zrobiony z puszki po karbidzie, ale najważniejsze, że działania wojenne już się tutaj skończyły. W całym domu byliśmy w posiadaniu dwóch łyżek, więc pożyczaliśmy sąsiadom. Chłopi przychodzili prosić o jakiś sprzęt, bo z misek po minach siorbali bez łyżek jak zwierzęta, ale nie mieliśmy się już czym dzielić, wcześniej rozdaliśmy potrzebującym, nawet smoczki. Na dodatek wichura obaliła stodołę organisty, w której zakopaliśmy skrzynię z porcelaną i jedna z belek wbiła się w środek skrzyni. Co Jachur sięgnął ręką, wyciągnął skorupę. Służąca Irena i ja miałyśmy wspólną parę półbutów (oprócz drewniaków). Na wszelkie uroczystości czyściłyśmy je sadzami z pieca i zadawałyśmy szyku bijącym od nich blaskiem. Z domu wychodziłyśmy na zminę. Najpierw trudno było coś kupić, a potem pieniądze straciły wartość i jakąkolwiek sumą kto rozporządzał, dostawał przy wymianie jedynie 500 zł z potrąceniem manipulacyjnego.

   W źle ogrzanym mieszkaniu Ewa zaczęła zapadać często na anginę. Od bliskich nie przychodziły wieści. Kraków został oswobodzony od Niemców 18 stycznia. Żołnierze sowieccy kwaterowali w mieszkaniu mamy i na mapie pokazali, którędy szli, stąd wiedziała, że jesteśmy już poza frontem. Jeden młodzieniec z Solca zdecydował się wyruszyć do Krakowa na zwiady, obładowany korespondencją miejscowych. Po kilku dniach wrócił i tak mi referuje: W Krakowie, proszę pani, nie ma żadnych ludzi. Aż mnie zatkało z przerażenia. Jak to, wywieźli ich? A on odpowiada: Nie, tylko teraz wszyscy są obywatele. Nie wiem, czy mu to tak zaimponowało, ale możecie sobie wyobrazić, jaki był mój stan, że we wszystko gotowa byłam uwierzyć i ciągle spodziewałam się czegoś złego. Jeszcze przez wiele miesięcy na odgłos warkotu samolotu chowałam głowę w ramiona i patrzyłam, gdzie się schować, a dzieci sprawdzały, czy mama się boi, gotowe robić to samo.
- 80 -
   Trudno było podjąć decyzję, czy zaczynać od początku tu na miejscu, czy już lepiej wyjechać do Krakowa na stałe. Mama nawet zarezerwowała mieszkanie przy al. Krasińskiego, ale sumienie lekarskie nie dało Jachurowi spokoju. Jakże mógłby opuścić to stanowisko, gdzie w promieniu 40 km był jedynym lekarzem, a życie jeszcze teraz nie było bezpieczne. Wprawdzie wojska przeszły, ale pozostały zaminowane tereny, na których zdarzały się wypadki po kilka razy dziennie. Ludzie z pośpiechem wracali do opuszczonych domów nie wiedząc, że tam czeka na nich śmierć w postaci miny ukrytej pod progiem albo pod rusztami pieca. Od rana do wieczora słychać było odgłosy detonacji i do Jachura cały czas ciągnęły wozy z kalekami bez rąk, nóg, a czasem były to zupełne strzępy ludzkie związane w prześcieradło, aż krew kapiąc z wozu znaczyła drogę. Jachur dwoił się, opatrywał, cerował, ostrzegał, aby ludzie zachowywali ostrożność. To znowu chłopaki z ciekawości robili wybuchy robiąc siebie kalekami. W tę wiosnę i lato więcej było huku, niż w czasie pięciu miesięcy, gdy byliśmy tak blisko frontu. Grzmiało ciągle, bez przerwy, a nas napełniała groza, bo każdy wybuch to jeden więcej trup, albo kaleka. Mogłabym przytoczyć wiele okropnych tragedii, a i tak nie opisałabym wszystkich nieszczęść mieszczących się w słowie wojna. Na przykład pewnego wieczora przyjechało dwoje ludzi tylko z przednią częścią wozu, bo resztę urwała im mina, a tam właśnie siedziało ich dwoje dzieci. Po wybuchu przeważnie nie było co zbierać, a raczej zbierano rozwleczone cząstki i resztki kilku ludzi mieściły się w dziecinnej trumience. Kiedyś przyjechał do wsi traktor pierwszy, oczywiście kilkoro dzieci musiało go obejrzeć, więc biegły za nim. Nikt nie wiedział, że na drodze zakopana była mina. Pod ciężarem traktora wybuchła, wszystkie dzieci zostały zabite, dwoje z jednego domu. Albo młodzian wziął do kieszeni granat i poszedł trochę potańczyć. Jachur zbudzony w nocy nic nie mógł już poradzić wobec spustoszenia dokonanego przez granat we wnętrznościach młodego człowieka. Przy tej krwawej praktyce miał się również zacząć sezon, ubogi, kulawy, ale przecież nie obszedłby się bez doktora, a z czegoś trzeba było żyć. Jachur orzekł, że zostajemy do jesieni.

   Tak więc, w „Domu mojej babki” przemieszkaliśmy dziewięć miesięcy. Życie polega na zwalczaniu przeszkód, więc ruszyliśmy do ataku. Gabinet lekarski oddalony był od domu, Jachur znikał prawie na cały dzień. Ja starałam się wiązać koniec z końcem przy bardzo skromnym budżecie, do wyżywienia było sześć osób, bielizna dawno nie uzupełniana, rozłaziła się, dzieci rosły. Poszłyśmy z Zosią Dzianottową na jarmark do Korczyna, zakupiłyśmy trochę kretonów i wysiedlona krawcowa uzupełniła trochę braki w ubraniu, ale trzeba ją było wyżywić i oczywiście wynagrodzić. Środkiem płatniczym najczęściej było zboże. 
Solec-Zdrój w czasie II Wojny, w ogrodzie państwa inżynierów Daniewskich. Książka Babci. Krystyna Kramarska-Anyszek. W środku Ewa, po prawej Maryna na drzewie "Kosteczki Łameczki".

Dzieci miały dużo miejsca do zabawy i bardzo licznych towarzyszy. Wkoło ciągnęły się ogrody, ale mało im było na ziemi, wymyśliły sobie zabawę na drzewie w ogrodzie inżynierów i spędzały na nim wiele godzin. Drzewo rozgałęzione od samego korzenia udostępniało wejście nawet najmłodszym dzieciom. Każda kondygnacja, zależnie od stopnia trudności, miała inną nazwę. Ewa i Maryna pewno pamiętają wszystkie. Ja wiem, że najłatwiejsza nazywała się „durnowata”, jako że nawet durny potrafiłby na nią wejść, były też „kosteczki łameczki”, sama nazwa wskazuje, co się święciło.

   Jeden z chłopców miał paskudny zwyczaj plucia na dzieci. Często słyszałam, że znowu któreś opluł, a mnie bardzo to obrzydzało, już wolałabym, żeby bił. Kiedy się to znowu powtórzyło, wzięłam od Jachura wielką strzykawę do przetaczania krwi i zagroziłam chłopakowi, że zrobię mu nią zastrzyk w koniec języka, z czego powstanie wielka gula, nawet, gdy zamknie usta, będzie ją nosił pod nosem. Plucie nie zdarzyło się już nigdy, ale chłopiec po kilku latach, jako uczeń gimnazjum spotkał mnie w Busku i zapytał: Pamięta pani tę strzykawkę? Bo ja pamiętam.

   Specyficzną zabawkę robili chłopcy z prochu armatniego. Zbierali go tam, gdzie przedtem stały armaty, nawlekali na drucik i podpalali. Powstawały rakiety. Kiedyś w kieszonce naszej Ewy, takiej dziewczynki mimozy też znalazłam proch, po prostu wlazła między wrony.

   Po południu u nas w domu odbywały się lekcje z p. Ziutką i religia z p. Peterson. Szkoła wymagała remontu, a że loterie z dawna cieszyły się popularnością, p. Ziutka zorganizowała loterię z dochodem na szkołę. Fanty dawali mieszkańcy wsi, przeważnie drób, króliki itp. Główną wygraną stanowił baran. Loteria zwabiła mnóstwo ludzi, ciągnęli losy, oglądali wygrane. Aż tu nastąpiła sensacja: Ewa wygrała barana. Ewa z Maryną prowadziły go przez całą wieś, a z nimi gromada dzieci podziwiała ich tryumf. Do wieczora cieszyły się wygraną, a potem właściciel zabrał barana. Wytłumaczyliśmy im, że baran musi mieć dach nad głową, a przecież nie możemy wprowadzić go do mieszkania. Wystarczyło samo zadowolenie z wygranej.
- 81 -
   Wszystko trzeba było organizować od początku, oprócz życia religijnego, bo ono właściwie mimo zamieszek toczyło się bez przeszkód. Procesje chodziły dookoła kościoła, a w Boże Ciało schodziła na wieś, zgodnie ze słowami pieśni „zagrody nasze widzieć przychodzi i jak się jego dzieciom powodzi.” Pana Boga mieliśmy blisko i nikt nie bronił nam do niego dostępu z wyjątkiem krótkiego okresu epidemii tyfusu plamistego, gdy władze niemieckie ograniczyły ilość obecnych w kościele, aby ludzi nie stykali się ze sobą (chodziło o wszy).

   W tym czasie miałam zabawną przygodę. Tylko kilka osób mogło być w kościele i właśnie kiedyś Msza św. była w naszej intencji, więc wybierałam się na nią. Na dworze śnieg i wiatr. Zapytałam męża, która godzina, powiedział, że już czas. Ubrałam się i wyszłam, po drodze nie spotkałam ani jednego człowieka, co mnie nie zdziwiło z powodu ograniczeń, ale wrota kościoła zastałam zamknięte. Więc przytuliłam się do nich i czekam, kiedy kościelny otworzy. Gdy czas uciekał, myślałam, żeby iść na plebanię, żeby mi dali klucze, ale po namyśle wróciłam do domu. Tutaj zegar wybił dopiero trzecią po północy. Całe szczęście, że nie tłukłam się na plebanię. Mężowi trochę pomyliła się godzina.

   W r. 1945 procesja Bożego Ciała w nastroju ogólnej radości była tym bardziej uroczysta, a kroczyła w niej z wielką powagą nasza najmłodsza córeczka Jola, pięknie ubrana w kremową sukienkę z falbankami z tatusia przedwojennej popelinowej bielizny, w butkach z tatusiowego portfela. 

   Dnia 7 lipca Ewa przystąpiła do I Komunii św. razem z dziećmi szkolnymi, chociaż uczyła się indywidualnie. Ubrana była odpowiednio, można sprawdzić na fotografii, żadne trudności nie mogły zwyczajowi stanąć na przeszkodzie. Sukienkę miała z jedwabnego płaszcza lekarskiego niemieckiego, bo skąd miało się co znaleźć.

   Kiedy już pojawiła się namiastka komunikacji, rozpoczął się wielki ruch ludności. Jedni spieszyli się do pozostawionych domów, inni szukali nowych miejsc osiedlenia. Napisałam „do domów”, ale tak naprawdę nie wiadomo było, co się zastanie, mimo to ludzie chcieli wracać do siebie. Imieniny Jachura w 1945 r. trzeba uważać za uroczystość pożegnalną, bo potem Solec gwałtownie się wyludnił z tych, którzy w czasie okupacji szukali tu azylu. W tym naszym ubogim mieszkanku przyjęliśmy mnóstwo osób (raut na stojąco), część zabawiała się w ogrodzie, bridżowcy zajęli taras, niby w pałacu książęcym. Ludziom humor dopisywał, cieszyli się spokojnym niebem nad głowami i każdą chwilą odsuwającą ich od wojny. Również to, że widzą siebie nawzajem w zdrowiu sprawiało im przyjemność.
- 82 -
   W lipcu przyjechał szwagier Jachura Szczepan z córką Stachą po poradę do wuja. Na przyjmowanie gości z noclegiem nie byliśmy przygotowani, ale jak się tu nie cieszyć z przybycia rodziny nie widzianej od kilku lat. Jakoś rozplanowaliśmy spanie. Najgorzej wypadł Szczepan, który spędziwszy noc na kanapce z holu hotelowego (stała za stołem), krótkiej i wąskiej, orzekł, że jeszcze nie zdarzyło mu się spać w pudełku od zapałek, (Szczepan miał duże poczucie humoru i dzięki temu był bardzo komunikatywny), ale i przez to przeszedł zwycięsko. A potem, jak już raz się udało, łatwo nam było pomieścić Mariana z Zochą i Andrzejem, którzy pewnego wieczora przyszli od strony Korczyna i trafili na straszliwy bałagan, gdyż właściciel przyjechał po pożyczoną szafę i wymienialiśmy ją na inną, z tym, że obie szafy były rozłożone na części. Jachur z sędzią pracowali nad złożeniem jednej z nich, pomagała Irena, a my, reszta, tworzyliśmy asystę. Marian, niewiele się namyślając, zdjąwszy plecak, stanął natychmiast do pracy. Piszę o tym dlatego, że zawsze podziwiałam u Mariana szybką orientację, rozeznanie, co jest najważniejsze w danej chwili.

   Było pogodne lato, przyjemny ogródek, dzieci przebywały cały dzień na powietrzu. Andrzej i Jola czyli Aniusia zawarli wtedy trwałą przyjaźń. Z tamtego pobytu Marianów do wspomnień przeszło zdumienie Andrzeja, gdy zobaczył pierwszy raz Jachura bez koszuli i wzniósł gromki okrzyk: Wujciu dolas, wujciu dolas!(golas). Ale pod koniec lata robiło się coraz bardziej pusto, coraz ktoś przychodził się żegnać, właściwie pozostali już tylko miejscowi. Wyjechał Ludek Sibik ze świeżo poślubioną żoną do Piekar Śląskich, wyjechał ksiądz St. Tomkiewicz objąć parafię w Kościelnej Wsi koło Kalisza, gdzie po kilku latach zmarł w opinii świętości. Od wyjazdu nie widzieliśmy go już nigdy. Na mnie też zaczęły nachodzić jesienne myśli o odlocie do Krakowa, a tymczasem spostrzegłam, że Jachur pomału upatruje mieszkania dla nas. W zakładzie wszystko było porozbijane, więc wchodził w porozumienie z właścicielem jedynej w Solcu wsi kamienicy, aby odnowił dla doktora mieszkanie na pierwszym piętrze. I wtedy siła wyższa wmieszała się w nasze losy. Jachur dostał wezwanie do wojska i nominację na lekarza ordynatora w sanatorium Wojskowym w Busku Zdroju w randze „porucznika lekarza z prawem pierwszeństwa”.

   W „Domu mojej babki” zostałam z dziećmi i Ireną. Jachur nie zdążył wycofać gotówki ze spółdzielni, zapasowych pieniędzy nie było, otrzymałam długą listę dłużników i miałam sobie jakoś radzić. W razie potrzeby mogłam do Jachura dzwonić z poczty albo jechać do Buska, ale wyjazd taki powodował moją całodzienną nieobecność w domu. Droga była tak zniszczona, że woźnica głośno wyrażał współczucie: Chłopu, mówił, dobrze, bo się ściśnie pasem, ale kobita to chyba się roztrzęsie.
- 83 -
   Warunki mieszkaniowe w związku z nadchodzącymi deszczami stawały się coraz gorsze. Kiedyś po powrocie z Buska zastałam w domu chorą Jolę (gdy wyjeżdżałam, nic jej nie dolegało), mieszkanie tak pełne dymu z zepsutego pieca, że światło karbidówki ledwie się przez niego przebijało, i zrobiło mi się bardzo żal dzieci. Gwałtownie zaczęłam myśleć o sposobie wyjścia z tego położenia. Ciągle powracała myśl o Krakowie. Jachur w Busku miał komfortowe warunki, ja w Krakowie byłabym spokojna o dzieci, bo lekarza można znaleźć bez żadnego wysiłku, a mama też nie szczędziłaby mi dobrych rad.

   Wreszcie przelała się kropla goryczy. Pewnego dnia Jola zjadła trochę maści rtęciowej i przeżyłam straszną niepewność co do skutków tego, a najbliższy lekarz był w Nowym Korczynie (14 km). Trzeba było wynająć wóz, zabrać też Ewę i Marynę (bo jakże zostawić je przy karbidówce) i szukać dla Joli ratunku. Kosztowało mnie to dużo nerwów. Objaśniono mnie, że ślinotok będzie objawem zatrucia, więc obserwowałam każdy ruch jej ust ze strachem, że to już. Na szczęście skończyło się na strachu. Lekarz zastosował odpowiednią dietę. Późnym wieczorem wróciłyśmy do Solca i zaraz wystosowałam list do Jachura, że jeżeli nie mogę być blisko niego, ze względu na dzieci wyjeżdżam do Krakowa. W odpowiedzi na to Jachur bez uprzedzenia przyjechał wojskową ciężarówką i polecił szybko się pakować, bo przepustkę dostał tylko na kilka godzin. Nie było z tym wielkiego kłopotu. Resztki naszej „fortuny” były tak mizerne, że starczyło nam czasu i na pakowanie i pożegnanie się z ludźmi i kątami.

   Po dziesięciu latach pobytu opuszczaliśmy Solec jako jeszcze jedna z wielu rodzin poszkodowanych przez wojnę. Dzięki Bogu, dotknęła nas ona jedynie materialnie. Nie mieliśmy pieniędzy ani żadnych mebli, trochę zniszczonej bielizny i parę garnków, ale przeżyte lata dostarczyły nam dużo doświadczeń. Staliśmy się parą wypróbowanych przyjaciół i mieliśmy przekonanie, że rydwan naszego pożycia potoczy się równo nawet po wyboistej drodze, bo ciągnie go zgrany zaprzęg.
Busko-Zdrój. Krystyna Kramarska-Anyszek, autorka Książki Babci. Zwijanie wełny z Jolą i Krysią.

    Tak to w październiku 1945 r znaleźliśmy się wszyscy w Busku, wprawdzie nie razem, ale blisko siebie. Jachur mieszkał w sanatorium. Dla nas przygotowano mieszkanie w „Związkowcu”, letniej willi przy sąsiedniej ulicy. Mizerne to było pomieszczenie: dwa nieduże pokoje i wielka pensjonatowa kuchnia na parterze ogrzewane żelaznymi piecykami, ale górowało nad „Domem mojej babki”, bo było skanalizowane i oświetlone elekrycznie. Proste meble dostarczyło wojsko, Jachur w drugim końcu korytarza wynajął jeden pokój na gabinet i zamierzał prowadzić praktykę, skromną, bo większą część czasu musiał poświęcić wojsku, ale zawsze mógł liczyć na dawnych pacjentów, ostatecznie z Solca i znad Wisły nie było tutaj tak bardzo daleko. Staliśmy się teraz „rodziną wojskową”. Pierwszą pensję otrzymał Jachur dopiero po trzech miesiącach, więc bardzo krucho było w kasie. Zaczynaliśmy od samego początku. Żelazny zapas żywnościowy stanowił woreczek kaszy mannej (może 10 kg), który młynarz oddał nam na wyjezdnym zamiast długu i ta kasza była główną podporą naszego wyżywienia, pieniądze mieliśmy, jeżeli trafił się pacjent. Przyznam się, że było to nawet zabawne, w każdym razie niezwykłe. Dziewczynki miały tylko po dwie sukienki, w kuchni brakowało naczyń, herbatę gotowaliśmy w garnku po zupie, czajnik mieścił się w sferze marzeń.
- 84 -
   Dla dziewczynek zaczęły się prawdziwe obowiązki. Zapisałam je do szkoły, Ewę do czwartej, a Marynę do drugiej klasy. Półtorakilometrowa droga do szkoły musiała wydawać im się bardzo długa, ale nie narzekały. Bardzo łatwo wciągnęły się w życie szkolne i znalazły koleżanki, z którymi mogły prowadzić niekończące się rozmowy.

   Wojskową ciężarówką odbyłam pierwszą po wojnie podróż do Krakowa, najczęściej jeździło się właśnie okazjami. Z mamą nie widziałam się już prawie rok, a z ciotkami znacznie dłużej. Wtedy ostatni raz odwiedziłam ciocię Walercię. W grudniu wojsko przeprowadziło nas do innego mieszkania, w tej samej willi, na pierwszym piętrze. Właściwie nie wiem dlaczego. Wprawdzie było nieco lepsze, bo łącznie z gabinetem wszystkie pokoje leżały koło siebie, ale grzane było też piecykami żelaznymi, to znaczy prawie bez przerwy należało utrzymywać ogień. Wigilię w r. 1945 spożywaliśmy współnie z załogą wojskową sanatorium, jak przystało rodzinie wojskowej, serdecznie goszczeni przez żołnierzy. Potem w naszym mieszkaniu przyjmowaliśmy komendanta, sowieckiego pułkownika z małżonką, który specjalnie miał być goszczony polskimi potrawami, bo był wnukiem powstańca z 1863 r. i prosił o przyrządzenie takich dań, jakie przygotowywała jego matka. Wkrótce został odkomenderowany, a obowiązki komendanta p.o. przelano na Jachura i powołano go na przeszkolenie do Krakowa.

   Znowu zostałam sama, tyle, że w zupełnie nowym otoczeniu. W „Związkowcu” oprócz nas mieszkała jedna samotna osoba i jeszcze ktoś mnie uświadomił, że w lewym korytarzu na klamce powiesił się kiedyś odpalony konkurent. Trochę to niemiłe wspomnienie, szczególnie przy akompaniamencie stuku pooddzieranych od dachu blach. Trzeba było robić dobrą minę. A tu tak się z dawna układało, że dopóki Jachur był w pobliżu, życie biegło normalnie, z chwilą kiedy zniknął z horyzontu, coś zaczynało się dziać. Tak było zawsze i jest dotychczas. Pewnego wieczoru zapaliły się sadze w kominie, o czym na pewno nie wiedziałabym, ale przychylny przechodzień przyszedł na pierwsze piętro, aby mnie ostrzec. Na skutek tego czuwałam całą noc, aby w razie pożaru zdążyć uciec z dziećmi; całkiem obca, nie wiedziałam, gdzie straż pożarna i w ogóle jak się do tej sprawy zabierać. W tym mieszkaniu Ewa i Maryna zrobiły mi bardzo miłą niespodziankę, gdy pod nieobecność ojca same pamiętały o moich imieninach i ułożyły dla mamy wiersz, bo nie mogły imieniny odbyć się bez laurki. Przez poprzednie lata zawsze ktoś starszy o tym pamiętał i pomagał im w przygotowaniu. Nauka nie poszła w las.
- 85 -
   Niedługo potem Jola przygotowała mi kłopotliwą niespodziankę. Zawsze bardzo ładnie bawiła się fasolą i żadne głupie pomysły nie przychodziły jej do głowy. Ale właśnie tego dnia zastosowała nową zabawę. Tyle ziarenek fasoli wepchnęła sobie do nosa, że prawie dusiła się, sapała ciężko, myślałam, że ma gorączkę. Posłałam do sanatorium po pomoc. Sierżant zadecydował. Mnie zostawili w domu, a on z Ireną zabrali małą do szpitala. Wracają, Jola zadowolona. Jak po przeżyciu przygody, chwali się, że jej pani doktor gwoździem wyjmowała fasolę i prosi o następną porcję do zabawy. Taka to dziecięca logika.

   Wkrótce wezwano Jachura do Warszawy. Generał zadawał mu mnóstwo pytań, między innymi o rodzinę i zaproponował, aby zajął mieszkanie w sanatorium zajmowane przez komendanta. Jachur mi to wszystko powtórzył i zakończył stwierdzeniem, że my się jednak do sanatorium nie wprowadzimy, bo to jest obiekt wojskowy, więc nie miejsce dla kobiet i dzieci, poza tym pacjenci będą mieli utrudniony dostęp do lekarza, a po trzecie, jak przyjedzie świeży komendant to nas z tego mieszkania wysiedli. Wtedy ja, powołując się na powiedzenie Jachura, że upór w dobrym jest zaletą, uparłam się. Nauczona wypadkami ostatnich lat, że trzeba korzystać z chwili, postanowiłam, że się przeprowadzimy i zobaczymy, co stanie się potem. Mając za sobą pozwolenie generała, byłam pewna, że przyszły komendant będzie musiał dać nam odpowiednie mieszkanie. Wobec tego w kwietniu 1946 r wprowadziliśmy się do Sanatorium. Po raz pierwszy zamieszkaliśmy w superkomfortowym mieszkaniu, bardzo ładnie rozplanowanym i luksusowo wyposażonym. Pokoi było wprawdzie tylko dwa, ale miało dużo przynależności: kuchnia, dwa przedpokoje, mały holik, łazienka, osobno WC, spiżarka i duży taras. Zamiast okien były duże balkonowe drzwi, a że dom stał na skraju lasu, leśne zapachy napełniały całe mieszkanie. Jako ciekawostkę podaję, że w naszym mieszkaniu było 16 par drzwi, a że ja mam lekkiego hyzia na punkcie drzwi, napawało mnie to wielką radością. Meble w sypialni były kremowe, metalowe, sanatoryjne, w drugim pokoju różne antyki, jakaś zdobycz wojenna. Jachur wynajął dwa pokoje w willi „Słowacki” nieopodal „Związkowca” i tam przychodził leczyć w oznaczonych godzinach. W tydzień po przeprowadzce urodziła się Krystyna. Miałam dla niej wymyślone imię Anielka, ale Jachur chciał Krystyna. Muszę wtrącić tutaj małą dygresję co do wyboru imienia dla mojej czwartej córki. Otóż bywał u nas pewien inżynier, który powiedział Jachurowi, że chcąc przerwać passę córek, należy dziecku dać imię matki. Oczywiście jest to czysty wymysł i u wielu naszych znajomych się nie sprawdził, choćby u Wicińskich, których pierwsza córka miała imię matki, a po niej urodziły się jeszcze dwie. Nie wiedziałam, że Ewa słyszała tę rozmowę. Gdy Jachur oznajmił, że mała będzie Krystyna, Ewa przyszła do mnie z ultimatum: albo dziecko nie będzie Krystyna, albo u nas nie będzie już więcej dzieci! Zdumiona pytam, dlaczego, a ona przytacza twierdzenie inżyniera i mówi, że one, to znaczy moje córki, nie potrzebują chłopaków, żeby się między nimi rozpychali. Sytuacja była przekomiczna. Ewuniu, mówię, jakby tutaj zamiast dziewczynki leżał mały bezbronny chłopczyk, czy wyrzuciłabyś go za to, że jest chłopczykiem. Przecież jak on się będzie „rozpychał”, to wy będziecie już dorosłe, więc was to nie dotknie. Ewa zrozumiała. Gdy w trzy lata potem urodził się Piotr, nie miał troskliwszej opiekunki, a on, jak Ewa poszła na studia, na pożegnanie całował list i zakreślał w którym miejscu, a gdy potem się zdarzyło, że Ewa musiała leżeć siedem miesięcy w łóżku (o tym będzie dalej) i kiedyś westchnęła, że zjadłaby sobie ciastko z kokosem, Piotr, już wtedy dorastający chłopak obleciał parę ulic, żeby jej to ciastko przynieść.
- 86 -
   Ale wracając do przeprowadzki. Było mi bardzo obco i samotnie. Mama nie mogła przyjechać, bo nie czuła się dobrze i obawiała się, że więcej narobi kłopotu swoim przyjazdem do takiego niezorganizowanego domu, niż będzie mogła pomóc. W sanatorium nie mieszkała żadna rodzina oprócz nas, Jachur miał mnóstwo nowych obowiązków, jedna Irena do obsłużenia mnie i czworga dzieci, trochę to wszystko nie grało. Moja mała Ewunia pomyślała, że mamie należą się kwiaty i z pierwszego snu obudził mnie zapach fiołków nazbieranych przez nią w lasku. Zawsze będę to pamiętała, ile wyczucia było w małym serduszku. Potem nieśmiało ofiarowała swoje usługi p. Wiśniowska, żona oficera, mieszkająca w rynku w Busku i p. Biczan, wdowa po oficerze, znaleźli się dobrzy ludzie i wszystko się ułożyło. Ponieważ to było w tygodniu świątecznym, Irka nocami piekła ciasto, aby zrobić niespodziankę, i tak jakoś szło.

   Wkrótce zawitał do sanatorium nowy komendant, dr Kazimierz Bieńkowski, i okazało się, że płonne były Jachura obawy. Nowy komendant nigdy nie upomniał się o nasze mieszkanie, przeciwnie, dołożył nam do dyspozycji następny pokój w korytarzu, nr 10, dla Ewy i Maryny. Odtąd pokój dziewczynek nazywał się „pod dziesiątką”, chociaż leżał wewnątrz mieszkania. Pobyt nasz w sanatorium trwał do 1953 r. Było tam piękne otoczenie i wygody, odpowiednie towarzystwo dla nas i dla dzieci świetne warunki, a przy tym, po okresie wojny każdy cieszył się życiem i dawał z siebie maksimum wysiłku, dumny, że go na tyle stać.

   Imieniny Jachura w r. 1946 połączyliśmy ze chrztem Krystyny. Rodzice chrzestni, Marysia Rutkowska i mój brat Adam, przyjechali z Krakowa. Przyjęcie było huczne. I znowu, jak co roku, cała krakowska rodzina spędzała u nas wakacje, a troszkę się powiększyła, bo Adamowie, których ślub odbył się w październiku 1943 r mieli Majaśkę, a Marianowie przyjeżdżali z Andrzejem o rok starszym od Joli. Stefan zwykle towarzyszył mamie, która coraz to zapadała na zdrowiu. Jachur korzystał ze stołówki oficerskiej, a my z żołnierskiej, oczywiście odpłatnie. Wyżywienie całodzienne, chociaż proste, ale zdrowe, zwalniało od biegania za produktami, dokupywało się do smaku. Gdy zjawiali się u nas nasi letnicy, zgłaszałam u intendenta ilość potrzebnych porcji i obciążano nimi nasz rachunek. Goście czuli się dobrze, bo wiedzieli, że nie sprawiają gospodyni ambarasu, jedli po żołniersku, jak my.
- 87 -
   Rok 1946 był właściwie rokiem organizowania porządku życia w sanatorium. Komendant zamieszkał na pierwszym piętrze. Żonatym oficerom pozwolił sprowadzić rodziny, z tym że mieszkali w garsonierach, bo i tak wszyscy korzystali ze stołówki, a łazienki były na każdym piętrze i w suterenach. Jedyne kompletne mieszkanie należało do nas, najliczniejszej rodziny. Komendant starał się o rozwój życia towarzyskiego i dzięki niemu atmosfera panowała iście rodzinna. Nikt nie wymigiwał się od udziału we wspólnych pracach na przykład przy porządkowaniu parku wokół budynku, grabieniu liści, zaliczaliśmy to do bardzo przyjemnych zajęć, a dzieci były zachwycone, wykazywały dużo zapału. Wigilię spożywaliśmy razem, wszyscy mieszkańcy domu na wielkiej sali przy stołach po staropolsku ustawionych w podkowę, wspólnie śpiewaliśmy kolędy. Św. Mikołaj obdarowywał dzieci, żołnierzy i pokojówki, przyjemność była ogólna. Nastrój panował pogodny, spokojny, mimo, że wszyscy mieli mnóstwo obowiązków, nikt nie czuł się przepracowany, bo był czas na wszystko. Może wynikało to z bardzo uregulowanego trybu życia, który dawał czas na pracę i odpoczynek bez ciągłego pośpiechu.

   Z początku dzieci trochę chorowały, ciągle były zaziębione, dopóki nie przyzwyczaiły się do centralnego ogrzewania; potem można powiedzieć chowały się zdrowo, wyjąwszy choroby dziecięce zakaźne, a i te przechodziły lekko i nie wszystkie. Najodporniejsza była Krystyna. Nasze mieszkanie było zawsze pełne dzieci, naszych i cudzych, dziwnie magnetycznie działały na siebie, zdarzało, się, że kuracjusze posądzali, że w tym mieszkaniu jest przedszkole, dopóki nie dowiedzieli się, jak jest naprawdę. Ewa i Maryna były bardzo solidnymi uczennicami, ich pilność przeszła w Busku do legendy. Normalnie chodziły do szkoły pieszo i nigdy się nie spóźniały. Gdy w czasie bardzo tęgiej zimy, bo zdarzały się takie, że zaspy sięgały niemal po pas, chciałam je zatrzymać w domu, stwierdzając, że wolę, żeby były zdrowe, niż mądre, Jachur oburzył się zdumiony i to ty tak mówisz. Mają się w co ubrać, niech wędrują.
- 88 -
   Kupiliśmy więc zakopiańskie góralskie kapce po kolana i brnęły w śniegu z niemałą przyjemnością, tak, że powrót do domu trwał dłużej, niż droga do szkoły. A jednak i teraz podtrzymuję z uporem, że kobiecie bardziej potrzebne jest zdrowie, niż mądrość książkowa (ja, jak ta baba, co już tonęła, a jeszcze gestami podtrzymywała swoją rację).

   W roku 1947 Maryna przystąpiła do I Komunii Świętej w kościele parafialnym w Busku. Po dodatki do uroczystego stroju jeździłam do Krakowa, bo znowu wróciliśmy do przedwojennych zwyczajów i z uzbieraną gotówką wyruszaliśmy na zakupy. Niektóre towary były na kartki, niektóre przywożono do sanatorium. Otwierano prowizoryczny, kilkugodzinny sklep, a intendent por. Wiśniowski bardzo się starał, żeby nie ominęły nas przydziały, bo przecież wszyscy byliśmy ograbieni przez wojnę. Dostaliśmy paczki UNRRA, na przykład żołnierskie porcje żywnościowe: śniadanie, obiad i kolację. Wtedy Jola pierwszy raz zobaczyła cukier w kostkach, który należał do racji śniadaniowej i oznaczony był literą „B”. Odtąd przychodziła do mnie i prosiła o „ciukiel be”. Niedawno Ewa wspomniała o tych paczkach. Twierdzi, że smak zawartych w nich serków, mielonek itp. pamięta do dzisiaj. Gdy rozdzielałam im po kawałeczku czekolady, lizały ją, aby na dłużej starczyła i Ewa myślała sobie: „kiedy przyjdzie taki czas, że będę mogła czekoladę gryźć, a nie lizać?”.

   Po trochu kupowaliśmy sprzęty, usiłując je jakoś skompletować i tak pierwszym sprawunkiem była duża trzydrzwiowa szafa, następny tapczan, a potem kredens, ale w odstępach paru lat, nie tak to było łatwo, jak łatwo teraz opowiadać. Okres pobytu w Busku to najprzyjemniejsze lata naszego życia, chociaż dla Jachura były to czasy wielkiej harówki, bo pracował w ZUSie i prowadził praktykę prywatną, a właściwie całkowicie przynależał do armii, której rygory nie odpowiadały jego usposobieniu. Ale z obowiązków wywiązywał się świetnie, dowód w szybkości awansów i ogromnej życzliwości ludzkiej, jaka go stale otaczała. Zresztą to jest nie tylko moje przekonanie, ale słyszałam to także od obcych ludzi, że Jachur cokolwiek robił, zawsze robił to na piątkę. Wiele wymagał od siebie i dlatego łatwo uzyskiwał posłuch, a że jest wielkim demokratą, ulegano mu nie ze strachu, lecz z sympatii. 

   Nie chciałabym do tych wspomnień wprowadzać polityki, ale z upływem lat po wojnie stosunki międzyludzkie stawały się coraz trudniejsze; nie to, co w sercu, można było mieć na języku, chwilami bywało ślisko i w każdej chwili można było spodziewać się zaskoczenia. W miarę, jak zmieniał się personel sanatorium, tworzyły się inne nastroje, ale przyjaźnie zawarte zaraz po wojnie przetrwały aż do dzisiaj. Komendant dr Bieńkowski, chrzestny ojciec Piotra, należy do serdecznie z nami związanych ludzi, Barbara i dr Zenek Wicińscy byli przez całe życie naszymi wypróbowanymi przyjaciółmi, od porucznika A. Wiśniowskiego i jego żony Emilii otrzymaliśmy dużo dowodów przyjaźni, kpt Wojdygowski do końca życia zaliczał się do naszych przyjaciół. Dr Bieńkowski lubił dzieci, a swoich nie miał. Komendanturę objął jako wdowiec. Odwiedzał nas po kilka razy dziennie i wszedł z dziećmi w taką zażyłość, że przeszedł z nimi „na ty” i odtąd był już dla nich Kazikiem. Gdy Jolka była mała, zwracał się do niej „ty chrzanie”. Raz jedna z kuracjuszek zapytała ją w ogrodzie: Znasz tego pana? I wskazała pułkownika. Jola mówi: Znam. A jak on się nazywa? Dziecko odpowiedziało: Pan Chsian.
- 89 -
   Dzieci Wicińskich chowały się z naszą młodszą trójką. Spędzały razem całe dnie, pełniłyśmy przy nich na zmianę dyżury. Gdy urządzałyśmy przedstawienia, ja byłam reżyserem, a Barbara scenarzystą. Z Barbarą rozumiałyśmy się świetnie, a Jachur z Zenkiem uzupełniali się usposobieniem, bo Jachur poważny i małomówny, a Zenek dowcipny i chętny do pogawędki. Jak był bardzo zdenerwowany, przychodził do mnie, żebym mu dała coś trudnego do prucia albo węzły do rozsupłania. Oboje Wicińscy byli niezmiernie uczynni i pracowici, w ogóle przyjaźń z nimi, to był dla mnie jeden z darów bożych, za który dziękuję w pokorze. Nigdy nie odmówili komukolwiek pomocy, jeżeli tylko mogli ją dać.
Busko-Zdrój. Krysia i Jola, córki Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.

   Ale wróćmy do naszego życia w Busku. Było ono bardzo czynne, urozmaicone, po prostu pełne. Lubiłam ruch i zawsze dobrze czułam się wśród dzieci. Z Kryśką było nieco kłopotu, bo w okresie chodzenia przeżyła dwie przykrości, które wytworzyły w niej uraz i nie wolno było siłą go przełamywać, ale trzeba było czekać, aż sama przezwycięży bojaźń. Raz w dyżurce uderzyła się o żołnierskie łóżko, aż zemdlała, drugi raz w letnie popołudnie upadła na rozpaloną przez słońce blachę, okładającą nasz taras. W Joli miała oparcie i wierną opiekunkę, chociaż między nimi było tylko dwa lata różnicy. Jola od najwcześniejszych lat wykazywała umiejętność postępowania z dziećmi, energię, spryt, a w czasie przedstawień brak tremy. W tym czasie miała nieodstępnego towarzysza Jerzyka Wiśniowskiego i do zabawy i do odbywania kar. Pamiętam, jak pewnego dnia Jola i Jerzyk (on był starszy) zniknęli gdzieś na terenie sanatorium; było długie szukanie. Okazało się, że pewna kuracjuszka zaprosiła ich do siebie na cukierki. Dzieciom nie wolno było wchodzić do pokoi gości. Chcąc Jolę dobitnie ukarać, żeby zapamiętała, przywiązałam ją za nogę do jej łóżeczka. Mama Jerzyka zrobiła to samo u siebie. Dziecko stało i płakało, a ja chciałam, aby nie miała wątpliwości co do swojego przewinienia, więc pytam: Czy wiesz, za co jesteś przywiązana? a ona mówi: Za nogę. Pytam: Ale dlaczego? a ona wrzeszczy: Boś mnie przywiązała. Taka była nasza rozmowa. Jola była bardzo bystra, wiedziała dokładnie, gdzie co w domu leży i do czego służy. Gdy pewnego dnia wyjechałam, a ciotka Stasia przyjechała mnie zastąpić, mała Jola była jej przewodnikiem po naszym domowym gospodarstwie, gdy duże dziewczynki poszły do szkoły i ciotka bardzo chwaliła swego Cicerone. Wśród przedmiotów domowego użytku były różne braki i tak na przykład w całym sanatorium istniało tylko jedno żelazko (starego typu, na węgiel) i należało do mnie, ciągle krążyło i trzeba było baczyć, aby ten skarb nie zawieruszył się. Kiedyś wychodząc z domu na dłuższą nieobecność zamknęłam żelazko między drzwiami balkonowymi, w obawie, że nie będę wiedziała, kto je pożyczył. Dzieci były same. Przyszedł żołnierz, że chce sobie uprasować spodnie; Ewa i Maryna stanęły skonsternowane, bo mama nie pozwoliła im pożyczać żelazka, a Jola mówi: Żelazka nie ma, ale jak się otworzy te drzwi, to się znajdzie. No i znalazło się i żołnierz skorzystał.
- 90 -
   W ogóle dzieci miały w sanatorium idealne warunki. Tuż przy naszym tarasie była duża piaskownica, wkoło park las. Teren ogrodzony siatką uniemożliwiał im dalsze eskapady, a wartownik stojący przy bramie też nie pozwoliłby im na dalsze wędrówki. Było dużo ozdobnych krzewów i wysokich drzew, na które bardzo lubiła wchodzić Ewa i marzyć, że jest marynarzem na maszcie. Potem rzeczywiście chciała iść do szkoły morskiej, ale to jeszcze nie było w modzie.

   Otoczenie było piękne i pachnące. W trzy lata po Krystynie, 22 lutego 1949 r. urodził się Piotr (W dwa tygodnie później moja bratowa Marysia urodziła syna Janka). On jeden ma imię takie, jakie sobie przyniósł. Gdybym córkom nadawała imiona przyniesione, nazywałyby się bardzo dziwnie: Felicyta, Klara, Teodora i Benedykta, a tymczasem Benito to był ich wielki Miś, którego dostały od cioci Sawickiej zaraz po wojnie, zrobiony był na zamówienie z cioci płaszcza. Chował się po kolei ze wszystkimi dziećmi, a potem wnukami i dotąd siedzi u mnie w pokoju, chociaż sypią się z niego trociny, ale przecież nie można rencisty wyrzucić na śmieci. Urodziny Piotra były wielkim wydarzeniem. Wreszcie posiedliśmy wszystkie dzieci. Jachurowi ciągle życzono syna. Pokojówka podając śniadanie tego dnia równocześnie oznajmiała: doktor Anyszek ma syna. Chociaż był luty i sroga zima, a do Kielc 40 km, koło południa mój pokój zamieniono na kwiaciarnię, co najmniej jakby się urodził następca tronu. Ewa, która już przy Krystynie prosiła, aby ją nauczyć obchodzenia się z maleństwem, teraz od razu stanęła do pomocy i uważała to za najlepszą zabawę. Piotr chował się ciągle w gronie dziewczynek, bo tak się złożyło i było to przedmiotem ogólnych żartów, a żaden z lekarzy nie miał syna. Było 12 córek lekarskich i Piotr nasz przerwał tę passę na krótko, bo po nim urodziły się jeszcze dwie lekarskie córki i dopiero Piotr II Skalski. W wyniku takiego otoczenia Piotr używał żeńskich form gramatycznych, pytał ojca: Przyszłaś? a on go utwierdzał, bo go to śmieszyło i mówił: Przyszłam. Dopiero jak samodzielnie zaczął poruszać się po parku, znalazł sobie kolegę i zmienił styl. Piotr był bardzo czystym dzieckiem i ogromnie posłusznym. Bardzo lubił śpiewać. Szkoda, że nie kontynuował tego zamiłowania, bo ma piękny bas i w latach gimnazjalnych świetnie się zapowiadał.

   Duże dziewczynki znalazły sobie koleżanki Baśkę Bartman, Baśkę Goldschmidt i Dankę Wirecką, które często do nas przychodziły. Mając do dyspozycji tyle dzieci, z całego personelu sanatoryjnego założyłam dziecięcy aktorski zespół amatorski. Z początku wystawialiśmy krótkie obrazki, Ewa i Maryna jako filary obejmowały role naratorów, w miarę jak dzieci rosły porywałam się na większe sztuczki, naprawdę miałam ładne wyniki. Barbara Wicińska wymyślała kostiumy z wielką pomysłowością, załoga chętnie pożyczała upatrzone przez nią rekwizyty, była ogólna zabawa. Na przedstawienia do sanatorium oprócz kuracjuszy przychodzili także goście z zewnątrz i uczniowie z podopiecznej szkoły w Zbludowicach. Dziecinne występy mają dużo uroku. Dzieci świetnie się rozwijały i role przyswajały sobie po prostu bawiąc się. Miałam takich kibiców, którzy przychodzili na próby, bo patrzenie na postępy dzieci było dla nich przyjemnością, rodzice zaś byli zadowoleni, że w godzinach między podwieczorkiem, a kolacją mają czas dla siebie, bo ich pociechy przebywają pod troskliwą opieką dwóch doktorowych. 
- 91 - 
   Przez cały prawie czas pobytu w Busku miałam pomoc, o to nie było trudno. Ludzie szukali pracy, jak się jedna dziewczyna nie nadała, zaraz zgłaszała się inna, warunki były dogodne. Pewnie, że były okresy wyjątkowe. Na przykład w 1949 Jachur zaczął chorować na serce i musiał leczyć się w Kudowej. Akurat dziewczyna odeszła; aby mi pomóc przyjechała siostrzenica Jachura, Stacha i zachorowała na bardzo groźną i zaraźliwą anginę, wszystkie dzieci zagrypione. Piotr, maleńki osesek, którego trzeba chronić przed infekcją, chorej ciągle podawać gorące picie, bo tego wymagało leczenie, a tu czas wiosennych porządków i zupełnie nie ma tego kto robić, bo każdy zajęty u siebie. Wtedy oceniłam pozorną wartość pieniędzy, których posiadanie może człowiekowi sprawiać przyjemność tylko w wypadku, jeśli można coś za nie mieć. Ale i tak dobrze, że nie prowadziłam kuchni, więc jakoś musiałam dać rady, regulowałam ruch w domu, prałam pieluchy, pielęgnowałam maleństwa, zmywałam naczynia, sprzątałam; specjalnym rodzajem pracy było cerowanie pończoch i rajtuzów, liczonych w dziesiątki, że jak kiedyś udało mi się wycerować wszystkie do pustego dna w koszyku, to zgromadziłam moje dzieci i kazałam im wznosić okrzyki na cześć świeżo kreowanej przodownicy pracy. Obecna przy tym Baśka Wicińska zreferowała potem matce, że u nas była jakaś uroczystość, bo wszyscy wołali „niech żyje!”.
   Ale właściwie każde dziecko miało swoją nianię, która je wypielęgnowała i tak: Ewę mama, Marynę Janka, Jolę Irka, Kryśkę Julka, Piotra Zośka. Dzieci rzadko miały tragiczne przygody. Jola bała się tylko tego, czego nie rozumiała, np. pamiętam jej przestrach z powodu rajtuzów wiszących w mroku na tle podświetlonej szyby, natomiast nie cofała się przed realną przeszkodą np. gdy podenerwowana suka rzuciła się na Piotra, który chciał obejrzeć szczenięta, Jola wystąpiła do walki z psem, żeby ochronić braciszka. Była z niego dumna i mówiła o nim „ten udany chłopczyk”. Sama miała bardzo przykry wypadek w czasie powrotu ze szkoły, odległej o półtora kilometra. Upadła na rozbitą butelkę i rozcięła sobie tętnicę w ręce. Krwawiła obficie, okręciła rękę szalikiem i maszerowała do domu. Oblepiona skrzepami krwi wyglądała okropnie, ale spokojnie weszła do drzwi i wyciągnęła do mnie ten krwawy kikut. Nie było żadnych lamentów. Ewa została potrącona przez ciężarówkę w chwili, gdy z autobusu odbierała bagaż. Wracała do Krakowa pod opieką ojca. Na szczęście noga, chociaż pokiereszowana, nie uległa złamaniu.
- 92 -
   Tyle skorzystała z tej przygody, że przez jakiś czas końmi jeździła do szkoły, ku uciesze Baśki Goldschmidtówny, która jej towarzyszyła, a mieszkała jeszcze dalej, niż my. Dzieci były bardzo różne, a ja, nie pracując zawodowo, miałam czas na czynienie spostrzeżeń. Ewa dokładna aż do pedantyzmu, niezmiernie solidna, miała w sercu ogromny zasób uczuć dla nas, dla babci i dla rodzeństwa, sama także wyróżniana przez dzieci, z dziewczynki mimozy, jaką była w Solcu, stała się energiczną uczennicą, której nawet koledzy obawiali się zaczepić, bo piórnikiem wymierzała im sprawiedliwość. Otrzymałam od niej wiele dowodów przywiązania, podanych w bardzo miły, a jej tylko właściwy sposób. Maryna natomiast w miarę upływu czasu traciła dawną zuchowatość, którą w Solcu piastunka jej Janka określiła słowami: „ta dobra na wojnę, swojego nie daruje”. W Busku jedna z pomocnic (zresztą tylko przez parę dni, bo jakkolwiek już niemłoda nie umiała przewijać dziecka, a trudno, żeby się na moim uczyła) powiedziała o Marynie: „ta będzie umiała być panią”. A tymczasem ona robiła się jakaś bezbronna i jeżeli musiała coś załatwić, do towarzystwa brała sobie Ewę. Dobrze, że ta era wielkiej nieśmiałości nie pozostała u niej na zawsze, bo trochę nieśmiała to ona jest i teraz. Ewa w czasie przedstawień wykazała, że ma dobry głos i umie śpiewać, nawet namawiano mnie, abym ją skierowała w stronę muzyki, bo i do tego wykazywała talent. Więc zapisałam obie na lekcje fortepianu w obawie, aby Maryna kiedyś nie robiła mi wymówek, że Ewę wyróżniłam. Ewa lubiła grać i uczciwie ćwiczyła, Maryna chyba po roku podziękowała za tę przyjemność, ale to, czego się nauczyła przydało jej się do wykształcenia ogólnego. Potem muzykowała Jola, podobno obdarzona słuchem absolutnym i Kryśka, której lekcje muzyki podobały się bardziej od innych, i głos ma dobry: alt. Może trzeba ją było skierować na muzykę? Tryb życia bardzo uregulowany pozwalał na spacery z dziećmi, grę w siatkówkę i gimnastykę pod okiem fachowych instruktorów o godz. 6 rano. Miałam czas i dla dzieci i dla siebie i na pracę społeczną. Ale o tym później. Kiedyś, idąc na spacer, dzieci zobaczyły wielkiego bałwana ze śniegu, ogromnego. Stanęły zdumione i któreś mówi: Ale bałwan, większy niż mamusia, a Jachur dodaje cicho: Dobrze, że nie taki, jak tatuś.

   
Dzieci chowały się wśród pięknej przyrody, las był tak blisko, że na podwieczorek każde przybiegało z garstką rydzów zebranych osobiście. Sanatorium otoczone było parkiem, ładnie utrzymanym. Również tutaj rosły wielorakie grzyby, które pewnego dnia Piotr ze swoim towarzyszem zabaw, Zbyszkiem, przemalowali na różne kolory. Dzieci po przyjacielsku interesowały się zwierzętami, przy sanatorium było gospodarstwo. Kiedyś jedna mówi do drugiej) Słyszysz, jak ta duża świnia kwiczy? Pewnie, przecież ją na wagę ciągną za uszy, a małych świnek nie ciągną, więc nie piszczą. No tak druga odetchnęła z ulgą: Naszej mamy nikt nie ciągnie za uszy. Jakie wspaniałe porównianie. Kiedyś Pietrek zobaczył trzy ptaki, każdy innego gatunku i różnej wielkości i zaraz zidentyfikował je jako rodzinę, bo tatuś musiał być największy, mamusia średnia, a dziecko małe. To znów Jola przyniosła pióro kurze i obdarzyła mnie nim ze słowami: Zasadź mamusiu, a wyrośnie Ci kura.

   Przyzwyczajone do inscenizacji, nawet momenty z życia P. Jezusa przyswajały sobie przez odgrywanie. Kiedyś wchodzę do pokoju, a na łóżkach spiętrzona pościel, po której Kryśka wspina się do góry. Mówiłam, że nie wolno tłamsić pościeli! krzyknęłam groźnie, na to odpowiedź: Cicho. Dopiero zmartwychwstała, a teraz wstępuje do nieba. Musiałam się wycofać. 

   Albo Piotr, kiedy pierwszy raz usłyszał o śmierci Pana Jezusa. Zrobiło to na nim wielkie wrażenie. Skoro tylko ojciec wszedł, Pan Jezus umarł u nas w stołowym, głośno ojcu oznajmił, bo krzyż wisiał w stołowym ale, powiada, jak mu gwózdki powyjmują, będzie całkiem zdrów. Potem, gdy zobaczył drugi Krzyż (dotychczas go nie interesowały, bo nic o nich nie widział) pokazuje ojcu ze słowami i tego też zakrzyżowali, ale jak w Wielkanoc usłyszał w kaplicy śpiew Alleluja z radością trącił ojca, u którego siedział na kolanach i mówi: I ten i tamten, wszystkie już zdrowe.
- 93 -
   Kiedyś, mimo ogrodzenia, Piotr z Jankiem Kramarskim potrafili wyrwać się do lasu z wózkami dla lalek, a że to potajemnie, było wielkie szukanie. W lesie wśród zarośli ukryte były studnie zdrojowe bez pokryw, mogli w nie wpaść i nigdy nie znaleźlibyśmy dzieci. Widoma to była opieka ich Aniołów Stróżów. Moi bracia przyjeżdżali z dziećmi w każde wakacje i tak więź rodzinna trwała nieprzerwanie, a ja sobie zawsze bardzo to ceniłam, bo nam z tak dużą rodziną trudno było składać wizyty w Krakowie.

   Po zakończeniu wojny trzeba było wskrzeszać stare zwyczaje, żeby dzieci kiedyś miały co wspominać. Uroczysty wieczór św. Mikołaja odbył się chyba w r. 1946. Dopiero zaczynałam moje reżyserowanie i nie miałam praktyki. W głównej roli św. Mikołaja obsadziłam starego ogrodnika, który w nałożonej masce źle się czuł z powodu trapiącej go astmy, ale impreza się udała, bo dzieci były małe i nie znały się na rzeczy, a dorośli nie krytykowali, zadowoleni, że dzieje się coś innego, czego od lat nie było. W następnych latach etat św. Mikołaja objął Zenek Wiciński, a że był bardzo dowcipny i znał całą załogę sanatorium, uwagi jego stanowiły doskonałą zabawę dla słuchających, o których sprawkach wszystko wiedział. Zwykle z moją asystentką Barbarą dobierałyśmy mu jakiś orszak. Kiedyś por. Zysa, który odznaczał się wielką urodą (że aż kobieta na targu wyraziła zachwyt i przyjemność patrzenia na niego) przebrała Barbara w ślubną suknię jego żony jako anioła. Rzeczywiście był piękny. Mały Jerzyk stwierdził do Joli, że anioł jest podobny do por. Zysa, za co został przez nią zgromiony: To grzech tak mówić. Jola bardzo poważnie podchodziła do spraw zachowania się. Jedna z pań, którą oczami przywoływała do spokoju, bo uśmiechała się do niej w kościele, obdarzyła ją potem cukierkami za jej postawę. Ale wracajmy do opisywanej imprezy. Takiego diabła, jakiego zaprezentował jeden z żołnierzy nie widziałam nigdy nawet w prawdziwym teatrze. Ubrał się tylko w slipy, a całe ciało wysmarował smalcem mieszanym z pastą do butów, na plecach i na piersiach poprzyklejał do niej kępki kłaków ze starego kożucha, a na głowie w bujnej fryzurze umieścił małe rogi. Efekt był niesamowity i wzrokowy i węchowy i słuchowy, bo każdy z mimowolnym okrzykiem usuwał się od tego smotrucha. Nim przychodziło do rozdawania prezentów dla dzieci, żołnierzy, sióstr, pokojówek i kadry dowodzącej, odbywał się jakiś program sceniczny w wykonaniu dzieci np. taniec Śniegulinek i bałwana, nadejście królowej zimy i królewicza mroza, a potem tradycyjnie piosenka o św. Mikołaju, której Ewa i Maryna nauczyły się w ochronce w Solcu, kiedy w czasie jasełek grały role aniołów. Ubrane były wtedy prześlicznie, nie jak na wojenną porę i zrobiły wielkie wrażenie na dzieciach, które tak mało mogły wtedy widzieć. Ewa była różowym aniołem, Maryna żółtym, Baśka białym, Duda liliowym. Piosenkę tę śpiewano zawsze w naszym domu dopóki dzieci były małe i przychodził do nich św. Mikołaj, a potem dla wnuków:

Pada, pada śnieżek biały, 
pada tu i tam.
Idzie, idzie dziaduś stary, 
zbliża się do bram. 

Pod ciężarem worka gnie się, 
ale stąpa rad. 
Stęka, ale worek niesie i puka do chat.

To Mikołaj idzie święty, 
co go zesłał Bóg. 
Przemęczony i zmarznięty 
do drzwi naszych puk, puk, puk...

   Z czasem, jak popsuły się nastroje w kraju, św. Mikołaj nie przychodził do wielkiej reprezentacyjnej sali sanatorium, aby wszystkich ucieszyć swymi widokiem, zaczął działać nieco konspiracyjnie. Dzieci znajomych przychodziły w ten wieczór bawić się do naszych dzieci, a św. Mikołaj zjawiał się o oznaczonej porze, przechodząc z łazienki do stołowego pokoju. Z czasem poprzestał na podrzucaniu wora pod drzwi na zewnętrznym balkonie. Dzieci nie chciały z niego zrezygnować, nawet gdy dorosły i zostały wtajemniczone. A potem znowu zaczął przychodzić do wnuków, w pięknym stroju, ze srebrnymi włosami i z tajemniczą księgą złego i dobrego, która przetrwała złe czasy i nie zaginęła nawet w zawierusze wojennej i dotąd stoi u dziadzia w biblioteczce. Jest to inkunabuł z 1799 r., księga lekarska, którą Jachur dostał od wujcia Józia w dniu ślubu, pamiętająca czasy Polski przedrozbiorowej. 
- 94 -
   Poza tym uroczyście obchodziliśmy imieniny komendanta sanatorium, Kazimierza. Kiedyś zainscenizowałam „Raz termometr zachorował”. Ewa była termometrem, Maryna aspiryną, a Jola bańką, Kryśka jeszcze nie osięgnęła wieku scenicznego. Temat medyczny, komendant był lekarzem. Jola otulona cała w celofan świetnie imitowała bańkę, ale mało się nie udusiła. Już prawie zsiniała, kiedy przerażona zrobiłam palcem dziurę, żeby mogła złapać powietrze. Innym razem postaci bajkowe wychodziły z ogromnej książki, której kartki przewracała Ewa, a namalowała Barbara Wicińska. Miała zacięcie w tym kierunku. Kiedyś dzieci ustawione w szereg wznosiły toast dla solenizanta: żyj nam pułkowniku miły, a twe zdrowie w miarę siły wypijemy, choć ze wstrętem naszym szkolnym atramentem!

   W jednym z występów dzieci poprzebierane były za różne łakocie, Baśka orzech laskowy, Maryna dziadek do orzechów, kiedy indziej Ewa śpiewała „W lesie ciemno już”, a wszystkie wymienione postacie bajkowe układały się do snu. Ewa śpiewała bardzo pięknie, z jej powodu odbierałam gratulacje, Ewa jako najstarsza z grupy dzieci rozumiała moje wysiłki i starała się ułatwić mi pracę.
W każdym występie musiał być jeden numer programowy na temat pracy ludzkiej albo pokoju na świecie; na przykład Maryna jako promyk słońca budziła dzieci do roboty: Wstawajcie, do pracy się zabierajcie. Każde dziecko przedstawiało robotnika innej branży i mówiło zwrotkę o swojej pracy, a potem wziąwszy się za ręce recytowały wiersz: Gdy dorosnę ja, gdy dorośniesz ty, kiedy wszyscy dorośniemy, do roboty się weźmiemy, raz dwa, trzy. W wykonaniu dzieci bardzo to ładnie brzmiało. Trudno wyliczać cały nasz repertuar, moje dzieci na pewno wiele pamiętają. Barbara dbała o to, aby stroje były ładne i zrozumiałe. Personel sanatoryjny pomagał przy dekoracjach. Na przykład elektrycy, gdy Maryna była promykiem słońca, raz się świeciła, raz gasła, zależy od tego, czy zacisnęła, czy otworzyła dłoń. Tak samo Kryśka Kotarska, smok, w odpowiednich momentach świeciła oczami i na ogonie, albo gasła. Jak miało na scenie padać, to padały drobniutko pocięte gazety, które chętnie cięły dla nas pokojówki i pomoce kuchenne, a sprzątały bez żadnych dąsów, zadowolone, że je dopuszczono do współudziału.

   Potem urządzałyśmy przedstawienia dla kuracjuszy, którym potrzeba było rozrywki. Dla dzieci same próby stanowiły świetną zabawę, a spełniały rolę przedszkola. Najdłużej na afiszu, grana jako przedstawienie otwarte, była bajka M. Kownackiej Bajowe bajeczki i świerszczowe skrzypeczki czyli o strasznym smoku i dzielnym szewczyku, prześlicznej królewnie i królu Gwoździku (Warszawa 1935). Tekst trzymam dotąd jako bardzo miłą sercu pamiątkę. Obsada: Ewa baj w stroju astrologa, przemyślnie skompletowanym przez Barbarę, śpiewała również rolę Siwka Złotogrzywka, a robiła to tak pięknie, że składano mi gratulacje, Maryna Baba Jaga z przyprawionym nosem i długachnymi szponami u rąk, hulała po scenie na miotle, a na każdym kroku towarzyszył jej Kot w butach Baśka Wicińska, która od czasu do czasu coś zaimprowizowała, na przykład kiedyś zrzuciła buty na widownię, ku wielkiej uciesze dzieci z podopiecznej, wiejskiej szkoły. Jola szewczyk, filar programu, w długich spodniach Piotra, które dla niej były trzyćwierciowe, ze ślicznymi kolorowymi łatami i w szewskim fartuchu (specjalnie uszytym) poruszała się na scenie jak prawdziwa aktorka, Kryśka Złotowłosa Królewna z długimi lokami francuskimi i w najprawdziwszej krynolinie wyglądała jak z saskiej porcelany, Król Grażyna Skalska ze swoim niskim głosem i złotym łańcuchem na szyi świetnie reprezentowała majestat, Ochmistrzyni Kryśka Szydłowska w ogromnym czepcu i sukni w formie robrony stanowiła dobrą parę z królem, no i przeraźliwy smok Kryśka Kotarska z długim ogonem, który nie tylko w odpowiednich momentach świecił, ale dawał również efekty akustyczne, bo we wnętrzu oprócz starych pończoch mieścił kasztany. Barbara wszystko dokładnie obmyśliła. Były jeszcze postacie wprowadzające: Szara Godzina Jaśka, córka kucharki, otulona w tiule i gazy i jej towarzysz Świerszczyk Majka Wicińska w stroju uszytym przez matkę z zielonej portiery i z miniaturowymi, prawdziwymi skrzypcami, która to malutka Majka bardzo pilnie zawsze wywiązywała się ze swojej roli i była tak zadowolona, że w refrenie na końcu śpiewała: Bum cyk, bum cyk, bum cykała, to się Majka nam udała, zamiast „bajka”. Na drewnianych konikach wjeżdżali na scenę dwaj rycerze Aśka Skalska i Zbyszek Gutman, a fanfary odgrywali dwaj trębacze Piotr i Zdzisek Wojdygowski, którzy podczas prób przeważnie bawili się pod fortepianem, a na słowa króla: Hej! Trębacze!, wbiegali na scenę, aby odegrać rolę i to raczej Piotrek, bo Zdzisiek był nieśmiały. Przedstawienie przebiegało sprawnie i miało wielkie powodzenie. Atmosfera była przemiła. Kiedyś zaproszony na przedstawienie przyjezdny oficer inspekcyjny pytał Zenka, jakie wykszałcenie ma reżyserka tego przedstawienia, bo mu się nie zdarzyło być na amatorskim, dziecinnym przedstawieniu i nie nudzić się ani chwili.


Więcej jest na strychu ze starymi książkami
- 95 -
   Potem nastały inne czasy. Przychodzili nowi ludzie, nie wiadomo jak nastawieni, brakowało zaufania, doszło do tego, że w mieszkaniu nie mieliśmy żadnego adresu, aby w razie rewizji uniknąć jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Ale w każdym turnusie (co miesiąc) musiała się odbyć zabawa dla kuracjuszy, oczywiście organizowana przez miejscowe panie. Tak się kiedyś zdarzyło, że cierpiałam na jakąś infekcję skóry i na policzkach ukazywała mi się chrosta, która wzbierała i po pewnym czasie pękała, kilka razy właśnie w tym okresie przygotowywania zabawy i stąd skojarzyły mi się one właśnie z tą chrostą: czy chcesz, czy nie, ona musi być i rozwinąć się. Wymyślałyśmy różne niespodzianki, kotyliony, migdałowego króla. Zabawy w sanatorium miały dobrą opinię w mieście Busku i chętnie stamtąd zjawiali się goście. Bywało, że przyjeżdżali nasi znajomi z Kielc. Raz w czasie zabawy robiłyśmy loterię, na której wszystkie fanty były środkami stosowanymi na reumatyzm np. oliwiarka do oliwienia trzeszczących stawów, a wszelkie nasze pomysły realizowali pracownicy z administracji, bo nieraz trzeba było coś przyciąć z blachy, lutować. Do fantów ukleciłyśmy wierszyki w rodzaju: spirytus mrówkowy na reumatyzm bardzo zdrowy, mrówki buskowe wydajne, bo urodzajne (karaluchy). Z tym fantem zdarzyła się przezabawna historia: do buteleczki, w której pływało kilka karaluchów przyczepiona była recepta. Wygrał ją jeden z wyższych urzędników zakładu zdrojowego, który na drugi dzień wyjeżdżał na delegację zaraz rano. Przyniesioną buteleczkę postawił na szafce nocnej, a miał matkę staruszkę, cierpiącą na reumatyzm, która po jego wyjeździe znalazła tę miksturę i zachwycała się, jakiego ma dobrego syna, że nawet w pośpiechu o matce pamiętał. Zabawy w Sylwestra to był jeszcze wyższy styl, z czapeczkami, z wodzirejem, ze wspaniałym bufetem, który nie mógł być deficytowy, więc pozostałe torty musieli oficerowie wykupić do prywatnego użytku. To ci były czasy, teraz zjadłby człowiek chętnie, ale skąd wziąć? Wygodne dla nas było, że idąc na bal sylwestrowy nie wychodziłyśmy z budynku i w każdej chwili mogłyśmy zajrzeć do dzieci.
- 96 -
   A dzieci bardzo się kochały, dzieliły się wszystkim, nigdy jedno nie podjadało drugiego. Nim rozpoczęły się tańce, pierwsze do bufetu przychodziły dzieci, aby sobie coś wybrać do kolacji. Kiedyś zażyczyły sobie pączki, a właśnie na zabawie miał być z pączków wylosowany migdałowy król. I formalnie migdałowym królem zostało jedno z naszych dzieci, ale, że w programie zabawy była ta impreza, więc wepchnęłyśmy migdał do innego pączka w bufecie i zabawa potoczyła się przewidzianym trybem. Zwyczaj podziału łakoci między siebie, utrzymał się długo, jeszcze w Gliwicach, gdy Ewa była już na studiach, wszystkie jedzone pychotki odkładali dla niej do osobnej torebki na jej półce w szafie. Ewa w czasie wizyt w domu wysypywała jej zawartość i ze śmiechem oglądała, co oni jedli podczas jej nieobecności. Jako żona oficera miałam pracować nad uświadomieniem politycznym żeńskiego personelu sanatorium, bo wytypowano mnie do tej pracy i chociaż mając małe dziecko (Piotra) powinnam być zwolniona od pracy społecznej, nie potrafiłam się wymówić i urządzałam z pracownicami „prasówki” i wysyłałam sprawozdania o wykonanym zadaniu. W ramach pracy społecznej prowadziłam sklepik kantynę wewnątrz sanatorium, gdy kuracjusze skarżyli sią na odległość od miasta. Sklepik otwarty był przez godzinę po każdym posiłku, a sprzedająca w nim pokojówka dostawała dodatkowe wynagrodzenie. Towar był dosyć różnorodny: papeteria, papierosy, znaczki, słodycze, trochę kosmetyków i ceny musiały być tak skalkulowane, aby zarobek nie przekraczał 5 gr, cukierki sprzedawało się na sztuki, bo nie miałyśmy wagi i mimo tak groszowych zarobków, gdy zdawałam kasę przed wyjazdem do Gliwic, było w niej 3000 zł (przeznaczone na ogródek jordanowski dla sanatoryjnych dzieci), a przecież zaczynałyśmy z 400 zł pożyczonymi od dr Anyszka i tyleż od Wicińskiego. Oddałyśmy długi, pokojówka otrzymywała pensję i raz sklepik okradziono. Stąd widać że handel to pewne źródło dochodu, skoro nawet mnie się powiodło, a Kramarscy w tym kierunku nie wykazują żadnych talentów. Ja tak bardzo nie lubiąca mieć do czynienia z cudzymi pieniędzmi, po ułożeniu dzieci do snu, brałam się do sprawdzenia kasy, która musiała zgadzać się co do grosza, bo przyjeżdżająca z Krakowa kontrola finansowa wzywała mnie do przedstawienia rachunków, a więc gdy czasem jakiś grosz mi się gdzieś zaplątał, Zenek poświęcał nieraz cały wieczór, aby go odnaleźć. Prowadziłam również zespół amatorski z pracownic sanatorium. Oczywiście na wszystkie próby dorosłych zabierałam dzieci i w ten sposób na sali miałam próbę, a potem w domu przedstawienie, bo dzieci chwytały chyba szybciej od dorosłych i przezabawnie ich odgrywały.

   W ogóle dzieci dały mi w życiu dużo zadowolenia, były radosne i szczere, po prostu prawdziwe dzieci, niewypaczone. Gdy starsze dziewczynki przeszły do gimnazjum, poszerzyło się grono naszych znajomych i ciało pedagogiczne, a także znaleźliśmy tam przyjaciół miłych i dowcipnych: wychowawcę Ewy, profesora Zbigniewa Czarneckiego i jego żonę Eleonorę, która uczyła śpiewu i dyrygowała chórem, więc przez młodsze nasze dzieci nazywana była „drygaczką”. Odległość do szkoły im się nie zmieniła, bo liceum było naprzeciwko podstawówki. Przed budynkiem stał pomnik Kościuszki, który specjalnie frapował Jolantę i kilkakrotnie pytała mnie, gdzie jest pani Kościuszkowa? Nigdy nie doszłam, dlaczego nurtowało ją to pytanie. W r. 1951 zaczęła do szkoły chodzić Jola, ogromnie tym przejęta, a bardzo dziecinna. Gdy przyniosła półroczne świadectwo, na którym w poprzek było napisane „bardzo dobrze”, oznajmiła mi, że Marysia (koleżanka z którą wracała ze szkoły) ma zupełnie takie same świadectwo, tylko ma napisane „dostatecznie”. Chodziła również na lekcje muzyki z dobrymi wynikami.

   Pewnego dnia idąc na lekcję muzyki Jola stoczyła bitwę z zaczepiającym ją chłopakiem, wielkim urwisem, a broniła się wymachując kopertą, w której niosła miesięczną opłatę za pobierane lekcje. Po stoczonej potyczce wręczyła nauczycielce pustą kopertę, bo nie wiedziała, że wyleciała z niej zawartość. Nauczycielka przez okno obserwowała zajście, ale pieniądze nie znalazły się.
- 97 - 
   Mniej więcej do r. 1950 wszystko układało się pomyślnie. Byliśmy zdrowi, zadowoleni, obowiązków nie traktował nikt jako zło konieczne. Mieliśmy czas na sport, spacery, dużo tańczyliśmy, bo oprócz zabaw na miejscu, bywaliśmy również na zabawach szkolnych, zresztą świetnych. Ten zwyczaj w Busku, że rodzice bawili się razem z młodzieżą uważam za bardzo miły i wychowawczy. Z uczniów na zabawę mieli wstęp tylko bezdwójkowi, może to dość naiwny doping, ale skuteczny. Na tych zabawach był wspaniały nastrój i tempo. Poznaliśmy środowisko, w którym obracają się nasze córki, nigdy nie brakowało nam tematów do rozmowy, mogliśmy wpływać na ich światopogląd. Starsze dziewczynki zaczęły już wchodzić w świat, miewały sympatie i one też bywały przedmiotem zainteresowań. Dzieliły się z nami spostrzeżeniami, przytaczały treść rozmów, które je specjalnie zainteresowały, cytowały wypowiedzi, które na nich zrobiły wrażenie, bywało, że poznając młodego człowieka, znałam go już, choć nigdy przedtem go nie widziałam. Młodsze też zdradzały już swoje zainteresowania, które jeszcze nie jeden raz miały ulec zmianie, np. Krystyna za najpiękniejszy zawód uważała bycie panią praczką. Każdego wieczoru przed zaśnięciem zdjęte z siebie ubranie prała w kwadracie od kołdry, dokładnie naśladując ruchy praczki i rozwieszała na siatce łóżeczka i dopiero w tym niby strychu kładła się spać, w ogóle uwielbiała chlapać się w wodzie, ale teraz jej to przeszło. Natomiast Jola miała od dziecka zmysł organizacyjny, dużo uczuć opiekuńczych i łatwość wyrabiania sobie autorytetu i to jej nie przeszło, w tym podobna jest do ojca. Piotr był jeszcze dzieckiem, sam siebie nazywał „Piotruś Półnusek”. Dom był bardzo rodzinny, gościnny i rozśpiewany, Nawet Piotrek wyśpiewywał: Ta mi ta mi tutali, ta mi ta mi tutali, chociaż słowa mu nie wychodziły. Często przychodziły koleżanki dziewczynek, widocznie lubiły być u nas, Baśka Dzianott, która przyjeżdżała od czasu do czasu (bo przecież razem z Maryną wychowywały się, nieraz cały dzień w Solcu spędzała z nami, panna Helena przychodziła po nią w porze spania) cieszyła się, że u nas zawsze coś się dzieje. Na przykład Jolanta zamknęła się w kuchni na klucz i nie potrafiła otworzyć, a gdy poleciliśmy jej wyrzucić klucz przez okno, wpuściła go między podwójne szyby. Dobieraliśmy klucze, biegali po ślusarza, a Baśka zachwycona) „ale kino”.

   Kryśka znalazła kotka, maleńkiego i chorego na żołądek. Było z nim wiele kłopotów, nim wydoroślał i stał się porządnym domownikiem. Kot był bardzo użyteczny, bo w jesieni wszystkie myszy z ogrodu garnęły się do budynku i wychodziły po ścianach, a że wyprawa budynku była chropowata, nie sprawiało im to trudności. Aż dziwne, że nawet odważni ludzie boją się myszy. Kiedyś mysz uwiła gniazdo w koszu z narzędziami lekarskimi, siedziała cała rodzina myszek i nikt nie miał odwagi ich wyjąć, dopiero Zenek dokazał tej sztuki. Kiedyś Zośka, niania Piotra, która chyba potrafiłaby łeb ukręcić diabłu, na widok myszy wyskoczyła przez balkon z pokoju dziewczynek (mieszkaliśmy na parterze) i pobiegła do żołnierzy po pomoc, a okazało się, że uciekając pchnęła łóżko i udusiła mysz przyciskając ją do ściany, wyskok był po niewczasie.

   Pewnego dnia Ewa i Maryna spędziły kilka godzin w świetlicy żołnierskiej, gdzie poszły wyciąć z gazety portret Stalina. W międzyczasie mysz usiadła na futrynie drzwi i żadna z nich nie miała odwagi tych drzwi otworzyć, a w świetlicy nie zjawił się żaden czytelnik. Dopiero ja, gdy nieobecność ich się przedłużała i nadchodził czas kolacji, znalazłam je stojące na stole w obawie przed tą myszą.
- 98 -
   Drugą plagą były pluskwy. W Solcu nawet w najgorszych ruderach nigdy się nie trafiały, tutaj w luksusowym mieszkaniu z dawna się gnieździły, bo już jak się wprowadzaliśmy, ktoś wiedzący o tej pladze uprzedził nas, ale ja nie wierzyłam. Teraz prowadziliśmy nieustającą walkę z tymi niezmiernie odpornymi robakami i proszek DDT stosowaliśmy, i świecę dymną paliliśmy w uszczelnionym mieszkaniu. Ileż to trudu było uszczelnić tak przewiewne pomieszczenia, a one nic. Dopiero w przeddzień wyjazdu do Gliwic, Jachur w obawie, aby nie przewieźć tych insektów do nowego mieszkania sprowadził z Krakowa ekipę ze sprężonym azotoksem i oni dokonali takiego spustoszenia, że pozbyliśmy się na zawsze przykrego towarzystwa, Piotrek kiedyś na widok idącej po ścianie pluskwy zawołał do mnie Mama, pluskwa, przynieś prędko ZMP.

   W ciągu lata goście kolejno się zmieniali. Przyjeżdżali Marianowie z Andrzejem, kiedyś nawet ze służącą, Adamowie z Majaśką, a Mamusia ze Stefanem. Chyba wszystkie wakacje spędzone w Busku uważają za udane oprócz jednych, które tylko dzięki Bogu nie skończyły się tragicznie. Otóż Jola zachorowała na jakąś nietypową chorobę; jak to zwykle w rodzinach lekarskich, nikt nie wiedział, co jej jest, a że przebieg był lekki, chociaż nieco przydługi, nie stosowaliśmy żadnych środków ostrożności. Dzieci bawiły się w jej pokoju, moje i sąsiadów, Majka Wicińska raczkowała po podłodze. Przyjechali Marianowie i nawet Andrzej, który posiadł niezwykły dar łapania wszelkich infekcji na przykład dyfteryt miał w nosie, inaczej niż ogół, tym razem nie zaraził się. Po odjeździe Marianów nastąpiła zmiana turnusu i zjawili się Adamowie z Majaśką. Po kilku dniach ich pobytu Jola zaczęła się łuszczyć (szkarlatyna), ale już było późno na odseparowanie. Zachorowała Majaśka. Adamowie cały pobyt spędzili przy jej łóżeczku, na zmianę wychodzili na spacery. Choroba miała równie nietypowy przebieg, co u Joli. Po powrocie do Krakowa zachorowała Marysia bardzo ciężko z komplikacjami, łącznie z częściowym paraliżem twarzy. Znam dokładny przebieg z opowiadania mamusi. Adam jak wspomina, jeszcze teraz ma łzy w oczach. Niedługo potem urodził się Janek. Choć leczenie było bardzo intensywne, przy użyciu najnowocześniejszych środków, dziecko przyszło na świat zdrowe i wyrósł z niego rosły, okazały człowiek.

   Andrzej był dzieckiem żywym i nigdy nie wiadomo było, co wymyśli. Gdy zobaczył małą Krystynę (chyba miała ze trzy miesiące) skorzystał z nieobecności dorosłych, wyjął ją z becika i leżąc na wznak trzymał na wyciągniętych rękach ponad swoją głową. Wchodząc do drzwi oboje z Jachurem straciliśmy mowę, myślałam, że dziecko jest nieżywe, Jachur jednym susem dopadł do niego i wtedy dopiero mała zaczęła płakać. Dopóki odbywała napowietrzną podróż, nie pisnęła. W czasie wakacyjnym musieliśmy powiększać ilość miejsc przy stole, więc przysuwaliśmy maszynę do szycia, na której były nakrycia dla Joli i Andrzeja. Ten miał pasję szycia na maszynie podczas spożywania posiłku, co Zochę regularnie wyprowadzało z równowagi. Kiedyś usmażyłam powidła i pięknie zapiekłam je w kamiennych garnkach. Rano zdumiona spostrzegłam, że wszystkie powidła mają poburzoną powierzchnię, cała robota na nic. Po przeprowadzeniu śledztwa sprawca się nie znalazł. Wtedy w przystępie bezsilności głośno oznajmiłam, że jeżeli nikt się nie przyzna, idę z domu. Przyznała się Jola, ale nie umiała pokazać, jak to zrobiła. Potem przyszła służąca Marianów i mówi: pani podobno pytała, kto to zrobił. Przecież to Andrzej. Marian złapał go i: Czemu się nie przyznałeś? A on: Bo sobie zapomniałem. Widzieliście filutka.

   Gospodarstwo prowadziłam na sposób wiejski. Robiłam wielką ilość przetworów owocowych i jarzynowych, spiżarnia zapełniona była nimi aż po sufit. W napełnianiu słoików pomagały zawsze dzieci ze swoimi towarzyszami zabaw i traktowały to jako jeszcze jedną zabawę i to przyjemną, bo owoce mogły jeść w nieograniczonej ilości, a i tak dobrze się to kalkulowało, bo jak Jachur kupił 100 kg, to choćby nawet 15 kg ubyło, reszta szybko i sprawnie została przeze mnie zawekowana. Dzieci chętnie zjadały w zimie te kompoty, a Jachur zawsze drażnił się z nimi, gdy przy otwieraniu oznajmiał: muszę stwierdzić czy nadaje się to dla dzieci. Jolanta dotąd pamięta te słowa ojca jako wzbudzające wielki niepokój.
- 99 -
   Gdy Adamowie zaczęli przyjeżdżać z Jankiem, mały wprowadził nowy zwyczaj z radością zakceptowany przez dzieci. Gdy wszystkie dzieci leżały już w łóżkach, Janek wbiegał do pokoju w stroju sypialnym i obiegał go wkoło ze śpiewem „Lajkoniku Dźbeleźniku dobdzie pałą wal” na tradycyjną zwierzyniecką melodię. Nikt nie usnąłby przed tym występem. Mały Janek był bardzo ładnie, nowocześnie i kolorowo ubrany.

   Uroczystości państwowe obchodzono w sanatorium szumnie. Obecność była niemal obowiązkowa. Gdy kiedyś jedna z kuracjuszek wyszła przed ukończeniem, musiała wytłumaczyć swoje wyjście i potwierdzić świadectwem lekarza, że cierpi duże bóle głowy przy zbyt długim siedzeniu. Kiedyś jeden z życzliwych oficerów powiada do niej, że miał co do mnie pewne obawy, bo widział, że nie biję brawa, ale jak zaczęłam śpiewać, kamień spadł mu z serca. A ja byłam wtedy tak zmęczona, że mi się rąk nie chciało podnieść do góry, bo odwołano mnie od wyrabiania ciasta, że już się akademia zaczyna, ale że nie znoszę byle jakiego śpiewu, więc gdy zaczęli w różnym tempie zawodzić, nie wytrzymałam, żeby im trochę nie pomóc no i podobno tym ocaliłam swoją opinię. A rzeczywiście bywało ślisko. Do Jachura nie było punktu zaczepienia, bo jak to on, zawsze wywiązywał się na piątkę ze swoich obowiązków, co mówię, na piątkę, chyba na 5++, a że w każdą niedzielę z całą rodziną szedł na Mszę Św. do kaplicy parkowej, to było jego prawo pozostać sobą i nie zmienić przekonań. On nie pchał się do wojska. To też, jak potem w Gliwicach, jedna z pań zaczęła mnie tytułować pułkownikową, wyjaśniłam jej zaraz, że pułkownikiem może zostać każdy, a doktorem tylko niektórzy, więc, jeżeli już musi mnie tytułować, to doktorową jestem.

   Dzieci lubiły czytać i lubiły, jak im czytano, zresztą od najmłodszych lat wdrażałam w nie przyjacielski stosunek do książek, ale w czasie wojny trudno było o nowe wydawnictwa, dopiero w Busku zaczęła się wzbogacać biblioteka dzieci, no i nasza też. Jachur tak wierzył w magiczną siłę książek, że jak którejś zaczynało coś dolegać, razem z receptą polecał zakup nowej, ciekawej książki, aby lekarstwo skuteczniej działało. Zdarzyło się raz zabawnie, że poprosiłam jedną z pań o przywiezienie jakiejś ciekawej książki dla moich córek, a ona wybrała romans Kurtz Mahlerowej, modnej w czasach moich studenckich, ale mnie nieznanej, no bo to romans. Przeczytałam go więc z opóźnieniem, a do córek dotarł dużo później, Żadne święto rodzinne nie obywało się bez książki. Inaczej prezent nie byłby kompletny.
- 100 -
   W r. 1950 komendant Bieńkowski został odkomenderowany do Katowic. Jego miejsce zajął Jachur. Przybyło mu obowiązków, których już dźwigał niemałe brzemię i odpowiedzialności za wszystko, o czym się wie i czego się nie wie. Palił dużo, zaczął chorować na serce, wszedł w okres kiedy mężczyźni doznają zawału serca. W grudniu, 28 rzucił palenie, a ja to jego postanowienie przyjęłam jako prezent w rocznicę ślubu, bo właśnie przypadała w tym dniu piętnasta, i w ten sposób zobowiązałam go do dotrzymania postanowienia, jako, że prezentów nie należy odbierać.

   Jako żona Jachura mogłam krytykować zarządzenia szkoły. Wszystkie moje postulaty zostały uwzględnione na przykład, że nasze córki nie będą kelnerkami na zabawie urządzanej w szkole i na szkolne cele, ale zabawie publicznej, gdzie przychodzi nie selekcjonowana publiczność i podawany jest alkohol, ale ze względu na cel wezmą udział w przygotowaniach do tej zabawy, o oznaczonej godzinie opuszczą salę, aby nie narazić się na zaczepki pijanych gości. Wygrałam. Druga sprawa wypłynęła po nocy pełnej niepokoju, gdy zebranie młodzieży przeciągnęło się w nieskończoność, a po parku buskim grasował pewien zboczeniec. W towarzystwie Zośki i żołnierza maszerowałam w nocy te półtora km do liceum, a gdy zobaczyłam pierwszą grupę wracającej młodzieży, stwierdziłam głośno: chyba nikt mądry tam z wami nie siedział. Powiedzenie moje rozeszło się wśród nauczycieli i spytano mnie, czy rzeczywiście tak powiedziałam. Nie wyparłam się. A potem na zebraniu w szkole uzsadniłam to wykazując, na co narażone są dziewczęta powracające o tak późnej porze na peryferie miasteczka, pomijając już psy pospuszczane z łańcuchów i zakończyłam prośbą, że ze wzgędu na ważność tych zebrań, my, rodzice prosimy, aby odbywały się one w godzinach lekcji. W odpodwiedzi na to, wyszło zarządzenie, że jeżeli zebranie nie zakończy się o jakiejś ludzkiej godzinie, należy je przerwać i podjąć na drugi dzień. Nie obawiałam się szykan dla moich córek, bo były najlepszymi uczennicami i cieszyły się ogólną sympatią. Wychowawcę Ewy tak bawiła ta jej bezkonkurencyjność, jako pierwszej uczennicy nie tylko w klasie, ale w szkole, że namawiał uczniów, żeby stanęli do współzawodnictwa z nią. Jeżeli jeden nie czuje się na siłach, to niech się zmówią we dwóch i jeden bierze ją z przedmiotów humanistycznych, a drugi z matematycznych. Nie dali rady. Zdając maturę dostała pierwszą lokatę w buskim liceum i dyplom z prawem wstępu na studia bez egzaminu. A wcale nie była kujonem. Należała do zespołu tanecznego, który sam sobie musiał szyć stroje i projektować je, miała mistrzostwo liceum w tenisie stołowym, jeździła na rowerze i od czasu do czasu szyła swojej lalce wymyślne sukienki, albo obie z Maryną robiły lalkom sweterki na drutach. W godzinach relaksu także lubiła robić artystyczne drobiazgi z żołędzi, szyszek itp., bardzo pomysłowo dobierała różne elementy.

   Maryna trafiła do klasy chyba najbardziej rozbrykanej, która ciągle miała zatargi z władzami szkolnymi, nawet kiedyś zawieszono ich w czynnościach ucznia. Było parę dni wolnego. W związku z ich zachowaniem wychowawczyni zapraszała rodziców na odprawy, na których sumiennie zjawiali sią rodzice tych, co nic nie zawinili i ja z p. Dzbeńską, mamy najlepszych uczniów, regularnie byłyśmy świadkami każdego takiego wielkiego prania. Maryna ma również wielki talent do matematyki, którą traktuje jako pewien rodzaj szarady.

   Siostry bardzo rzadko miały ze sobą scysje, jeżeli już, to jedynie o porządek, bo Maryna bardzo szybka, była przeciwieństwem pedantycznej Ewy. Kiedyś nawet w ferworze sprzeczki wylała jej Ewa na głowę miskę budyniu, co było niesłychanym ekscesem i przeszło do historii rodziny. Zmysł aktorski, zauważony u Maryny już w dzieciństwie, coraz się rozwijał. Niezmiernie lubiła wszelkie deklamacje, zresztą wykonywała je dobrze, więc występowała często na akademiach i wtedy Ewa miała zalecone, aby bezpośrednio przed jej ukazaniem się publiczności, sprawdziła dokładnie wygląd jej stroju, aby się nie okazało, że wisi jej jakaś zbędna tasiemka. W ogóle akademie trzeba było nieraz improwizować. Wtedy i nasze młodsze dzieci wypełniały program, bo miały w repertuarze dużo okolicznościowych wierszy i piosenek. Kiedyś na takiej „na hybcika” organizowanej akademii z powodu Święta Kobiet, miały Jola i Kryśka wygłosić wiersz „Wiele różnych mamy mam, wszystkie są potrzebne nam”, na co dzień bardzo ładnie przez nie recytowany. Obie wyszły na scenę; Kryśka przytuliła się do Joli jak sierotka i nie powiedziała ani słowa. Jola dzielnie uratowała sytuację, nie tracąc rezonu, zawsze miała szybki refleks. Kryśka bardzo lubiła być blisko Joli, bo czuła w niej opiekunkę. Maryna tak nasłuchała się różnych mów, bo też było ich pełno na porządku dziennym, że na zamówienie w każdej chwili mogła wygłosić przemówienie z odpowiednim patosem. Koleżanki Ewy nieraz zmęczone powtórkami prosiły Marynę, żeby w ramach relaksu powiedziała do nich mowę. Była gotowa natychmiast. Kiedyś czymś zdenerwowana kazałam jej przerwać, a ona podbiega do mnie i prosi: Obywatelko, pozwólcie mi skończyć. Cóż mogłam zrobić, tylko roześmiać się. Poczucie humoru bardzo ułatwia kontakty. Z ust któregoś z moich dzieci usłyszałam kiedyś z uznaniem powiedziane słowa: Mamo, ale ty się umiesz wygłupiać, czego wcale nie wzięłam za obrazę, a policzyłam sobie na plus.
- 101 - 
Dziewczynki były bystre i choć wielu tematów nie poruszało się w ich obecności, robiły własne spostrzeżenia i to bardzo trafne. Jeździły do Krakowa, Stefan oprowadzał je według życzenia, a babunia ogromnie się nimi cieszyła. Ewa specjalnie prosiła o wysłanie jej z w czasie wakacji na dłuższy pobyt do Krakowa, bo ona „chciałaby z babunią trochę sobie pomieszkać”. Ładnie to wyraziła i doskonale zrozumiałam jej intencję. W jedne wakacje przyjechał do nas Heniek Robak i zabrał Ewę i Marynę do Michowa. Bardzo im się to przydało, bo ciocię Józię znały tylko z krótkiego pobytu w Busku, a widzieć ją na co dzień to było zupełnie coś innego. Wróciły pełne zadowolenia, opowiadaniom nie było końca. Zachwycały się serdecznością Józi, humorem Szczepana i dowcipami Heńka, który wtedy jeszcze jako posażny kawaler był nie lada gratką dla okolicznych panien, ale niełatwo szedł na wędkę. Pobyt w Michowie opisały wierszem, który jest razem z pamiątkami rodzinnymi. W tym czasie obie starsze dziewczynki przystąpiły do bierzmowania, świadczyła im Barbara Wicińska, ja byłam świadkiem Baśki Goldschmidt.

Patrzącemu z zewnątrz wydawałoby się, że życie płynęło nam jak sielanka, ale to już minęło. Jachur przyzwyczajony do decydowania o sobie, teraz musiał być zależnym od nieznanych sobie ludzi, którzy nieraz różnili się z nim poglądami i zachowywać postawę „na baczność” bez względu na to, co myślał o rozkazie. Zarządzał gromadą ludzi różnych i ich dobro także musiał mieć na uwadze. Kiedyś, 3 maja, młody człowiek zatrudniony przy radiowęźle, wśród nadawanych melodii puścił piosenkę „Witaj majowa jutrzenko”. Rozpętał wielką sprawę, dochodzenie, rewizja, sam znalazł się w więzieniu i wytworzyła się tak napięta atmosfera, że każde wezwanie Jachura do dowództwa w Krakowie trafiało we mnie jak piorun i czym prędzej organizowałam opiekę nad dziećmi, abym mogła pojechać razem z nim i nie tracić go z oczu, bo choć nie ciążyła na nim żadna wina, ale nie wiedziałam, kto, o co i do czego się przyczepi. Dobrze, że była w sanatorium przełożona pielęgniarek, starsza pani, która zawsze chętnie rozciągała nad dziećmi opiekę zdrowotną, bo pod tym względem miałam bezwzględne zaufanie do Zośki. Jachur chorował, leżał w szpitalu wojskowym w Krakowie, dwa razy leczył się w Kudowej, za drugim razem pojechał także Zenek. Wtedy przywędrowała do Buska pogłoska, że dr Anyszek nie żyje. Przeżyłam kilka godzin, trudno mi nawet określić, jakich, nim po półdniowej niepewności dostałam połączenie telefoniczne i usłyszałam jego głos, a bardzo się bałam, żeby nie przerazić go tym dzwonieniem, bo przecież chorował na serce. On znowu przypuszczał, że w domu coś się stało, więc pytał, co się stało, a ja mówiłam, że nic, dwukrotnie, a potem przerwano połączenie i nie dało się wznowić. Na szczęście Barbara wcześniej wysłała do Zenka depeszę o wyjaśnienie i Zenek zadzwonił. Były to chyba najdłuższe godziny w moim życiu, a przy tym ta ludzka ciekawość. Dobrze, że udało mi się przed dziećmi ukryć tę straszną wiadomość i gdy na drugi dzień Ewa stanęła przede mną po przyjściu ze szkoły i zadała to okropne pytanie, mogłam z wielką ulgą jej zaprzeczyć.

Przed odjazdem dowiedziałam się od Jachura, że będą powiększać ilość łóżek w sanatorium, w związku z czym wszyscy użytkujący meble sanatoryjne muszą je zwrócić. Jachur jako komendant powinien świecić przykładem, aby i inni nie ociągali się. Pojechałam więc do Kielc i zakupiłam komplet mebli „dla świata pracy”; zmieniłam urządzenie pokoju i wykonałam rozkaz. Oczywiście nie robiłam tego sama, pomagał mi kapral Karolczak, człowiek zawsze chętny do pomocy bliźniemu, tym bardziej, gdy jest jego kumem. Jachur trzymał mu dziecko do Chrztu św. Jachur po powrocie zadowolony był z takiego udanego sprawunku, nieco mniej, gdy zobaczył prawie pustą książeczkę PKO.
- 102 -
Chmury nad naszymi głowami gromadziły się i rozwiewały. Miał Jachur życzliwych ludzi, którzy w porę ostrzegali go przed mającą nastąpić niespodzianką, a on wciąż i niezmiennie wykonywał obowiązki zgodnie z wymogami piastowanego stanowiska, obranego zawodu i własnym sumieniem. W najbliższej rodzinie wyłonił się problem wyboru zawodu dla Ewy. Należało pomóc jej w wybraniu kierunku studiów, przecież miała dopiero szesnaście lat i z powodu zbyt młodego wieku, ona, najlepsza uczennica w liceum musiała wnosić prośbę o dopuszczenie jej do matury. Sama nie wiedziała jak zadecydować. Niezmiernie lubiła matematykę i w tym kierunku posiada ogromne zdolności, ale nie uśmiechał się jej zawód nauczyciela, więc wymyśliła sztuki piękne opierając się o swoje drugie hobby. Zgarnęłam uformowane przez nią drobiazgi i zaprezentowałam je dziekanowi Akademii Sztuk Pięknych A. Stopce. Podobały mu się, dopatrzył się w nich talentu, ale jak usłyszał, w jakim wieku jest adeptka, stanowczo odradził kierować ją do tego typu szkoły i powołał się na szok, jakiego sam zaznał, choć był chłopcem i to zupełnie dorosłym. Wobec tego wychowawca Ewy znalazł najlepsze rozwiązanie: architektura, bo tam spożytkuje swoje zdolności matematyczne i zaspokoi zamiłowanie do piękna. Potem odbyła się studniówka i Ewa zaczęła brać dodatkowo lekcje rysunków, co z chodzeniem na muzykę i obowiązkami sekretarki ZMP zajmowało jej tak wiele czasu, że wreszcie musiała z czegoś zrezygnować. Ofiarą padła muzyka, ku wielkiemu żalowi jej pierwszej nauczycielki, która odkryła u niej duży talent i przy każdym spotkaniu pierwsze pytanie dotyczyło zawsze postępów w grze na fortepianie. Ale Ewa niestety nie powróciła już nigdy do grania, po prostu nie wystarczyło jej czasu. Studia miała ogromnie czasochłonne, bo chociaż matematyka nie sprawiała jej żadnych trudności, ale rysunek techniczny musiała jednak doganiać; inne studentki były po technikum budowlanym i miały to za sobą. W tym czasie odnowiliśmy dwie stare, ale bardzo miłe znajomości. Odwiedził nas szofer, towarzysz odwrotu wojennego, z którym rozstaliśmy się w Stopnicy w 1939 roku, gdy zabrakło nam benzyny, a ja byłam ciężko chora i mama przede wszystkim zajęła się moim ratunkiem. Tenże szofer przyjechał na kurację do Buska, odnalazł nas i tak się cieszył, że widzi mnie w kwitnącym zdrowiu, jakbym należała do jego najbliższych. Wzruszyła mnie ogromna życzliwość, która biła z jego oczu i płynęła w słowach. Opowiedział nam, że jednak nie udało mu się przyprowadzić tego Buicka jako zdobycz wojenną do domu, chociaż w miasteczku dostał trochę beznzyny. Dopóki auto było pełne (8 osób) Niemcy przepuszczali je wolno, kiedy zobaczyli pusty wóz, oczywiście od razu go zarekwirowali; dobre i to, że szofera nie wzięli i szczęśliwie dotarł do Wodzisławia. Zaprosiliśmy go na kolację, akurat byli także Marianowie, ucieszyliśmy się wzajemnie i obdarowali go serdecznie, szczęśliwi, że chociaż jednej osobie, która nam w tamtych czasach pomogła, mogliśmy się choć trochę odwdzięczyć.

Drugą osobą, która nas wtedy odnalazła, była Józia, nasza podopieczna. Od 1943 nie wiedzieliśmy, co się z nią dzieje. Nie poznałabym jej, bo zapowiadała się na rosłą kobietę, a stała przede mną szczupła, drobniutka dziewczyna, ale jak zobaczyłam te sarnie oczy, od razu krzyknęłam „Józka!”. Skończyła szkołę pielęgniarek i dostała nakaz pracy do sanatorium milicyjnego w Busku Zdroju. Dom nasz przypadł jej do gustu. Zaczęła bywać codziennym gościem, młodzież wciągnęła ją prędko do swojej gromadki, znalazła rodzinę zastępczą, staliśmy się wujkiem i ciotką. Najczęściej zastawałam ją klęczącą przed etażerką z książkami i wyszukującą dla siebie lektury. Wszystkie chciała przeczytać naraz, nadrabiała zaległości. Mały Piotrek kiedyś w przypływie czułości, powiedział jej: Ty jesteś taka mała, mała Fifinecka. Odtąd przylgnęło do niej to imię, dobrze dobrane dla jej filigranowej figury, i teraz to nawet niektórzy nie wiedzą, jaki jest jej właściwy patron, a to taki wielki święty. Kiedyś w sklepie zwróciłam się do niej przez „Fifka”, bo też ją tak nazywamy, i jeden z obecnych zapytał mnie, od jakiego imienia to jest zdrobnienie, a ja natychmiast podałam mu, że od Fifina, zdziwiona, jak można tego nie wiedzieć. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że niewiele chyba zrozumiał.
- 103 -

W marcu 1953 urodził się u Adamów Kramarskich drugi syn Marek. Gdy rodzina powiększy się szczęśliwie, wszyscy są zadowoleni, tak też było i teraz. Jedynie Andrzej, syn Marianów, wniósł z tego powodu pretensje do matki. Przygotował na tapczanie kocyk i zdecydowanie orzekł: "Jutro rano na tym kocyku ma być maleńka dziewczynka, bo Majaśka ma już drugiego brata, a ja co?". Dzieci lubią żyć gromadnie.

W 1953 r. w sanatorium nastąpiły zmiany. Zenek został nagle przeniesiony do Krynicy, a do Jachura dolatywały słuchy, że w dowództwie coś zaczyna się dyskutować o jego osobie. Wyciągnął z tych pogłosek najbardziej dla siebie przyjemny wniosek, że pewnie pójdzie do cywila, bo był starszy i od Kazika i od Zenka. Poszła wieść po rodzinie. Zocha zajęła się kupnem materiału na cywilny garnitur, który, nawiasem mówiąc, leży do dzisiaj, a minęło już 28 lat. Święta Wielkanocne obchodzone były w bardzo licznym gronie, niby pożegnalne w Busku, a w głowie już świtał Kraków, jako miejsce pobytu, a tu od 1 maja Jachur dostał przeniesienie do Gliwic na stanowisko ordynatora szpitala wojskowego z kwaterą w szpitalu. Nieznana ręka zrobiła ruch na szachownicy, trzech przyjaciół: Anyszek, Bieńkowski i Wiciński zostało rozproszonych po Polsce. Czy miało to komuś przynieść korzyść, nie wiem, w naszym życiu nastąpił zupełny przewrót.

Rodzinę rozdzielono na dwie części. Jachur przez pół roku, w każdym tygodniu w sobotę, odbywał podróż, z trzema przesiadkami, trwającą pół dnia, aby spędzić w domu pół dnia wypełnione mszą św. i niedzielnym obiadem, który przez to nabierał charakteru uroczystego, zobaczyć się z pacjentami podlegającymi niedokończonemu jeszcze leczeniu i znowu wracać kilka godzin, w nocy znaleźć się w Gliwicach i od poniedziałku zaczynać od nowa. Prosiłam, żeby zaprzestał tych jazd, zdrowie miał przecież nadszarpnięte. Tłumaczyłam, że jestem pod opieką dwóch zaprzyjaźnionych lekarzy, że każda z sióstr zawsze pospieszy z pomocą mnie i dzieciom, że chociaż jestem zdetronizowaną komendantową cieszę się ogólną sympatią załogi, i że będziemy cierpliwie czekać, aż zdobędzie dla nas mieszkanie, bo nie może żyć bez chwili wypoczynku, ale Anyszek to przecież Kozioronek (wizerunek Kozioronka od lat stoi w mojej biblioteczce). W każdą sobotę wieczorem zjawiał się w domu, w każdą niedzielę po południu rodzina hurtem odprowadzała go do autobusu. Pozostawałam sama na straży domowego ogniska, mówiąc w przenośni. W maju Ewa zdała maturę z odznaczeniem. Przyszła zadowolona z sukcesu i uznania grona nauczycielskiego dla jej rzetelnej i systematycznej pracy, bo na samych zdolnościach jeszcze nikt daleko nie zajechał. Kolega czekał na nią z kwiatami. Zachwycony tatuś przyjechał i odpowiednio ją obdarował, a zabawnie było patrzeć, jak Maryna skrzętnie wszystko notowała w pamięci, aby, gdy na nią przyjdzie kolej, w niczym nie została pominięta. Ewa nic nie zhardziała z powodu swojej dojrzałości. W ramach relaksu uszyła lalce mnóstwo wymyślnych, pięknie wykończonych sukienek, zrobiła masę artystycznych cacek, a na moją propozycję, aby wskazała, czym mogłabym jej zrobić przyjemność, aby się odwzajemnić za bardzo miłe chwile, które przeżyłam dzięki niej, poprosiła o białą futrzaną kozę z CePeLii, naprawdę ładną, ale jakże dziecinne wymaganie. I jak tu takie dziecko puszczać w świat ludzi dorosłych.
- 104 -
Od matury Ewy w 1953 weszłam w serię matur: w 1955 Maryna, 1962 Jola, 1965 Kryśka, 1967 Piotrek. W okresie nauki moich dzieci jako mama tzw. „niepracująca” służyłam władzom szkolnym w komitecie rodzicielskim, urządzałam wieczorki, robiłam kanapki, pitrasiłam dania do bufetu, wydawałam śniadania uczniom i nauczycielom; praktykę miałam nielichą, aż wreszcie przy maturze Piotra, woźny widząc mnie niosącą pełną tacę ze suteryny na piętro, zdziwił się głośno: Nie mogli wziąć młodszej? Rozśmieszył mnie tym wielce, jeszcze nikt nie powiedział mi tak szczerego komplementu. Przypomniał mi się jeszcze jeden, nie tyle szczery, co nieudany komplement. Poprosił mnie do tańca w Busku pacjent Jachura, który znał mnie sprzed wojny ze Solca i mówi z ukłonem: Świetnie się pani trzyma, odpowiedziałam bardzo grzecznie: Jeszcze się popiół ze mnie nie sypie.

Pamiętam, jak Maryna niosąc comber zajęczy na Sylwestra do liceum (Ewa niosła sałatkę) wyciągnęła się jak długa na śniegu, ale półmisek z zającem postawiła przed sobą, nie zmarnowała mojej pracy. Wreszcie dosłużyłam się emerytury, ale wtedy do tego było jeszcze daleko. Maryna była dopiero w dziewiątej klasie, a Jola w drugiej, młodzi nie zakosztowali smaku nauki. Ewa dostała się na architekturę; wakacje upłynęły na przygotowaniu wyprawy dla niej na studia. Jachur ciągle nie mógł w Gliwicach znaleźć mieszkania. Nadszedł czas wyjazdu Ewy do Krakowa, rodzina podzieliła się na trzy: Gliwice, Busko Zdrój i Kraków. Nigdy bym nie przypuszczała, że tak mocno to odczuję, gdy pierwszy ptak będzie wylatywał z naszego gniazda, przeżyła to kiedyś moja mama. Janeczka, moja siostra, po maturze wyjeżdżala do Dobczyc na posadę nauczycielską w szkole powszechnej. Potem podniosła kwalifikacje i uczyła w szkołach średnich handlowych w Dąbrowie Górniczej i w Skarżysku stenografii i pisania na maszynie.

Zainstalowałam Ewę u babuni i wiedziałam, że jej tam będzie dobrze. Babunia była bardzo kontaktowna, bez względu na wiek, a przy tym we wszystkich wzbudzała zaufanie i ogromnie kochała swoje wnuki. Nagle stała się rzecz straszna. W niedzielę 20 września, gdy Jachur gościł w domu, otrzymałam wiadomość telefoniczną o śmierci Mamusi. Zmarła nagle z powodu wylewu krwi do mózgu. Miała 71 lat. Straciłam matkę, wydawało mi się, że dopiero teraz przestałam być dzieckiem. W jednej chwili postarzałam się. Była moją najlepszą przyjacióką, rozumiałyśmy się tak, że wystarczyło wzajemnie na siebie popatrzeć, miałyśmy te same upodobania i jednakowe usposobienie. Kiedyś komendant stwierdził, że do Krystyny, to znaczy do mnie, przyjechała starsza siostra (mówił o Mamie). Miała być pierwszym gościem u nas w Gliwicach, wiedziałam, że moja radość z tego powodu bardzo jej pochlebia. Na nic moje marzenia. Zmarła jako ostatnia z rodzeństwa; przeżyły ją bratowe Zofia Kramarska i Stanisława Wilczyńska i szwagrowie dr Piotr Florczyk i inżynier Franciszek Rutkowski.

Na pogrzeb jechałam z Buska z dziećmi, a właściwie pod opieką Maryny, bo nawet nie bardzo wiedziałam, co się ze mną dzieje. Maryna, ten trzpiot, okazała mi wielkie zrozumienie i była dla mnie podporą. Ewa w Krakowie przeżyła śmierć babci, Jachur jechał z Gliwic. W powrotnej drodze Jola zatarła sobie skaleczoną wargę, przyplątała się infekcja i ciężka choroba. Musiałam oprzytomnieć do życia. Nie darmo Asnyk powiedział „Nie pomogą próżne żale, ból swój niebu trza polecić, a samemu wciąż wytrwale trzeba naprzód iść i świecić”. Czasem zmieniam to ostatnie słowo na śmiecić, bo ciągle koło człowieka pełno niepotrzebnych drobiazgów, myśli, i musi wśród tego brnąć.
- 105 -
Przy okazji choroby Joli zrobiono jej i Marynie morfologię krwi. Lekarze byli zdumieni ilością czerwonych ciałek prawie idealną, widocznie pod względem zdrowotnym Busko dobre było dla dzieci. Kryśka zaczęła chodzić do szkoły, należało wdrażać ją do nowego trybu życia. Ewie po tym wielkim wstrząsie zmieniły się na gorsze warunki „stancji”. Musiałam właściwie prowadzić trzy domy, a jeszcze zdawało mi się, że opieka nad Stefanem przypadła mi w spadku, przypuszczam, że takie było życzenie Mamusi. Chciałam podołać wszystkiemu, ale utrudniały mi życie częste bóle głowy, aż wreszcie skierowana do okulisty do Krakowa wróciłam jako „okularnik”. Szybko zdarły się moje oczy, przecież byłam jeszcze młoda.

Jachur wreszcie wykołatał mieszkanie i wykonał w nim potrzebny remont. Z początkiem grudnia wywiózł dzieci do Krakowa, gdzie u rodziny miały czekać, aż będzie przeprowadzka. Ponieważ pobyt ich tam wypadł w okresie św. Mikołaja, Ewa postarała się, by dzieci nie przeżyły rozczarowań i włączyła je do tradycyjnej uroczystości w ochronce na Półwsiu. Już druga moja dziewczynka (przedtem Maryna) stanęła na wysokości zadania. Wykazały, że mogę na nie liczyć, a w tym wypadku, że cenią domowe tradycje i nie chcą ich zatarcia. Przeprowadzka odbywała się 5 grudnia. Nastąpił nowy etap naszego życia w Gliwicach. Jachur otrzymał rozkaz, a wiadomo, że rodzina powinna być razem. Istniejąca tymczasowość męczyła nas. Wprawdzie nowy komendant nie potrzebował tego mieszkania w Busku, ale przecież nie było mowy, aby Jachur miał wrócić na poprzednie stanowisko. A więc, wszystko jedno gdzie, byle razem. Niespodziewanie w opozycji stanęła Maryna. Chciała pozostać w internacie w Busku aż do matury, a był dopiero początek klasy dziesiątej. Nie mogliśmy się na to zgodzić, przecież chodziło nam o zlikwidowanie istniejących trzech domów, a w ten sposób byłyby dalej trzy, tylko w innym układzie. Maryna uległa woli rodziców, ale odchorowała to w Gliwicach półpaścem. Maryś, jeśli będziesz to czytać, zrozum, że nie mogliśmy inaczej. To był trudny okres w naszym życiu. Zależność od innych i niepewność na jak długo i dokąd znowu? Chcieliśmy w miarę możności mieć was przy sobie. Wszystkich nas przesadzono w obcy grunt. I teraz patrząc z perspektywy lat widzę, jaki to był ogromny skok w dół, chociaż z początku byłam zadowolona, że nie jestem już znaną wszystkim panią doktorową, ale zwyczajnym, szarym przechodniem. Gdybyśmy nie zakosztowali życia w Busku, nasza sytuacja w Gliwicach wydawałaby się nam naturalna, przecież wiele rodzin tak bytuje, w dużym mieście. Ale nam brakowało tu przestrzeni, swobody, kontaktu z naturą, byliśmy jakby odseparowani od ludzi, choć kamienica miała cztery piętra i dużo lokatorów. Nasze mieszkanie znajdowało się na trzecim piętrze i było o wiele rozleglejsze od buskiego, ponad 120 metrów kwadratowych. W tym pięć pokoi, kuchnia ze spiżarnią, łazienka i WC razem, i duży przedpokój. Miało dwa balkony betonowe robiące wrażenie grobowców, a ogrzewanie etażowe: piec etażowy w kuchni, wskutek czego kuchnia, mieszcząca dwa piece i mały gaz była nieproporcjonalnie mała do tak dużego mieszkania. Warunki materialne pogorszyły się. Jachur wprawdzie pracował na półtora etatu, ale praktyka prywatna dopiero świtała, a wszystkie oszczędności poszły na przeprowadzkę i dokupienie odpowiednich mebli. Wyposażenie kuchni musieliśmy kupić całe, bo w Busku było sanatoryjne. Dzieci przyzwyczajone do zabawy w parku biegały po cementowych podwórkach. Między podwórkami nie było płotów, daleko rozciągał się ich szereg, przestrzeń otaczały kamienice, istna cytadela.
- 106 -
W pierwszych dniach było ogromnie dużo bieganiny i pośpiechu, chodziło o zorganizowanie życia, umieszczenie dzieci w szkołach, dokupienie mebli, naprawdę uszkodzonych. Ludzie mówią, że trzy razy się przeprowadzić, to jak raz się spalić. Ewa z dziećmi przyjechała zaraz na drugi dzień po nas w towarzystwie Stefana i Czesława Florczyka. Pomogli trochę przy rozbijaniu skrzyń. Do Świąt uładziliśmy nieco ten nowy dom. Zośka przyjechała z nami, i kot w zanadrzu wojskowego płaszcza Jachura. Na wigilii oprócz naszego klanu byli doktorowie Bieńkowscy i Stefan, który ciągnął do mnie jak do matki.

Po tych różnych tarapatach zarwało się trochę moje zdrowie i byłam o krok od anemii złośliwej, z trudem wychodziłam na schody.

Kamienica stała przy ul. Kościuszki 21, na rogu był przystanek tramwajowy. Jachur do pracy i dzieci do szkoły miały blisko. W naszej kamienicy był sklep spożywczy, warzywny i fryzjer. Właściwie wszystko wygodne, ale trzeba dodać, że wkoło sami obcy ludzie. Zmianę odczuliśmy nie tyle cieleśnie, co duchowo. Dzieci w szkołach ponawiązywały znajomości, my, oprócz Bieńkowskich, żadnych, na szczęście Jachur mógł mieć u Kazików partię brydża, a to był i jest dla niego zawsze wielki odpoczynek. W miarę upływu lat człowiek staje się bardziej wybredny w dobieraniu sobie towarzystwa, a dodatkowo czas był specyficzny. Potem Jachur spotkał serdecznego kolegę jeszcze z czasów akademickich, dr L. Kozłowskiego, więc zaczęliśmy bywać u siebie. Oni mieli dzieci w wieku naszych najmłodszych, co też pogłębiało kontakty. Potem jedna z pacjentek zapałała do Jachura sympatią, zachwycona jego podejściem do chorych, jak orzekła lekarz z prawdziwego zdarzenia, takiego ponoć jeszcze nie spotkała. Osoba niezwykle impulsywna, szczera, serdeczna, z dużym poczuciem humoru, urodzona Rosjanka, wysiedlona z Polesia z mężem Polakiem. Trzymała mocno w garści cały dom, a miała troje dzieci odpowiadających wiekiem naszym starszym i dwie wnuczki naszym młodszym dzieciom. Zaprzyjaźniliśmy się bardzo. Wszyscy lubili chodzić do ich Domku Na Wzgórzu i na działkę. Miała różne pomysły uprzyjemnienia gościom pobytu. Od tej pani W. Kublickiej otrzymał Jachur jako honorarium kątową kanapę stojącą do dzisiaj w naszym stołowym pokoju, która zdobyła wiele komplementów, bo ogólnie się podobała. Tamże do Gliwic przyjeżdżał do nas w odwiedziny przyjaciel Jachura z lat szkolnych Ludek, który po wojnie wraz z żoną wylądował w Piekarach Śląskich, myśmy ich też odwiedzali.
- 107 -
W Gliwicach mieszkaliśmy równo trzy lata. Wisiała nad nami ciągła niepewność co dalej, poza tym odezwała się u mnie tęsknota za Krakowem, której dotąd nigdy nie odczuwałam. Solec i Busko to nie były miasta, a Gliwice miasto, niestety, nie Kraków. Chodziliśmy na spacery, oglądaliśmy nowe widoki, wszystko było obce, nie mogłam jakoś wrosnąć.

Dzieci miały wypełniony czas, bo to i szkoła, osobno religia, a jeszcze za namową Maryny zapisałam je do szkoły baletowej prof. Śliwskiego. Lekcje w tej szkole zastępowały im próby i urządzane przeze mnie przedstawienia. Tu także odbywały się występy i popisy, więc nie czuły się tak zupełnie pozbawione wszystkiego, a przy tym rytmika, wdzięk ruchów to dobry nabytek dla dziewczynek. Jola nie mogła chodzić na muzykę, bo nie miała gdzie ćwiczyć (pianino było ciągle w mieszkaniu mamusi), więc wyżywała się w balecie. W szkole prof. Śliwskiego zaczęła być jedną z „Gwiazdek”, że nawet sekretarka pytała mnie, co mam zamiar dalej z nią robić, ale nie marzyłam dla żadnej z mych córek o karierze baletnicy. Sławny obecnie Gerard Wilk to kolega Joli z grupy starszych.

Jola już w Busku poznała życie szkolne, łatwo przyzwyczaiła się do nowych koleżanek, a nauczycielki zaraz poznały się na talentach nowej uczennicy. Kryśka trafiła gorzej, bo w ciągu roku kilka razy zmieniała się wychowawczyni. W pierwszej klasie to dużo znaczy. Wybijała się wśród koleżanek w śpiewie. Była taka dziecinna. Przed swoimi imieninami kilka dni opuściła, a idąc do szkoły w sam dzień imienin wzięła sobie parę cukierków. W szkole dowiedziała się, że pani jest także Krystyna i koleżanki składały jej prezenty. Krysia ofiarowała pani jednego cukierka i, jak się okazało, nauczycielka bardzo życzliwie przyjęła jej intencję i zachwycała się serdecznością. Sama nauczycielka mi to opowiadała.

Maryna, mimo, że znalazła sobie nieodłączną koleżankę, też Marysię, nigdy nie okazywała żadnego sentymentu do swojego liceum na Górnych Wałów, chociaż włączyła się w życie klasy i nieraz ze śmiechem opowiadała, co się tam dzieje np. kiedyś koledzy postanowili wybić szyby profesorowi za jakieś tam pretensje i pomylili się o piętro. Poszkodowali milicjanta, a w szkole była z tego wielka sprawa, nawet chyba kogoś nie dopuszczono do matury. Ewa przyjeżdżała do domu bardzo często, a że Fifina po naszym wyjeździe z Buska przeprowadziła się do Krakowa, przyjeżdżała i ona.

Do końca roku szkolnego 1953/54 sprawy domowe zdołaliśmy wtłoczyć na właściwe tory. Dla mnie nastąpiła jeszcze jedna zmiana, bo Zośka objęła posadę państwową w „Sanepidzie” i już nie miałam stałej pomocy, tylko na kilka godzin przychodziła młoda autochtonka Eryka. Jachur wracał z przychodni wieczorem, dzieci po odrobieniu lekcji musiały pobiegać, Maryna również często wychodziła z domu, brała dodatkowe lekcje z niemieckiego u bardzo miłej pani, widziałam, że jej to sprawiało przyjemność, a ja przeważnie zostawałam sama, jak zaklęta księżniczka. Po zamknięciu drzwi na klatkę schodową takie odczuwałam wrażenie. Przed południem wychodziłam po sprawunki, sklepy były blisko, więc zakupy nie sprawiały wielkich trudności, ale po mięso trzeba było stać w kolejce. Abym zbyt często nie musiała schodzić z moich wysokości, wymyśliły dzieci windę z koszyczka. Spuszczałam go na sznurku z balkonu ze spisem zapotrzebowań, a dzieci załatwiały kupno i pakowały do koszyczka, oczywiście, jeśli były wtedy na podwórku.
- 108 -
Na wakacje trzeba było wyjechać, bo to wprawdzie nie czarny Śląsk, ale nie to, co Busko, więc pojechaliśmy do Michowa, bez Jachura, bo on nie miał urlopu. Przebyliśmy wielką odległość przez Katowice i Warszawę, a pogoda zupełnie nie dopisała. Właściwie przez cały czas suszyłam ubrania dzieci i obuwie. Młodsi pierwszy raz zobaczyli gospodarstwo wiejskie. Piotr nie mógł się nadziwić, jak kurczę mieści się w jajku i sam usiłował się zwinąć, żeby to zilustrować, a w pierwszy dzień, gdy zmęczona po podróży, w czasie której eskortowałam sześcioro dzieci, bo Robaków także, chciałam trochę dłużej poleżeć, stropiony Piotruś przyszedł do mnie ze skargą, że nie może wyjść na podwórko, bo przy jednych drzwiach kura z kurczętami, a przy drugich pies, istna forteca. Tegoż psa tak obficie poili zimną wodą, że przez chrypkę stracił głos. Szczepan pochował wszystkie narządzia, którymi mogliby się skaleczyć, bo Jola z Ewą, córką Niusi, wzięły się do kręcenia sieczkarni. W ogóle oczy należało mieć na cztery strony świata.

Po powrocie udało nam się umieścić Piotra w przedszkolu, z trudem, bo mama była przecież „niepracująca”, ale nie chciałam brać go do kolejek, więc nieraz zostawiałam go na krześle w przedpokoju i dawał mi słowo honoru, że się z tego miejsca nie ruszy. Bałam się, żeby nie wyglądał przez okno, bo niekiedy szły uroczyste pogrzeby górnicze z orkiestrą, w strojach galowych. Piotr ogromnie cenił słowo honoru i nigdy go nie złamał, ale czasem wchodząc w bramę kamienicy słyszałam, jak on na trzecim piętrze woła raz po raz „mamo”. Żal mi go było, więc zdecydowaliśmy się na przedszkole. W domu nie miałam już żadnego dziecka, wyraźnie się postarzałam. Przedszkole mieściło się w budynku szkolnym dziewczynek, mogły zaglądać do niego na przerwach i z nimi wracał.

W roku 1955 powtórzył się w domu ceremoniał sprzed dwóch lat, bo nasza druga córka Maryna zdała maturę. Wszystko musiało być powtórzone i kwiaty od ojca i prezent, a przedtem studniówka, na którą Maryna jak zawsze z gestem sprowadziła sobie chłopca z Krakowa, a cóż za przytarcie nosa kolegom z Gliwic. Przedtem wybierała kierunek studiów, a robiła to bardzo zabawnie. Wszystkich krewnych i znajomych pytała o radę i chyba nie zdarzyło się, żeby dwa razu usłyszała to samo, a potem cichutko oddała podanie na medycynę. Na szczęście zapomniała już o aktorstwie, chociaż bardzo lubiła teatr, za każdą bytnością w Krakowie bywała w nim. Dzięki Marianowi znała wielu aktorów, a w Gliwicach matka jej przyjaciółki Marysi pracowała w operetce, więc one oczywiście oglądały kolejne spektakle. Ale ciężki to zawód aktorstwo, być zależnym od ludzkiego widzimisię. Powiecie lekarz też nie lekki, ale to nie jest zawód, tylko powołanie. Według rejonu powinna studiować w Rokitnicy, my widzieliśmy ją tylko w Krakowie. Jachur podpisał zobowiązanie, że wykształci córkę własnym kosztem i nie będzie prosił uczelni o żadne ulgi, to pomogło jej do przyjęcia. Egzamin zdawała bez tremy, bardzo rezolutnie i jej pewność siebie zrobiła dobre wrażenie na egzaminujących. Chociaż jest nieśmiała, w chwilach decydujących umie zdobyć się na właściwą postawę.

W czerwcu 1955 odbył się ślub mojego najmłodszego brata Stefana z Aleksandrą Mielnik. Wymknął się spod mojej opieki, poszedł pod władzę innej kobiety. Bardzo mu życzyłam, żeby nie pozostał samotny.

Pewnego dnia Jachur idąc do chorego przewrócił się na szynie w ciemnej, nieznanej bramie i poturbował sobie kolano. Stąd zrodziła się myśl, aby starać się o zwolnienie z wojska. Jeździł na komisje, leżał w szpitalu w Warszawie i tak ciągle czekaliśmy, jaki obrót weźmie sprawa, a jego nieobecności w domu często się powtarzały. Dużo godzin w życiu zeszło mi na czekaniu. W kółko dreptałam w tym domowym kieraciku, który nigdy się nie kończy, a roboty nie widać, kiedy jest zrobiona, natomiast, jeśli się coś zaniedba, każdy łatwo to zauważy. Na szczęście od czasu do czasu miałam z kim porozmawiać, bo w Gliwicach, wprawdzie na krótko, zamieszkali Jackowie Rutkowscy. Krysia przychodziła do mnie na pogawędki (nie mieli jeszcze dzieci), pomagała mi naprawiać bieliznę, przygotowywałyśmy razem stroje na występy Joli i Kryśki w szkole baletowej. Z Jackiem oglądaliśmy krakowskie albumy i razem tęskniliśmy za Krakowem. Czasem specjalnie wpadał wieczór nanosić koksu, bo bardzo nie chciał, aby robiła to Maryna. W piecu paliło się bez przerwy, raz na tydzień wygarniało się, oczyściło i zaczynało od nowa. Czasem brakło koksu zanim przyszła dziewczyna, Jachura przeważnie nie było, wypadała kolej na Marynę. Jacek wolał to robić za nią, czym wysłużył sobie specjalny kącik w moim sercu. 

- 109 -
Kot przydawał urozmaicenia. Zamienił się w górnika i tylko oczami świecił. Dawniej był biały. Rozpanoszył się w mieszkaniu i wybierał sobie miejsce do spania np w bieliźniarce na czystej bieliźnie albo w doniczce z moim najulubieńszym kwiatem, pięknie rosnącym papirusem. Ewa próbowała myć go płynem „TRI” i o mało nie dostał konwulsji, ogon poskręcał dosłownie w cygańską drogę, należało użyć do mycia szamponu.

Kazik Bieńkowski interesował się nauką dzieci i obiecał im kiedyś, że jak stopnie będą bardzo dobre, zaprosi dzieci na lody, a lody należały do przysmaków, zawsze było ich zbyt mało. Byłam ciekawa, jak wywiąże się z obietnicy, jak tę całą gromadę będzie wiódł do cukierni, bo że nie sprawią zawodu swoimi świadectwami, nie miałam wątpliwości. Otóż na drugi dzień po obejrzeniu przez Kazika stopni, zadzwonił do drzwi posłaniec z cukierni i wniósł olbrzymi termos napełniony lodami. Takiej uciechy nikt im dotąd nie wymyślił, chociaż w Busku nieraz żołnierze kręcili lody, jako niedzielny deser. Ale teraz mieli do sytości, mało, do przesytu, razem z koleżankami jedli jeszcze na drugi dzień. To musiało przejść do rodzinnnej historii. Dzięki zaradności Ewy, mogłam pierwszy raz skorzystać z urlopu. Jachur dostał leczenie w Krynicy, a mnie Wicińscy zaprosili do siebie. Ewa przejęła ode mnie berło domowe. Gdy wróciłam po dwóch tygodniach, zastałam dom w idealnym porządku, a Ewę cerującą dzieciom pończochy. Przyznam się, że mi wtedy zaimponowała. Czasem pomagały mi z Maryną w zajęciach kulinarnych, ale tym razem musiała całkowicie dom poprowadzić z pełnym wyżywieniem. Nic nie obeszło się bez figli, więc nawet i w kuchni, kiedyś do knedla Maryna włożyła buraka, a kiedyś, gdy przy zmywaniu zdarzyło jej się stłuc kilka naczyń, leniąc się zejść do śmietnika, pięknie zapakowaną paczkę włożyła Ewie na półkę z bielizną. Sprawa się wydała, gdy Ewa z zaciekawieniem rozwinęła paczkę. Śmiechu było co niemiara.

Piotr był bardzo wygodnym dzieckiem. Nie brudził się, nie niszczył odzieży, mimo, że dużo czasu spędzał na podwórku z gromadą kamienicznych dzieci. Nigdy nie wybiegali na ulicę, a ja patrząc z kuchennego balkonu miałam przed oczami teren ich zabaw. Ale kiedyś chłopcy zniknęli, dziewczynki wyśledziły ich schówek. Otóż w piwnicy próbowali palić papierosy, najstarszy był chyba z I klasy. Zrobiła się w kamienicy straszna chryja. Prawie na wszystkich piętrach nie obeszło się bez lania. U Piotra biciem nic by nie wskórał, miałam okazję to kiedyś stwierdzić, gdy do rozumu przemówiło mu nie lanie otrzymane od ojca (jedno jedyne), ale dziecinne tłumaczenie Jolki. Przy akompaniamencie wrzasków dochodzących z różnych mieszkań, Piotr dał słowo honoru, że ten eksces się nie powtórzy. I dotrzymał. zawsze starał się dobrze wywiązać z otrzymywanych poleceń. Posłany na zakupy przynosił towar odpowiedni, nie dał sobie wkręcić byle czego. Wcześnie potrafił załatwić sobie kupno piżamy czy przyborów szkolnych, ale kiedyś zdarzyło mu się coś bardzo zabawnego. Kazałam mu kupić 2 m bordki. Acha powtórzył bordka mordka, zapamiętam. Przychodzi i oznajmia, że byszczka nie kupił. Wyprawa Piotra po byszczek jest dotąd powodem śmiechu jego rodzeństwa.

Ewa odnosiła sukcesy w nauce, że aż podczas kolokwiów sadzano ją w osobnej ławce, aby nie mogła podpowiadać. Nadmiar energii wyładowywała w zespole tanecznym Politechniki, o którym głośno było w prasie. My także oglądaliśmy ją w operetce w Krakowie. Potem brała udział w międzynarodowym festiwalu młodzieży w Warszawie.

W 1954 r. Jolanta przystąpiła do pierwszej Komunii Św. w kościele Wszystkich Świętych w Gliwicach. Po uroczystościach w kościele przyjmowaliśmy gości w domu. Miała pięknie, ręcznie wyhaftowaną szatę liturgiczną. Zakonnice orzekły, że była najlepiej ubrana.
- 110 -
Rok 1955 upłynął najspokojniej. Wakacje spędziliśmy w Michowie, tym razem całą rodziną, a we wrześniu zaczęły się zmiany. Już teraz dwie nasze studentki pojechały do Krakowa, a Jachur przeszedł do cywila. Zaproponowano mu wybór miejsca zamieszkania, jako że w Gliwicach znalazł się nie ze swojej woli. Jednak zdołał już tutaj rozwinąć praktykę, chorzy chętnie korzystali z jego prywatnej porady, więc mimo moich obiekcji radziłam pozostać już tam, bo ileż razy można zaczynać od początku, a w Krakowie osoby głównej, czyli mamusi, i tak nie było. Jachur jednak stwierdził kategorycznie: Przecież widzę, że ty tu nie żyjesz, tylko wegetujesz. Przenosimy się do Krakowa, chyba, że to będzie nieosiągalne, to wtedy gdzie? Odpowiedziałam: do Kielc. Leżą w środku Polski, nie za duże, nie za małe, chyba dobrze nam będzie. Jachur otrzymał etat w Wydziale Zdrowia w Krakowie i pół etatu w przychodni w Podgórzu. O mieszkaniu na razie nie można było myśleć, chyba, że zostałby lekarzem więziennym, wtedy otrzymałby je natychmiast, ale czy mogłam wymagać od niego aż takiego poświęcenia?

Jachur wprowadził się do Stefana jako trzeci sublokator i zaczęła się kołomyjka z przyjazdami do Gliwic. Za każdym dzwonkiem nie wiedziałam, kogo zobaczę za drzwiami: Jachura, Ewę, Marynę, czy Fifinę. Ostrzegałam ich, że przejeżdżą pieniądze, za które w przyszłości moglibyśmy umeblować mieszkanie. A oni nic, Jachur przyjeżdżał w sobotę, aby przyjąć pacjentów będących w stałym leczeniu, bo w Krakowie nie miał praktyki prywatnej, i wreszcie nie mieliby za co jeździć.

Czułam się bardzo osamotniona. Wprawdzie była trójka młodszych, ale trudno przebywać tylko w towarzystwie dzieci, a krzątanina domowa i praca w komitecie rodzicielskim wypełniała czas, ale nie samotność. Około Nowego Roku Jola i Krysia po całym tygodniu występów w ramach imprezy „Dziadka Mroza” dla okolicznych szkół, zachorowały na zapalenie jamy ustnej, choroba ciężka, bolesna i bardzo zaraźliwa. Musiałam chronić Piotrka i Erykę, która też niewiele odeszła od dzieciństwa. Byłam bardzo sama i strasznie zmęczona. Jola bardzo cierpiała, prawie nie sypiała, bo nie mogła zamknąć ust, a jak spać z otwartymi... Piotrek został odosobniony i nie zachorował. Natomiast, jak one wyzdrowiały, położyłam się ja, opuściły mnie siły. I wtedy trzecia moja córka, Jolanta, okazała samodzielność. Rano wyprawiała młodsze rodzeństwo i szła na kupno. Potrafiła w kolejce upomnieć się o swoje prawo, przy ogólnej aprobacie czekających, gdy oznajmiła, że jej mamusia jest chora. Jachur troszczył się o nas i poszły słuchy po rodzinie, że przydałaby mi się jakaś towarzyszka. Zgłosiła się ciotka Stasia Wilczyńska, przyjechała do Gliwic i potem więcej była u mnie, jak w Krakowie, bo po zlikwidowaniu mieszkania w Miechowie, zatrzymała się kątem w kuchni u znajomego inżyniera i nic więcej nie mogła znaleźć, a u mnie miała osobny pokoik. Gdy nie było Stasi przyjeżdżała Marysia Rutkowska, bo była na chwilowej rencie. Stasia okazała się bardzo pomocną domowniczką, gdyż zaspokajała nasze potrzeby w dziedzinie krawiectwa. Dziewczynki były znowu modnie i świeżo ubrane, w domu nie było żadnych nie nadających się do chodzenia łachów. Wszystkie niepotrzebne i wycofane z obiegu ubrania natychmiast były przez ciotkę przerobione i to bardzo pięknie szyte przez nią stroje jeszcze do tej pory pełnią swoją rolę i wykazują, że wyszły spod ręki niejako mistrzyni. Stasia, jakkolwiek zawód krawcowej nie przypadał jej do gustu (była sierotą i nie miała wyboru), lubiła szyć naszym córkom, bo, jak twierdziła, wiedziały, czego chcą i obywało się bez zbędnego prucia. Nawet twierdziła, że z Ewą, jako projektantką strojów zgodziłaby się otworzyć pracownię.

A moje choroby zmieniały się, ale ciągle trwały. Dużo nacierpiałam się z zębami, miałam resekcję korzenia itp. Wreszcie zaczęły się jakieś przedziwne telefony, które doprowadziły mnie niemal do choroby nerwowej, bo nie rozumiałam, co one oznaczają i czego mogę się spodziewać. Doszło do tego, że co noc stawiałam barykadę, nie pojmując, że jakby się zawaliła z jakiegokolwiek powodu, umarłabym ze strachu. Dzieci nie były w to wtajemniczone.
- 111 -
W tym czasie Kryśka przystąpiła do I Komunii Św. W czerwcu 1956 r byłam w takim stanie, że sama nie zeszłam ze schodów. W urządzeniu uroczystości pomogły Marysia chrzestna matka Krysi i ciotka Stasia.

Wkrótce Jachur przyniósł wieść, że dostał w Krakowie mieszkanie na osiedlu Rydla dwa pokoje z kuchnią superkomfortowe, ale maleńkie. Dobrze się złożyło, bo właśnie w sierpniu urodziła się Stefanom córka Grażyna. Trudno byłoby sobie wyobrazić, jak wyglądałoby życie sześciu osób skupionych na tak małej przestrzeni. O sprowadzeniu rodziny nie mógł myśleć. Jednak on i studentki miały dobre pomieszczenie, warunki zmieniły się im bardzo na korzyść, nieporównywalnie, chociaż umeblowanie było mizerne. Dla nas w Gliwicach wszystko miało pozostać jak było, perspektywa następnej zimy. I nagle w listopadzie zamieniono Jachurowi mieszkanie na trzypokojowe, komfortowe przy ul Galla 22/1, zupełnie nowe, jeszcze wilgotne. Miało wprawdzie tylko 67 m2, ale trudno. Postanowiliśmy rodzinę połączyć. Pakowałyśmy ze Stasią popijając na zmianę krople walerianowe. Gdy część rzeczy była już w Krakowie, Piotrek zachorował. Dwóch lekarzy go badało i każdy stawiał inną diagnozę. Kiedy jeden zażądał ode mnie zgody na opercję ślepej kiszki wytelefonowałam z Krakowa Jachura i wtedy, po badaniu jeszcze trzech lekarzy, okazało się, że jest to ta sama choroba, którą prawie rok temu miały dziewczynki stomatitis zapalenie jamy ustnej. Nawet pościeli w łóżku nie mogłam na świeżo oblec, bo bielizna wyjechała już do Krakowa. Bardzo to było krępujące przyjmować obcych lekarzy w na wpół zrujnowanym mieszkaniu. Po kilku dniach jako rekonwalescent pojechał z ojcem do Krakowa autem, a ja, Stasia i dziewczynki koleją. W Gliwicach panowała panika, bo to było już po październiku 1956, ludzie obawiali się, że będzie wojna, robili zapasy. Zazdrościli mi, że wyjeżdżam, przerażała ich bliskość granic.

Wróciłam do Krakowa po 21 latach, późnym wieczorem. Mieszkanie wyglądało jak pobojowisko. Była to trzecia przeprowadzka z miasta do miasta, wiadomo, równa się pożarowi. Piotrek spał, a reszta każdy musiał pomyśleć o sobie i wymościć legowisko, gdzie się dało. Rano dorośli poszli do zajęć, reszta gromady do roboty się wzięła. Gdy Jachur przyszedł, z uznaniem ocenił mój wysiłek: Kinciu, jesteś czarodziejką! wykrzyknął, gdy zobaczył, że w tej dżungli można się już jakoś poruszać, chociaż i tak całość robiła wrażenie składu mebli. Mieszkanie składało się z trzech pokoi, kuchni, łazienki, WC i przedpokoju w kształcie litery L. Żadne pomieszczenie nie łączyło się z drugim, wszędzie szło się przez wąski przedpokój, w którym było siedem par drzwi. Nie mogliśmy żadnego pokoju przeznaczyć wyłącznie na ordynację lekarską, a Jachur koniecznie chciał i musiał praktykować prywatnie, więc stworzyliśmy gabineto jadalnię, w której wszakże nie było stołu, bo się nie zmieścił i stał w przedpokoju. Ten pokój na co dzień był właściwie niedostępny dla domowników. Jedynie Ewa wieczorami wnosiła się doń z rysownicą, gdyż gdzie indziej jej praca mogłaby ulec zniszczeniu, przecież Piotr był dopiero w pierwszej klasie i dzieci ciągle się wierciły. W godzinach przyjęć domowe życie zamierało, nawet mówić trzeba było szeptem, aby nie zdradzać pacjentom tajemnic domowych.
- 112 -
Prowadzenie domu dla tylu osób w tym pomieszczeniu można zaliczyć do akrobatyki, a dźwiganie toreb z zakupami, nieraz włóczących się po ziemi wymagało wielbłądzich sił. Wszystkie obowiązki spadły na mnie łącznie z paleniem w piecach, czego dotąd nigdy nie robiłam, a wskazówki przyjeznych osób niewiele dawały, bo jak się dużo później okazało, piece były wadliwie postawione i należało przy rozpalaniu zamykać popielnik, o czym mnie uświadomił kominiarz. Ale długo tego nie wiedziałam, więc klęczałam pod piecem i dmuchałam w ognisko domowe, tylko tym razem już nie w przenośni. Drugą usterką, której mimo zgłoszenia nie naprawiono, była woda pojawiająca się ciągle na podłodze w WC. Należało pamiętać o jej ścieraniu, bo inaczej na butach przenieślibyśmy ją na parkiet, tyle nóg. Była to swoista udręka. Opowiadam to wszystko, bo chcę, abyście wiedziały, jaką cenę zapłaciliśmy za spełnienie marzeń o Krakowie. Jedno, co było bez zarzutu, to bardzo piękny strych i oświetlona piwnica. Nigdy dotąd nie dotyczyło mnie to tak, jak teraz. W Solcu na strych wchodziło się po drabinie, nigdy tam nie byłam. W Busku strych miał dziwną konstrukcję drewnianą i bardzo trzeba było uważać, żeby nie rozbić sobie głowy albo kolana; czasem na nim musiałam bywać. W Gliwicach pranie zabierała praczka, drobne suszyło się w łazience i na balkonie, a teraz praczką byłam ja, a do piwnicy po węgiel chodził każdy, kto miał czas, zresztą z parteru nie było daleko. Poza tym wzmogło się bardzo tempo życia, wszystko musiało być na godzinę, w ciągu dnia nikt nie miał czasu na odpoczynek, coś w rodzaju wyścigu pracy. Pomoc przychodziła raz w tygodniu, bo we dwie nie mogłyśmy się zmieścić w kuchni, a trudno ciągle się potrącać. Zresztą byłam młoda, miałam dopiero 45 lat, a sama myśl, że mieszkam znowu w Krakowie dodawała mi energii.

W warunkach życia Ewy, Maryny i Jachura nastąpiła poprawa o tyle, że w domu zawsze znalazło się coś gorącego do zjedzenia, nie musieli korzystać ze stołówek, ani myśleć, co będą jedli. Młodsze dzieci miały bardzo ograniczoną przestrzeń ruchową, dosłownie dwa, trzy kroki w każdym kierunku. Umieścił ich Jachur w szkole nr 34 przy ul. Urzędniczej. Odległość do szkoły moim nie wzrosła, ale musiały przecinać linię tramwajową, więc Piotra należało przyprowadzać. Oczywiście robiłam to ja. W nauce okazał się bardzo dobry, najmłodszy z rodzeństwa, tak się osłuchał, że wiadomości w szkole nie miały żadnej atrakcyjności, więc od czasu do czasu w różny sposób zdradzał objawy nudy. Ale wychowawczyni bogata w uczucia matczyne i świetnie rozumiejąca dzieci, jakoś musiała się z tym pogodzić.

Pierwszą wieczerzę wigilijną w odzyskanym Krakowie jedliśmy w przedpokoju, co najbardziej dotknęło Marynę. Myślę, że nie obraziliśmy przez to tradycji, ale w następnym roku, gdy warunki mieszkaniowe nie zmieniły się, na prośbę Maryny wieczerzę spożywaliśmy w pokoju niby stołowym przy zaimprowizowanym stole kształtem przypominającym węża. Pobyt w tym mieszkaniu to był haracz zapłacony za możność osiągnięcia Krakowa, oczyszczenie przed wejścim do raju. Na pewno była to duża degradacja w stosunku od poprzednich warunków życia całej naszej rodzinki.
- 113 -
Jeszcze muszę dodać, że wśród tej ciasnoty przemykał się nasz kot, na różny sposób urozmaicając moją pracę, na przykład gdy ułożył się do spania na stosie talerzy w kredensie musiałam myć od nowa wszystkie talerze. Bo cóż to za higiena. Na zapowiedź Jachura, że wkrótce za naszym kotem będzie sunęła gromadka kociąt, ogarnęło mnie przerażenie, czy zdołam to wytrzymać. Na szczęście pewna pacjentka bardzo zapragnęła mieć kota i Maryna uprzejmie zawiozła go jej aż do Podgórza, a dzięki temu stracił ślad. W parę miesięcy potem Ewa marząca o psie przyniosła do domu prześlicznego szczeniaka, kupionego gdzieś na wycieczce za jedne 20 zł. Stanęli z Ryśkiem w drzwiach pytając: Wyrzucisz go? Nie miałam serca tego zrobić, a nie wiedziałam, jak na nowego lokatora zareaguje Jachur, bo dzieci z entuzjazmem. Postanowiły chować go w tajemnicy przed ojcem. Przez jakiś czas udawało się to. Jachur wiele czasu spędzał poza domem, a wracał w określonych godzinach. W domu każdy miał wymierzoną przestrzeń, po której mógł się poruszać. Ojciec do pokoju dziewczynek wchodził tylko wtedy, jeżeli która była chora, bo tamtędy nie przebiegała jego trasa. Miał do dyspozycji sypialenkę, którą dzieliliśmy wspólnie z Piotrem i Krysią, ten niby swój pseudo gabinet i kuchnię, jako jadalnię ogólną. Na stole w przedpokoju dzieci odrabiały lekcje. Ciągle coś się zapodziewało. Gdy jedno drugiemu przyrzuciło zeszyty, czy książki, mama bez przerwy wzywana była do szukania. Otóż pewnego dnia Jachur wrócił do domu wcześniej i pies stanął przed nim w całej swojej piękności. Miał rozbrajający wygląd. Jachur zapowiedział veto, jeżeli pies nie nauczy się porządku, a ten uparciuch bardzo był pod tym względem oporny, mimo, że Kryśka z poświęceniem go wyprowadzała. Nie było na niego sposobu, ale, że ciągle była na tapecie sprawa mieszkania, dzieci poprosiły ciocię Sawicką, aby przetrzymała psa, aż będziemy mieli większe mieszkanie, bo u niej w mieszkaniu miałby świetny wybieg. Tak się też stało. Reszta o psie dalej w tekście.

Pertraktacje o zamianę mieszkania trwały ciągle. Właściwie mogła ona nastąpić wcześniej, ale musielibyśmy się przeprowadzić na Rynek Podgórski. Stanowczo się temu oparłam. Nie po to przenieśliśmy się do Krakowa, aby mieszkać po drugiej stronie Wisły, tam dla mnie nie Kraków. Jachur starał się uzyskać tę zamianę drogą urzędową. Dysponował odpowiednią ilością osób mogącą zaludnić dużo większą powierzchnię, niż przez nas posiadaną. Gdy zdawało się, że wszystko jest na najlepszej drodze, przyrzeczone dla nas mieszkanie przy al. Słowackiego, co do którego Jachur otrzymał zapewnienie, a nawet oficerskie słowo honoru jednego z urzędników, zajął samowolnie inny lekarz z małą rodziną, a w urzędzie orzekli, że skoro już się wprowadził, to niech mieszka. Na takie bezprawie Jachur zupełnie się załamał. Nie widziałam go nigdy tak rozczarowanego. Musiałam podtrzymywać go na duchu, że jeszcze nie wszystko stracone, Kraków jest duży, więc i dla nas starczy w nim miejsca. Prosiłam go, aby zajmował się tylko pacjentami, a mnie zostawił sprawę zamiany. Jakoś gnietliśmy się, a taka była ciasnota, że Jola, chcąc sią nagle odwrócić, złamała sobie piętę.

Nawet Piotr, chociaż dziecko, zdawał sobie sprawę z niedogodności tego ścisku. W zadaniu szkolnym na temat „Jak spędziłeś święta” napisał: Żadni goście na szczęście do nas nie przyjechali. A przecież dawniej się cieszyli na przybycie gości, tym bardziej, że ci obdarowywali ich upominkami przy tej okazji.

Na skutek sprowadzonej przez Jachura komisji z Sanepidu, Wydział Zdrowia przyznał mu na gabinet lekarski garsonierę przy ul. Rydla, jako że u nas panowały warunki antysanitarne, gdy gabinet miał połączone funkcje. Odległość od garsoniery wynosiła dwa przystanki tramwajowe. Gdybym i to mieszkanie włączyła w swoje obowiązki, nie zmieściłabym się w czasie, i tak musiałam się troić. Wobec tego w garsonierze zamieszkały Maryna i Fifina, w ten sposób zrobiło się trochę lepiej. I tak cały dzień były na zajęciach, w domu spożywały posiłki, a potem wsiadały w tramwaj i noc spędzały na Rydla. Garsoniera była przyjemnym pomieszczeniem, nawet miała kominek.

Zdarzyło się w tym czasie, że z kolei Piotr wykazał swoją zaradność, jak poprzednio Ewa, Maryna i Jola, tylko dla Kryśki nie zdarzyła się okazja, była zawsze najmłodszą (z córek), jak siostry mówiły „księżniczką”. Otóż pewnego dnia miałam bardzo wysoką gorączkę i ledwo patrzyłam na oczy. Nikt z domowników nie mógł zostać ze mną, akurat wszyscy mieli coś ważnego w planach tego dnia, więc uradzono, że najmniejszą stratę z nieobecności w szkole poniesie Piotr i on został w domu. Leżałam zupełnie obłożnie, prawie niesłysząca i niewidząca. W pewnym momencie słyszę, że Piotr namawia mnie do zjedzenia zupy, którą ugotował z torebki, bo już umiał przeczytać, potem zaproponował mi drugie danie w postaci budyniu. Nikt mu nie kazał gotować, to była jego inicjatywa. Piotr potem był zuchem i harcerzem i bardzo dobrze gotuje.
- 114 -
W tym mieszkaniu odbyły się jeden raz imieniny Jachura w 1957 r. Ścisk nikomu nie przeszkadzał. Widzieliśmy, że goście serdecznie cieszą się z pomyślnego końca naszych zabiegów i przyjazdu do Krakowa. Z tego mieszkania szedł Piotr do I Komunii Św. w Kościele Matki Boskiej z Lourdes przy ul. Misjonarskiej i Jola do Bierzmowania w kościele oo Franciszkanów. Świadkiem była Marysia Wojtowicz.

Tempo życia więc wzrastało. Wszystkim nam brakowało czasu. O odpoczynku trudno było myśleć. Jedynie Marian dbał o nasze kulturalne potrzeby i obdarzał nas hojnie biletami do teatru, tak, że my i nasze studentki nie opuściliśmy chyba ani jednego spektaklu. Kiedyś byłam tak zmęczona, że niektóre odsłony przedrzemałam i widziałam podwójnie osoby występujące. Ale w teatrze byłam. O zorganizowaniu wakacji nawet nie myśleliśmy, tacy byliśmy zmęczeni. Jednak zdarzyła się okazja. Odwiedził nas wychowawca Ewy, prof. Czarnecki, nasz wierny przyjaciel, który w międzyczasie został dyrektorem gimnazjum w Szczekocinach. Szkoła mieściła się w przepięknym pałacu, otoczonym parkiem, przez który płynie Pilica. W skrzydłach pałacu na okres wakacji zainstalowana była kolonia. Profesor szybko zaplanował i zrealizował. Do jednej z sal kazał wstawić łóżka, a obiady zamówił na kolonii. Stworzył nam świetne warunki do odpoczynku. Wakacje upłynęły nam przyjemnie, jedynie biedna Maryna musiała wcześniej wracać do Krakowa, bo zrobił jej się zastrzał na palcu i trzeba było operować.

W jesieni, dzięki pomysłowi Mariana, (mój „duży” brat) weszłam w kontakt z prywatnym biurem zamiany mieszkań. Dostałam całą listę adresów. Chodziłam oglądać, nawet kilka razy zaczynałam pertraktacje. Wreszcie trafiłam na odpowiednie lokum. Jachur z Wojtkiem (jako specem od wyszukiwania usterek) przeprowadzili dokładny wywiad i wyrazili zgodę: ul. Siemiradzkiego 17/4. Z właścicielką szybko doszliśmy do porozumienia proponując jej w zamian mieszkanie trzypokojowe, komforowe przy ul. Galla i superkomfortową garsonierę przy ul. Rydla. Trzeba było jeszcze, niestety, zgody Urzędu Mieszkaniowego, a ten zaczął bruździć i wymienioną garsonierę bez naszej wiedzy przyznał jakiejś czteroosobowej rodzinie. Sprawa poszła do sądu. Po naszej stronie stanął Wydział Zdrowia, jako, że garsoniera leżała w jego gestii. Po dwóch rozprawach, mnóstwie interwencji, byłam nawet na audiencji u „ojca miasta”, wygraliśmy, ale trwało to kilka misięcy i dużo nerwów na to poszło.

14 czerwca 1958 przeprowadziliśmy się na Siemiradzkiego. Pomagali nam Marianowie, duże dziewczynki i Rysiek, a przewoził kolega Jachura Zygmunt Grzywa, po przyjacielsku. Najlepiej bawił się Piotr jeżdżąc przez pół dnia tam i z powrotem, raz z naszymi meblami, a potem znowu z meblami tamtej pani. Gdy brudna i zmęczona o godz. drugiej po południu stanęłam wreszcie na swoich śmieciach (dosłownie), niezawodny Marian powitał mnie z kwiatami jak tryumfatorkę. Mieszkanie wyglądało okropnie, do tego stopnia, że Jachurowi wyrwała się skarga: żałuję, że się przeprowadziłem, a przecież tak bardzo dążyliśmy do tego. Remont wymagał udziału rzemieślników z aż jedenastu branż. Dosłownie wszystko trzeba było naprawiać.

Otwarcie naszego światowego życia nastąpiło w dziesięć dni po przeprowadzce, właśnie jak zdun zaczął przestawiać piece. Ale były to imieniny Jachura, czyli tak, jak cesarskie, musiały się odbyć, bo rodzina nie zgodziła się na przejście nad nimi po cichu. Jachur bardzo mocno wrósł w rodzinę Kramarskich. Wprawdzie moje małżeństwo trwało dopiero 23 lata, ale jego szwagrowie znali go już lat 33. Przecież należało uczcić sukces zdobycia, naprawdę zdobycia, przestrzeni życiowej. Wśród sadzy, cegieł, wiader z gliną itp. wznosiliśmy zdrowie gospodarza i uczcili jego starania.
- 115 -
Remont trwał niemal pół roku, nie będę tego opisywać, bo chyba nie potrafiłabym. Było i tak, że spaliśmy w mieszkaniu pozbawionym drzwi rozdzieliwszy między siebie dyżury. Gotowe i posprzątane było dopiero na 1 listopada. Oczywiście musiała być przerwa na wakacje, bo w tym okropnym zamęcie trudno było wytrzymać. Inni domownicy mieli chociaż swobodę wychodzenia z domu, ja byłam jak przypisana do gleby, a równocześnie musiałam pamiętać, gdzie w razie potrzeby szukać danej rzeczy, w którym tobołku. Obiady dzieci nosiły mi z baru, a że było to w sezonie wiśniowym, więc prawie codziennie pierogi z wiśniami i nie znudziły mi się, zawsze chętnie je zjadam.

Na wakacje wyjechaliśmy do leśniczówki w Bystrej Podhalańskiej całą rodziną w komplecie, aby choć na chwilę uniknąć widoku tego bałaganu. Po powrocie dalszy ciąg remontu. Na tym tle usiłowanie prowadzenia osiadłego życia, a była już najwyższa pora. Ewa robiła dyplom i potrzebowała dużo miejsca na rozkładanie rysunków rozmaitej wielkości, a przy tym ze względu na ogrom pracy w nie włożonej musiały to być miejsca bezpieczne. Jedna plansza miała takie rozmiary, że jak Ewa z Maryną niosły ją na Politechnikę, widać im było tylko nogi, jakby plansza sama szła.

Od września Maryna była na trzecim roku medycyny, Jola przeszła do liceum J. Joteyki na Podwale 7, tam, gdzie kiedyś było seminarium mojej siostry, Kryśka była w szóstej, a Piotr w trzeciej klasie. Jachur wreszcie otrzymał pokój na gabinet, każdy miał swój kąt i drugiemu nie wchodził w drogę, każda rzecz znajdowała się na właściwym miejscu, skończyło się wieczne szukanie. Lokatorami naszymi była ciotka Stasia, która prosiła o odstąpienie jej służbówki. Bardzo jej na tym zależało, miała już dość kątowania u obcych ludzi, zapragnęła mieć własne okno i własne drzwi, nie przerażało jej nawet to, że w służbówce nie było pieca. W pokoju Ewy i Maryny zainstalowała się Fifina na razie, aż do znalezienia własnego pokoju. Przybyło mi wprawdzie pracy przy sprzątaniu, ale jakże byłam zadowolona widząc pogodne twarze wszystkich domowników. Skończyły się lata tłuste, przeszły lata chude i zaczęły się zwyczajne.

Tylko Jachur jeszcze nie uchwycił normalego trybu, bo nie mógł uzgodnić godzin pracy z porą obiadu i dzieci nosiły mu obiady do przychodni na Plac Sikorskiego. Nie było to odpowiednie jedzenie dla tak intensywnie pracującego człowieka. Maryna, jako już pół lekarz protestowała przeciw tak niehigienicznemu odżywianiu i buntowała mnie, abym się nie zgadzała i bym przełamała opór naszego „Kozioronka” i już lepiej pokłóciła się z nim trochę, żeby tylko ustąpił. Wreszcie postawiłyśmy na swoim.

Pies był z nami bardzo krótko. Wśród tego bałaganu remontowego, gruzów, drutów i rozbitych szyb nie mógł zrozumieć, dlaczego od niego właśnie wymagamy porządku. Zaś znawcy orzekli, że jest on z ras wielkich psów. W sierocińcu potrzeba było psa jako stróża, więc oddaliśmy go tam. Na pewno wśród dzieci dobrze się czuje.
Wkrótce unormował się tryb naszego życia, do dobrego łatwo się przyzwyczaić. Po roku miałam wreszcie dochodzącą pomoc i częściej mogłam czuć się panią. Dzieci pozawierały przyjaźnie, przychodziły do nich koleżanki i koledzy, do dużych duzi, do małych mali, dom był ciągle pełen młodzieży. Z nauką nie miały trudności. Krystyna i Piotr zaczęli brać lekcje gry na fortepianie. Mama czyli ja poznała nowe członkinie Komitetu Rodzicielskiego, bo jako niepracująca zawodowo byłam niejako wytypowana do tej pracy, równocześnie w trzech szkołach, na szczęście u Ewy i u Maryny już odrobiłam swoje. Dzieci nie robiły ekscesów, nie bałaganiły w mieszkaniu. Lubiły czytać. Piotr dostał w szkole pierwszą nagrodę za czytelnictwo. Otrzymał również nagrodę za rysunek na asfalcie. Konkurs odbywał się na pl. Biskupim. Poza tym oboje z Kryśką brali udział w pochodzie książki. Kryśka jako Cosette z Wiktora Hugo, Piotr niósł na ramieniu swojego ulubionego misia z napisem Kubuś Puchatek. Takiego misia żadne z dzieci jeszcze nie widziało. Wzbudził ogólny podziw, nawet tramwajarz pytał się, czy nie należy za takiego pasażera płacić biletu?
- 116 -
W Poniedziałek Wielkanocny należało dzieciom pokazać Emaus. Cała rodzina wybrała się naocznie zobaczyć to, o czym dotąd opowiadała mama. Jachur kupił Piotrowi korki do pistoletu, na szczęście on, a nie ja. Chłopak nie mógł doczekać się, kiedy strzeli, a my nie pozwalaliśmy z obawy, że zniszczy komuś pończochy i narazi nas na nieprzyjemność. Wreszcie na wolnej przestrzeni pod cmentarzem Piotr wystrzelił, raz, a dobrze. Proch z korka rozerwał mu rękę. Resztę dnia spędził z ojcem na pogotowiu, a potem chorował na chorobę posurowiczą. Pamiętny był to Emaus.

Piotr miał już dziewięć lat, a wieczorem dobrze się czuł w towarzystwie misia Benity, którego nawet ubierał w piżamę i obok siebie układał do spania. Pierwszy miesiąc wakacji w r 1959 spędziłam z młodszymi w Szyku u kuzynki Zofii Pawłowskiej, która była tam kierowniczką szkoły. Stąd przywiozły dzieci nowego lokatora malutkiego kotka. Jachur lubi koty, więc zaaprobował. Na drugi miesiąc wszyscy pojechaliśmy do Szczekocin i to były ostatnie wakacje spędzone wspólnie: rodzice, dzieci i kot. Potem już inaczej planowaliśmy wakacyjny odpoczynek, aby i młodzi mieli rozrywki odpowiednie do wieku. Ciekawostką z tych wakacji jest nasze wyżywienie przygotowywane przez byłego kucharza okrętowego. Gotował niezmiernie tłusto, ilość kalorii jak dla marynarzy, a gościom pana dyrektora tym bardziej nie żałował omasty. Patrząc na zupę nikt nie odgadłby, z czego jest przyrządzona, bo pokrywała ją gruba warstwa tłuszczu. Ale nasze sprytne dzieci wymyśliły na to sposób
przynosiły zupę w dużej bańce i zręcznie wykonywały mocny chlust, na skutek którego tłuszcz wylewał się w krzaki; myślę, że przyczyniliśmy się nielicho do użyźnienia ziemi w szczekocińskim ogrodzie.

W jesieni zaczęły się kłopoty. Ciotka podejrzana o nowotwór znalazła się w szpitalu, Piotr zachorował na ciężką odrę, a w tym samym czasie zachorował także jego ulubiony kotek. Mimo wizyty u weterynarza i pielęgnacji kot zdechł. Przed Piotrem trzymaliśmy to w tajemnicy, a zwłoki kota oddała Maryna do pracowni, gdzie preparują zwierzęta jako pomoce naukowe dla szkół. Gdy zdrowiejący Piotr dowiedział się o tym, wyraził życzenie, aby szkielet kota stał u nas na szafie, na co oczywiście nie mogliśmy się zgodzić. Dobrze, że dał sobie to wytłumaczyć. Wkrótce przynieśli znowu jakiegoś kota przybłędę. W październiku ciotka przeżyła ciężką operację, dzięki Bogu nie był to nowotwór.

W listopadzie Ewa obroniła pracę. Jako mgr inżynier architekt stała się dojrzałym członkiem społeczeństwa i oznajmiła nam, że wychodzi za mąż.

Na tym chyba skończę tę moją gawędę. Dopóki dzieci były małe, musiały podporządkowywać się naszej woli. Czy robiły to chętnie, nie wiem, w każdym razie nigdy nie zachowywały się krnąbrnie i nie odczułam, aby nas lekceważono. Starałam się naśladować moją mamę, której postępowanie w stosunku do nas dzieci bardzo mi się podobało. Nie była to ani dyktatura rodziców, ani chowanie nas pod kloszem, chcieliśmy, aby umiały wybierać, kogo należy naśladować i oceniać słusznie swoje postępowanie. Może jestem nieco staroświecka. Gdy starsze poszły na studia, z ich opowiadań wywnioskowałam, że wiele się zmieniło w sposobie bycia młodych ludzi, jakby jakiś skok, który przeskoczył jedno pokolenie. Nie wymagałam od moich dzieci, by były nadmiernie dystyngowane i naraziły się na wyśmianie ze strony swoich rówieśników, ale prosiłam bardzo, żeby nie były wulgarne i chyba osiągnęłam to. Wiele razy dały mi do zrozumienia, że liczą się ze zdaniem rodziców i chętnie sprawiają nam przyjemność.

W związku z bogatym słownikiem młodzieży wywiesiłam w mieszkaniu ogłoszenie, że za użycie „wyrazu” płaci się 1 zł kary. Ciastka kupione za uzbieraną kwotę będą jedli ci, co nie mówili wyrazów. Podejście nieco dziecinne. Śmiechu było dużo, ale osiągnęło wynik. Skromne kieszonkowe prędko by się rozeszło, gdyby trzeba było płacić kary. Dowodem na to jest, że Maryna przerwała kiedyś wpół słowa i poprosiła o zniżenie jej opłaty do 50 gr.
- 117 -
Ale wróćmy jeszcze do faktu, że jedno z naszych dzieci stało się człowiekiem dorosłym. No tak. Dzieci rosną i muszą decydować o swoim losie. Przygotowanie do ślubu Ewy, który był jakże ważnym zdarzeniem w naszej zespolonej rodzinie przypadło w niezbyt dogodnym czasie, bo my, kobiety, a było nas przecież pięć, licząc w to Kryśkę pół dziecko, przez chorobę ciotki zostałyśmy pozbawione jej igiełki i po raz pierwszy musiałyśmy biegać po różnych spółdzielniach i sklepach, aby godnie wyglądać w czasie tej uroczystości. Młodzi załatwili sobie pracę oboje w jednej instytucji, wynajęli pokój na ul. Orląt 7 i nie przejmowali się niczym. Wyżywienie miało być u mamy, która przyjęła jeszcze jednego stołownika. Piotr widząc, ile zachodu wymagają przygotowania, zapytał mnie, dlaczego tylko ja się trudzę, a mama Ryśka nie? Skoro mu wyjaśniłam, że jestem matką panny młodej, a taki jest zwyczaj, chwilę pomyślał, po czym zdecydował: na moim weselu odpoczniesz sobie. Miał wtedy 10 lat.

Ślub odbył się w kościele św. Szczepana, 27 grudnia 1959 r. Panna młoda w dwuczęściowym komplecie z pięknej, białej angielskiej wełny, z bukietem białych goździków przywodziła mi wspomnienie podobnej chwili sprzed dwudziestu lat, chyba była także nieco przerażona, jak ja, jakże historia często się powtarza. Wesele trwało cały dzień. Goście, a było około 35 osób, bawili się w trzech pokojach: dorośli, młodzież i dzieci. Zgromadzili się najbliżsi obojga młodych. Gdy rozeszli się późnym wieczorem i Ewa wyszła razem z nimi, odczułam wielką pustkę i żal, że rodzina się rozdwoiła i że obcy człowiek zabrał nam dotąd tylko „naszą” Ewunię. Taki to porządek rzeczy.

Została nam przecież duża gromadka, a Ewa i Rysiek przychodzili codziennie na obiad. Dzieci rosły, stawały się coraz bardziej samodzielne. Zawsze mogły liczyć na nas i na nasz serdeczny udział w ich zamiarach, niepowodzeniach i kłopotach. A te ostatnie rosły razem z dziećmi, według przysłowia prababek: małe dzieci mały kłopot, duże dzieci duży kłopot. Na pewno bardziej pragnęłam szczęścia moich dzieci, niż kiedykolwiek swojego. Życie to bardzo zawiła drożyna i nigdy się nie wie, co kryje za następnym zakrętem. Spotkało nas wiele różnych doznań, trzeba było rozwiązywać różne problemy, zaskakiwały niespodzianki, przeżyliśmy więcej, niż mieściło się w naszej wyobraźni, ale to nie może być tematem ogólnie rozpowszechnionym.

Życzę Wam, byście na drodze Waszego życia napotkały mało wybojów i niewygód, by towarzyszyła Wam ludzka życzliwość i dużo, dużo słońca, abyście mogły uśmiechać się do wszystkich i mimo wszystko.

Szczęść Wam Boże!
Wasza Babcia 
Krystyna Kramarska Anyszek
Kraków, 24.2.1982

List, w którym Babcia pisze, że chciałaby dać nam swoje wspomnienia pod choinkę.



***
Witamy na naszej stronie rodzinnej.
Wszelkie prawa do wykorzystywania zawartych tu materiałów są zastrzeżone.


Prosimy o kontakt: margaret.kumor@gmail.com