Z przodu Hanka Sawicka i Stefan Kramarski.
Za nimi, od lewej: Jan Anyszek, Krystyna Kramarska-Anyszek, Zofia Kramarska (żona Mariana), Józef Wilczyński, Maria Sawicka, Marian Kramarski, xxx.
Stefan Kramarski spisał te wspomnienia na prośbę siostry Krystyny Kramarskiej około roku 1982. Powierzył je jej jako uzupełnienie jej własnych relacji z tych samych wydarzeń.
Babcia Krystyna Kramarska-Anyszek dołączyła wspomnienia wujka Stefana Kramarskiego do swoich jako Aneks II, co wujek przyjął z wielką radością (dostał jeden z 10 egzemplarzy Książki Babci wydrukowanych dla grona rodzinnego w latach 90.). (przyp. najstarsza wnuczka)
Brat Stefan, o 6 lat młodszy ode mnie, na te same rzeczy patrzy innymi oczami:
Paka z naszego Podwórka
Kilka luźnych fragmentów wspomnień
z niedalekiej przeszłości
dla dzieci i starszych
Zdjęcie ze zbiorów autorki Książki Babci, Krystyny Kramarskiej-Anyszek. Brat Stefan Kramarski około r. 1936 - 37. |
Urodziłem się u schyłku pierwszej wojny światowej, kiedy zaczęła już świtać jutrzenka wolności niepodległej Polski, na Półwsiu Zwierzynieckim, w okolicach placu na Stawach, klasztoru sióstr Norbertanek, w widłach Wisły i Rudawy.
Lata dziecinne spędziłem wśród licznej rodziny, albowiem miałem dwóch braci i dwie siostry, wszyscy starsi ode mnie.
Krystyna, Janina i Stefan Kramarscy ok. r. 1929
Krystyna Kramarska-Anyszek. Książka Babci. Krystyna, Janina i Stefan Kramarscy w domu rodzinnym przy Senatorskiej 27 w Krakowie ok. r. 1929. |
Podobno zaraz w pierwszy dzień po moim urodzeniu zebrała się cała czwórka rodzeństwa przy łóżku mamy i otaczając becik niemowlaka długo się wpatrywała w niego, wreszcie krzykęła: Mamo, on jest ślepy, nie ma oczu! Mama natychmiast się poderwała i mocno szarpnęła becikiem. Otworzyłem oczy i zacząłem strasznie krzyczeć, bo dziecko smacznie spało. Mamusia się wtedy bardzo zdenerwowała, bo na sąsiedniej ulicy w tym okresie urodziło się ślepe dziecko.
W trzy lata po moim przyjściu na świat mama szczęśliwie powiła bliźnięta, dziewczynkę Halinkę i chłopczyka Józinka. Była więc nas spora gromadka, siedmioro. Niestety w ciągu roku bliźnięta zmarły, zostało więc nas pięcioro i tak mama przy takiej ilości dzieci miała dużo roboty.
Stefan Kramarski. Za nim, od lewej: Antonina z Modelskich Wilczyńska, Marian, Krystyna i Adam Kramarscy, Helena z Wilczyńskich Kramarska, Janeczka Kramarska.
Ojciec mój, starszy inspektor budownictwa miejskiego w ówczesnym magistracie, budował ulice, drogi, parki i place. Czasem zabierał mnie z sobą, zwłaszcza, gdy przyjeżdżała po niego bryczka. Domyślam się, że były to jakieś dalsze odległości, więc magistrat przydzielał mu środek lokomocji, aby mógł objechać wszystkie roboty. Siadałem wtedy na „koźle”, to znaczy na przednim siedzeniu przy woźnicy, co dla mnie, malucha, było niezwykłą frajdą.
Mój brat Marian (najstarszy z nas) oraz obie siostry, Jasia i Krysia, gdy zacząłem szkołę powszechną (a nie podstawową jak teraz) uczęszczali już do szkół średnich, zaś brat Adam był już w starszych klasach tejże 31szej szkoły im. dr H. Jordana przy ulicy Słonecznej obecnie Bolesława Prusa, tuż u wylotu Błoń. Dawne Błonia bowiem zaczynały się od razu za parkanem szkoły, nie było jeszcze obecnych ulic Fałata, Puszkina itd. Tylko po prawej stronie ulicy Słonecznej stało kilka domów.
Z lat, kiedy byłem uczniem tej szkoły, zapamiętałem kilku nauczycieli, np. zasuszony pan Saloni, pan Robak z charakterystyczną brodą, pan Korzeniowski z niecodzienną łysiną, pan Kłapa, wychowawca w mojej klasie pierwszej i drugiej oraz pan Wroński, wychowawca w klasach trzeciej i czwartej.
Z lat, kiedy byłem uczniem tej szkoły, zapamiętałem kilku nauczycieli, np. zasuszony pan Saloni, pan Robak z charakterystyczną brodą, pan Korzeniowski z niecodzienną łysiną, pan Kłapa, wychowawca w mojej klasie pierwszej i drugiej oraz pan Wroński, wychowawca w klasach trzeciej i czwartej.
Kraków. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci. Brat Stefan Kramarski pierwszy z prawej. |
Stefan Kramarski pierwszy z prawej.
Pan Kłapa utkwił mi szczególnie w pamięci. Miał bowiem zwyczaj, że codziennie sprawdzał zadania domowe, a kto go nie miał, zostawał zapisany w zeszycie, który prowadził jeden z uczniów, coraz to inny, cotygodniowy dyżurny. Na koniec tygodnia, to znaczy w sobotę, na ostatniej lekcji odbywała się tak zwana wypłata. Tych zapisanych kolegów brał za tablicę, kazał im się wesprzeć na krześle i wypiąć pupę, w którą wymierzał zwykłą linijką szkolną kilka mocnych uderzeń. Choć mnie się to nigdy nie przytrafiło, działało to na mnie przestraszająco.
- 126 -
Jeden z kolegów imieniem Rysiek (obecnie przedsiębiorca budowlany w Gdańsku Oliwie) specjalizował się w braku zadań, był więc etatowym uczestnikiem wypłat. Zawsze wkładał sobie do spodni gruby brulion w twardych okładkach (obecnie młodzież nie korzysta z takich udogodnień), o czym p. Kłapa nie wiedział, ani też się nie domyślał. Przy każdym uderzeniu linijką, które wydawało inny oddźwięk niż u pozostałych uczniów, delikwent wrzeszczał wniebogłosy (choć go to nie bolało, bo brulion amortyzował uderzenia) ku uciesze całej klasy bez żadnej jednak reakcji wychowawcy. Ten proceder odbywał się jak długi rok szkolny i nigdy pan Kłapa nie wykrył podstępu sprytnego i dowcipnego ucznia.
Hobby pana Kłapy stanowiła muzyka, śpiew i gra na skrzypcach. Uczył jej w starszych klasach, między innymi i mojego brata Adama. Pewnego razu odbywał się galowy koncert szkolnego zespołu skrzypków. Adam, ponieważ był niedysponowany w tym dniu, siedział z mamą gdzieś w rzędach na widowni. Jeden z kolegów skrzypków zauważył go i prawie krzycząc zawołał „Adam, czemu nie rżniesz?” Było to bardzo dosadne określenie, bowiem koncert więcej przypominał zbiorowe rżnięcie piłą drzewa, niż prawdziwą muzykę.
Innym razem odbywał się popis chóru w szkolnej sali dysponującej małą scenką. Adam obdarzony dobrym głosem, brał też w nim udział. Ponieważ był z natury nieśmiały i wstydliwy, zapowiedział, że tak się ulokuje na scenie, żeby go nikt nie zauważył. Tymczasem rzeczywistość przekreśliła jego postanowienie. Mianowicie w czasie gdy członkowie chóru weszli na scenę i zajmowali miejsca ustawiając się w rzędy, Adam przemykając się chyłkiem nie zauważył zdemontowanej budki suflera, po której otwór przykryto papierem. Adam wstąpił na papier, który się obsunął i wpadł do budki, przez co natychmiast został przez wszystkich rozpoznany. Wywołało to ogólną wesołość.
Do szkoły powszechnej chodziło się cztery klasy, bo w owym czasie już później szło się do gimnazjum.
Dom rodzinny wspominam z rozrzewnieniem. Dawał dużo ciepła i stanowił nierozerwalny monolit. Wszyscy bardzośmy się kochali (zresztą tak, jak i dziś, choć nie ma już wszystkich), nigdy nie było żadnych scysji, bijatyk czy kłótni. Ojciec mało zajmował się naszym wychowaniem, zresztą wtedy tak było w modzie, pochłaniała go praca, której cały się oddawał, Mama tylko trzymała dom „żelazną ręką”. Piszę to w przenośni, bo była tak dobra i pogodna, tak ją uwielbialiśmy, że jedno jej słowo stanowiło dla nas niełamane prawo i nakaz jej czy rozkaz nigdy nie został przekroczony, choć nigdy nas nie biła (ojciec też). Słowo jej było święte. Była dla nas prawdziwym autorytetem, a przy tym była najlepszą matką, koleżanką i przyjaciółką w jednej osobie. Wszystko potrafiła załatwić, każdemu doradzić, każdy problem rozwiązać, gdy potrzeba pokrzepić lub pokrzyczeć, ale tylko pokrzyczeć. To nam wystarczało zamiast „lania”.
Mama miała dwie siostry, Walercię (Florczyk), matkę pięciorga dzieci (Zbyszka, Maryli, Leszka, Wieśka i Cześka) oraz Jankę Rutkowską, matkę trojga dzieci (Marysi, Jacka i Zosi) oraz dwu braci, Józefa i Kazimierza (Wilczyńskich).
- 127 -
Ciocia Walercia wraz z mężem Piotrem i dziećmi mieszkała przy ulicy Królowej Jadwigi, gdzieś w połowie jej długości. Trzy razy w roku na Wielkanoc, Boże Narodzenie i w św. Piotra i Pawła, na imieniny wuja (do dziś nie wiem, dlaczego na imieniny cioci nie) maszerowaliśmy do Wujostwa wczesnym popołudniem. Odległość wydawała mi się wprost kosmiczna, zwłaszcza, gdy wracaliśmy wieczorem umęczeni i pełni wrażeń.
Największą radość sprawiało mi, gdy wracaliśmy późnym wieczorem w pierwszy dzień Wielkiej Nocy ciekawi, ile też to kramów postawiono już na Emausie. „Emaus” chyba znają wszyscy krakowianie. Jest to tradycyjny odpust na Salwatorze. Można by dziś to określić jako duży kiermasz zabawek ludowych. Ileż to z nim łączy się wspomnień. W okresie dzieciństwa i wczesnego wieku młodzieńczego chyba nie było Emausu bez mojej na nim bytności. Gdy sięgnę pamięcią to nawet w późniejszym wieku opuściłem mecz, który miałem rozgrywać poza Krakowem, aby tylko być obecnym na Emausie. Stragany, kramy usytuowane były wzdłuż ulicy Kościuszki aż do ulicy Królowej Jadwigi i Księcia Józefa. Czego tam nie było: każdy kram wprowadzał mnie w podziw i olśnienie. Chociaż to wszystko było tandetne i takie, a nawet lepsze zabawki można było kupić na codzień w zwykłym sklepie, to coś kupione na „Emausie” przedstawiało nieocenioną wartość i radość.
Emaus nie miał sobie równych. Na Emausie urządzaliśmy sobie świetną zabawę Śmigus Dyngus. Kultywowaliśmy prastary zwyczaj oblewania. Szczególnie młode panienki lubiliśmy sikać, i to wodą prosto z kranu, nie żadną kolońską. Najczęściej ze zwykłego dziecinnego smoczka, który nasadza się na butelkę, lecz bez otworu do ssania. Smoczek nakładało się na kurek wodociągowy napełniało się wodą. Robiła się kula, a później popuszczało się powoli wodę był to wspaniały sik w kierunku dziewcząt, które uciekały piszcząc. Dla nas była to wielka uciecha, dla nich nie bardzo, bo były zawsze odświętnie ubrane, a przeważnie do tego bywało jeszcze często potwornie zimno, ale tradycji zawsze stać się musiało zadość. Był czas, że tradycyjny zwyczaj zaczął zanikać, ale teraz chyba znowu się odradza.
Emaus nie miał sobie równych. Na Emausie urządzaliśmy sobie świetną zabawę Śmigus Dyngus. Kultywowaliśmy prastary zwyczaj oblewania. Szczególnie młode panienki lubiliśmy sikać, i to wodą prosto z kranu, nie żadną kolońską. Najczęściej ze zwykłego dziecinnego smoczka, który nasadza się na butelkę, lecz bez otworu do ssania. Smoczek nakładało się na kurek wodociągowy napełniało się wodą. Robiła się kula, a później popuszczało się powoli wodę był to wspaniały sik w kierunku dziewcząt, które uciekały piszcząc. Dla nas była to wielka uciecha, dla nich nie bardzo, bo były zawsze odświętnie ubrane, a przeważnie do tego bywało jeszcze często potwornie zimno, ale tradycji zawsze stać się musiało zadość. Był czas, że tradycyjny zwyczaj zaczął zanikać, ale teraz chyba znowu się odradza.
- 128 -
Z lat dziecinnych pamiętam moją babcię (matkę matki), Antoninę Wilczyńską, bardzo dobroduszną staruszkę, która mieszkała w tym samym domu, my na piętrze, babcia na parterze. Babcia opiekowała się, a właściwie stołowała dorosłego mężczyznę, swojego syna Józka. Miał on kłopoty rodzinne, często więc przebywał u babci. Onże mój wujek czasem przychodził do babci "na bańce". Wyczyniał wtedy różne wesołe historie. Nawet raz wjechał na prawdziwym koniu do mieszkania cioci Walerci, a potem karmił konia prawdziwą czekoladą. Babcia bardzo dogadzała podniebieniu syna.
Babcia chowała dużą czarną kotkę ku uciesze wszystkich wnuków, a miała ich większą ilość. Kotka, nie pomnę w tej chwili jej imienia, ale zdaje się Miciusia, była dumna, piękna i mądra. Miała śliczne czarne aksamitne futerko, którego głaskanie od uszek i pyszczka aż do końca ogonka sprawiało mi i jej olbrzymią przyjemność. Toteż często zaglądałem do babci nie mogąc sobie odmówić okazji do popieszczenia koteczki. Pamiętam z tych lat zdarzenie, które przeszło do historii. Pewnego dnia babcia kupiła kilka deko szynki (co w tamtych czasach, łza się w oku kręci, nie było żadnym problemem) i schowała na śniadanie czy kolację do szuflady w stole kuchennym niedokładnie ją zamykając, pozostawiła małą szparkę. Sprytna kotka korzystając z okazji, że babcia wyszła, potrafiła ładnie wybrać szynkę łapką pozostawiając tylko papierek, którym była opakowana. Innym razem babcia usmażyła dla wujka sznycelki. Czarna kotka zwinnie jeszcze gorącego sznycelka z gorącej patelni i pieca strąciła łapą na podłogę, zaczekała, aż wystygnie i smacznie skonsumowała. Babcia przychodzi, patrzy były trzy sznycelki, a są dwa. Cuda, czy co? A na podłodze tłusta plama. Istne utrapienie było z tą kotką, ale babcia była tak dobra, że zawsze skończyło się na lekkim pogderaniu, a koteczka nigdy nie dostała w skórę, widocznie za swoją inteligencję i wdzięk.
Miałem też drugą babcię, Feliksę (matkę ojca), zwaną przez dziadka Felą. Tę babcię jakoś mniej lubiłem i nieczęsto ją odwiedzałem, chociaż była dla mnie gościnna i dobra. Była szorstka i ostra, o wyglądzie arystokratycznej damy. Podobno pochodziła z "hrabskiej" rodziny, o czym nieraz wspominała, choć dziadek był tylko krawcem. W mieszkaniu dziadków unosił się zawsze jakiś zapach stęchło naftalinowy. Mieli dla mnie niesympatycznego psa, bodajże doga czy buldoga, wabił się „Mat”, co dobrze zapamiętałem. Babcia lubiła dobrze zjeść i jedzenie było dla niej alfą i omegą. Często robiła sweterki na drutach, nie wiem czy dla przyjemności, czy dla zarobku. Wskutek tego w pokoju było dużo motków wełny, przędzy, nici i innych akcesoriów tego typu, bo jak powiedziałem, dziadek też potrzebował tych rzeczy.
Nasz dom przy ulicy Senatorskiej 27 był niegdyś willą jednorodzinną dziadka, wójta gminy Półwsie Zwierzynieckie. Z biegiem lat stał się domem mieszkalnym dla trzynastu lokatorów. Otoczony był z dwu stron podwórkami, a od tyłu dużym ogrodem, który graniczył z zakładem mechaniczno-stolarskim prowadzonym przez drugiego wujka (męża cioci Janki) (inżyniera Franciszka Rutkowskiego). Zakład to był nie byle jaki, bo produkował nawet wielkie łodzie (jak w małej stoczni), których wodowanie na Wisłę odbywało się w sposób żmudny i prymitywny. Trzeba było całego dnia, chociaż odległość nie była duża. Pracownicy dysponowali tylko osią z dwoma kołami i kawałkiem szyn, które bez ustanku przesuwali posuwając się w ślimaczym tempie naprzód. Dla nas to była wielka atrakcja. Poza tym w łodzi, w czasie jej wykonywania, uprawialiśmy różne niezwykłe zabawy: marynarzy, nurków itd.
Nasz dom przy ulicy Senatorskiej 27 był niegdyś willą jednorodzinną dziadka, wójta gminy Półwsie Zwierzynieckie. Z biegiem lat stał się domem mieszkalnym dla trzynastu lokatorów. Otoczony był z dwu stron podwórkami, a od tyłu dużym ogrodem, który graniczył z zakładem mechaniczno-stolarskim prowadzonym przez drugiego wujka (męża cioci Janki) (inżyniera Franciszka Rutkowskiego). Zakład to był nie byle jaki, bo produkował nawet wielkie łodzie (jak w małej stoczni), których wodowanie na Wisłę odbywało się w sposób żmudny i prymitywny. Trzeba było całego dnia, chociaż odległość nie była duża. Pracownicy dysponowali tylko osią z dwoma kołami i kawałkiem szyn, które bez ustanku przesuwali posuwając się w ślimaczym tempie naprzód. Dla nas to była wielka atrakcja. Poza tym w łodzi, w czasie jej wykonywania, uprawialiśmy różne niezwykłe zabawy: marynarzy, nurków itd.
W ogrodzie rosły owocowe drzewa oraz krzaki agrestu i porzeczek, a w rogu ogrodu stała psia buda, w której „urzędował” legawiec „Nero” czyli „Nerek”. Wzdłuż podwórka stały małe szopy spełniające funkcje komórek, drewutni, stajenek. W jednej z nich babcia chowała kozy, jako, że kozie mleko to życiodajny płyn, zwłaszcza dla dzieci, daje dużo sił i zdrowia. Niechętnie je mimo wszystko piłem, surowe zalatywało capem. Narodziny małych kózek, które na swych niezgrabnych nóżkach rozchodzących się na wszystkie strony nie mogły się utrzymać, stanowiły dla nas nie lada wydarzenie. W drugiej komórce nasz lokator, pan Konik, chował króliki. Konikowie było to starsze małżeństwo mieszkające w suterynie, oboje zupełnie głusi, co też u nas budziło zaciekawienie. Rozmawiali tak głośno, że było ich słychać niemalże na piętrze. Same króliki, którym często przynosiłem trawę, koniczynę lub obierzyny z ziemniaków, były przedmiotem zabawy. Wzdłuż, a właściwie w poprzek podwórka, od tyłu budynku, przepływał odpływ kanałowy, bo realność nie była skanalizowana. Strumyk ten był bardzo dla nas kłopotliwy, zwłaszcza w czasie „wielkich meczów”, które się na nim odbywały.
- 129 -
Od frontu było drugie podwórko zakończone małym budynkiem, coś w rodzaju kiosku, w którym główny nasz lokator, pan Złamal, prowadził sklep. Za ladą królował dość potężnej tuszy wyżej wspomniany, pykający nieustannie fajkę na długim cybuchu. Miał dwoje dzieci, starszego Franka i młodszą Anielkę, doskonałego kompana naszych uciech i zabaw. Dzisiejsze „supersamy” z kilkuoosbową obsługą (jeszcze przed sierpniem) nie stanowiłyby żadnej konkurencji dla kupca pana Z. Sklep bez żadnego zaplecza, z obsługą właściciela i jego żony, można by dzisiaj nazwać „superdelikatesami”. Nie było artykułu pierwszej potrzeby, nie tylko spożywczego, którego nie można by kupić u p. Z. Nabyć tu można było, jak to się mówi, „szwarc, mydło i powidło” w dosłownym tego słowa znaczeniu, nawet czasem figi, daktyle i migdały lub pomarańcze. Dzisiaj w głowie mi się to nie mieści, jak na tak małej powierzchni można było rozmieścić tak duży i rozmaity asortyment towarów. Przecież nigdy nic nie brakowało. Dobry kupiec, gdy widział, że już się towar kończy, natychmiast uzupełniał nowym zapasem, a sam się zaopatrywał. Nie było tak dużo dostawców. Sam zamawiał, przywoził towar, a przy tym dbał o swoich klientów. Obsługa mogła być lekcją dla dzisiejszego handlu. Myśmy, to znaczy dzieci, kupowały takie „specyjały” jak chleb świętojański, cukier lodowaty, lodesy, sztolwerki, anglasy, krachle itp., o których to „delicjach” dzisiejsze pokolenie nie ma pojęcia.
Obydwa podwórka stanowiły dla nas, zamieszkałych w tym samym domu, jak i dla okolicznych kolegów, boiska piłkarskie, z tym że na podwórku od tyłu budynku trzeba było częściej grać, choć niewygodnie, bo piłka często wyglądała jak czarna kula, oblepiona błotem, trzeba ją było wycierać.
Od frontu boisko było lepsze, a piłka po atomowych strzałach uderzała z wielką siłą w ścianę kiosku powodując obsuwanie się zgromadzonego na półkach towaru. Bramka bowiem usytuowana była tuż pod ścianą kiosku.
Od frontu boisko było lepsze, a piłka po atomowych strzałach uderzała z wielką siłą w ścianę kiosku powodując obsuwanie się zgromadzonego na półkach towaru. Bramka bowiem usytuowana była tuż pod ścianą kiosku.
Wtedy, kipiąc ze złości, pan Z. przeganiał nas złorzecząc i nic sobie nie robiąc z tego, że któreś z nas może w przyszłości wyrosnąć na „gwiazdę sportu”. A mimo tego tak się też stało. Wprawdzie żaden z nas nie został olimpijczykiem, ale kilku kolegów zasiliło później kluby piłkarskie, wykazując wcale niemałe umiejętności gry i technikę nabytą piłką „Torpedo” na naszych podwórkach (torpedo: piłka gumowa pusta w środku imitująca wielkością piłkę nożną).
Łąka położona z tyłu za warsztatem, czy zakładem mechanicznym wujka Franka, o którym była poprzednio kilkakrotnie mowa, była bardzo nierówna i falista, ale czasem już w ostateczności wyrzuceni z podwórek musieliśmy (acz niechętnie) rozgrywać mecze i na niej. Graniczyła ona z posesją znanej rodziny Cyrankiewiczów, z której wywodził się późniejszy „premier”. Posiadłość była otoczona wysokim drewnianym parkanem, ale czasem piłka kopnięta wysoko zdołała przelecieć przez parkan do ogrodu. Ojciec Józia często nie chciał nam jej oddać twierdząc, że mu niszczymy kwiaty na grządkach. Trzeba było bardzo prosić i usilnie nalegać, a nawet czasem trzeba było uciekać się do interwencji moich rodziców, aby zechciał nam „kochaną piłeczkę” oddać. Nie miał widocznie zrozumienia dla pięknej idei sportu, a może to była złośliwość.
Na parterze budynku mieszkał znany ksiądz katecheta. Zmęczony, przychodząc z lekcji do domu po pracy, lubił sobie po obiedzie uciąć małą drzemkę. Wtedy nie daj Boże, o kopaniu piłki nie było mowy, matka księdza bowiem pod rygorem trzepaczki przeganiała nas z obu podwórek. Musiła panować idealna cisza, nawet bzyku muchy nie mogło być słychać. Ksiądz, a raczej matka księdza, wychowywała osieroconą rodzinę po siostrze czy bracie księdza, w tej chwili już nie pamiętam. Składała się ona z czterech osób, dwu chłopaków i dwu dziewcząt, z których najmłodsi, Jacek i Bronia, też należeli do grona naszej paki.
Wracam jeszcze do podwórek. Podwórka były terenem do niezwykłych na obecne czasy zabaw. Jestem przekonany, że dzisiejsze dzieci nie bawią się tak, jak myśmy się bawili. A to przyjechał cyrk lub lunapark i rozbił namioty na naszym podwórku. Wszystko oczywiście w wykonaniu naszej paki. Zbudowaliśmy namioty, czy coś w rodzaju namiotów na palikach i sznurkach rozwiesiliśmy papiery pakunkowe, w namiotach atrakcje nie z tej ziemi. Miotacze ogni, żonglerzy, klauni, obok huśtawki i karuzele. Było na co patrzeć, nawet osoby dorosłe obserwowały z zainteresowaniem. Mama pytała mnie: skąd macie pieniądze na sznurki i papiery? Bo było tego dość sporo, a jeszcze papiery były kolorowe, a ja mówię: składaliśmy się. A jak? We wtorek dałem 1 zł, w środę 50 gr., w czwartek 70 gr., w piątek 30 gr., w sobotę 1.50 i taka była składka.
- 130 -
Oprócz zabaw w cyrk i lunapark lubiliśmy się bawić w dwór. Były konie: to chłopcy, którzy biegli mając do rąk przywiązane sznurki jako lejce, dziewczynki pasły się na trawie jako krowy. Posiadałem prawdziwy, miniaturowy wózek drabiniasty, którym woziliśmy siano. I zabawa była na sto dwa.
Innym razem prowadziliśmy sklep, zwłaszcza Anielka, specjalista tej branży. Towar do kupna rozmaity: cynamon to tłuczona cegła, kiełbasy różnych gatunków w zależności od grubości ogonków liści łopucha, szynka czyli sama blaszka liścia, cukierki to małe kamyczki, ziemniaki duże kamyki, papierosy puste pudełka po papierosach itp. Był też sklep z pieczywem: z gliny lepiło się bułki, rogaliki, chleb. Wiele rozmaitości.
Innym razem prowadziliśmy sklep, zwłaszcza Anielka, specjalista tej branży. Towar do kupna rozmaity: cynamon to tłuczona cegła, kiełbasy różnych gatunków w zależności od grubości ogonków liści łopucha, szynka czyli sama blaszka liścia, cukierki to małe kamyczki, ziemniaki duże kamyki, papierosy puste pudełka po papierosach itp. Był też sklep z pieczywem: z gliny lepiło się bułki, rogaliki, chleb. Wiele rozmaitości.
Następna zabawa, w dom: „ty jesteś mężem, a ja żoną”, inni dziećmi i codzienne sprawy jak w każdym domu. Następnie w lekarza, szpital. Badałem wszystkie lalki, dziewczynki jako pielęgniarki dawały leki, bandażowały. Niedawno znalazłem w starych szpargałach receptę z tych czasów: Pani Joanna Solich jest chora na zapalenie gincea dolnego i wymaga natychmiastowej operacji. Długo się zastanawiałem, co to może być za część ciała, chyba po łacinie, ale łaciny jeszcze w tych czasach nie znałem.
Byłem też księdzem: ubrany w kapę z łóżka odprawiałem egzekwie i chrzciłem dzieci (lalki). Potem była szkoła: dzieci siedziały na trawie, a ja lub ktoś inny, jako nauczyciel, prowadziłem lekcje. Wszystko na niby, a jak naprawdę. Były też zabawy w wojsko i wojnę. Z tarczami z tektury lub dykty, z bagnetami z drzewa nacieraliśmy na siebie niby stado rozwścieczonych psów lub kogutów, dobrze, że wszyscy wyszliśmy z tej zabawy bez szwanku.
Następnie horda Indian z dzikim wrzaskiem atakuje sąsiednie wrogie plemię, by po zawarciu rozejmu wypalić fajkę pokoju. Wprawdzie mieszkańcy naszego domu trochę musieli ucierpieć z tego powodu, ale jakoś byli niezwykle tolerancyjni dla tych głośnych zabaw z wyjątkiem wspomnianej matki księdza, która dbała niestrudzenie o sen swojego syna oraz pana Z., który po pięknej akcji lewą stroną podwórkowego boiska zakończonej silną bombą z prawej lub lewej nogi wylatywał z kiosku czerwony jak burak i wymachując rękami przeganiał nas na drugie podwórko, ale i to też miało swój urok. Patrząc w przeszość i obserwując dziesiejsze zabawy mogę powiedzieć, że nasze były o wiele przyjemniejsze i wychowawcze niż dziś, choć nikt ich nam nie narzucał. No cóż, czasy się zmieniają.
Wiadomo, że prowadzenie dużego domu, a do tego z taką ilością dzieci, wymaga dużego nakładu pracy i czasu, a więc odkąd pamiętam korzystaliśmy z usług tak zwanej służącej, w późniejszych czasach nazywanej pomocą domową. Po prostu, na Głównym Rynku, pod pomnikiem Mickiewicza, niezliczona ilość dziewcząt wiejskich w różnym wieku, angażowała się czy to do prac sezonowych, dorywczych, czy też na dłużej do mieszkań jako pomoc przy gospodarstwie domowym. Przeważnie były to dziewczęta nic nie umiejące z tych prac, wychowane na wsi, znające tylko wiejską pracę, o gotowaniu nie mające pojęcia, a tym bardziej o pilnowaniu dzieci. Trzeba je było wszystkiego pomału uczyć. Czasem zdarzały się takie, które już gdzieś poprzednio pracowały, więc miały jakie takie pojęcie, i te były droższe. Mama zawsze zawierała ustną umowę o płacę i taką dziewczynę przyprowadzała do domu. Zdarzało się to niezbyt często, jako że dziewczęta przebywały u nas przez dłuższy czas, bo współpraca z mamą nie była konfliktowa.
Na pamiątkę Pani Helenie Kramarskiej
Marya Poniedziałkówna służąca
W naszym domu do obowiązków takiej panny należało sprzątanie trzech pokoi i kuchni oraz długiego korytarza, załatwienie zakupów artykułów spożywczych, pomoc przy kuchni, opatrywanie lamp naftowych (elektryczności ani też gazu jeszcze nie mieliśmy), noszenie węgla z piwnicy i w okresie zimowym palenie w piecach. Opieka nad dziećmi była wyłączona, a do prania wynajmowało się osobną praczkę. Służąca miała łóżko w kuchni, a w piecu pod kuchnią paliło się non stop przez całą dobę jak w hucie. Miała też obowiązkowo w każdą niedzielę po południu „wychodne”.
Na pamiątkę Pani Helenie Kramarskiej
Marya Poniedziałkówna służąca
W naszym domu do obowiązków takiej panny należało sprzątanie trzech pokoi i kuchni oraz długiego korytarza, załatwienie zakupów artykułów spożywczych, pomoc przy kuchni, opatrywanie lamp naftowych (elektryczności ani też gazu jeszcze nie mieliśmy), noszenie węgla z piwnicy i w okresie zimowym palenie w piecach. Opieka nad dziećmi była wyłączona, a do prania wynajmowało się osobną praczkę. Służąca miała łóżko w kuchni, a w piecu pod kuchnią paliło się non stop przez całą dobę jak w hucie. Miała też obowiązkowo w każdą niedzielę po południu „wychodne”.
- 131 -
Jedną z nich szczególnie dobrze zapamiętałem. Mała, korpulentna, imieniem Kasia, często opowiadała, że służyła w takim domu, w którym przy obiedzie rozmawiano po francusku. Kuzyn akademik, który często przychodził do nas na obiady, pewnego dnia chciał Kasi zaimponować i zaczął z siostrami i bratem rzucać w czasie obiadu luźne słowa lub całe zdania w różnych językach, całe zwroty nie łączące się z sobą, taka niby konwersacja. Kasia, która podawała do stołu otwarła szeroko buzię z podziwu, że tu też mówią w obcym języku.
Ciocia Walercia też korzystała z pomocy panny służącej. Pewnego dnia zgodzono jakąś nową dziewczynę. Zapytała ona najmłodszego Cześka, jakie noszą imiona. On jej odpowiedział, ale miał bardzo niewyraźną wymowę. Mania wysłuchała, podumała i mówi „Jeszczem nigdy w życiu takich imion nie słyszała: jakiś Zbasak, Lasak, Wasak, Casak i Malala...”.
Na poddaszu naszego domu mieszkała rodzina Rutkowskich. Wujek Franek, który prowadził warsztat mechaniczny, o którym wcześniej już wspominałem, ciocia Janka oraz ich dzieci, również nieocenieni kumple naszych zabaw. Na poddasze prowadziły strome drewniane schody z takąż poręczą zakończone czymś jakby balkonikiem, na którym były drzwi do ich mieszkania. Schody te przemierzałem niezliczoną ilość razy w ciągu dnia, jako że moje rodzeństwo było nieco starsze, więc nie miałem się z kim bawić, natomiast rodzeństwo Rutkowskich w sam raz mi pasowało.
Jacek już jako mały, 5 czy 6-letni, szkrab objawiał wielki pęd do podróży. Pewnego dnia zginął. Po długim poszukiwaniu znaleziono go siedzącego daleko od domu nad brzegiem wzburzonej Wisły, a woda była wtedy wyjątkowo duża, bo nawet ogłoszono pogotowie przeciwpowodziowe. Innego razu znów zginął. Wsiadł w tramwaj i pojechał gdzieś na drugi koniec miasta. Podróż w nieznane trwała dość długo. Po kilku godzinach widząc, że się dziecko błąka, zapytano go gdzie mieszka, skąd jest. Tam gdzie rośnie agrest i porzeczki i gdzie jest Anielka. Nie wiem, jakim cudem doprowadzono go do domu. Niestety, nie dane mu było podróżować po świecie, bo tylko jako inżynier porusza się w ramach delegacji w granicach Polski.
Schody sławne były z tego, że ciocia Rutkowska swoją córkę Marysię, zwaną nie wiadomo czemu Baśką albo Bachą, karmiła łyżką jako całkiem dużą dziewczynkę biegnąc za nią z góry na dół lub z dołu do góru wkładając jej kęs po kęsie, choć Bacha nie okazywała żadnej ochoty do jedzenia. Karmienie to często się powtarzało, wywołując u nas dużą wesołość.
Poręcz zaś stała się pamiętna z tego, że często lubiłem po niej zjeżdżać. Był to owoc zakazany, a wiadomo, że zakazany najbardziej smakuje. Pewnego dnia, mając siedem czy osiem lat, zjeżdżałem jak zwykle z wielkim impetem pamiętam, wcześnie rano, poręcz się skończyła. Spadłem uderzając twarzą, a właściwie nosem w twardy kant drewnianego schodu. Poczułem smak krwi i ból nosa, ale ponieważ bałem się przyznać w domu, pozostało to moją tajemnicą. Do dziś mam trwałą pamiątkę, złamaną przegrodę nosa i niedrożność lewej komory. Po kilku latach znalazem w starym kalendarzyku trwały zapis: 28 luty „rozbicie się”.
- 132 -
Gdy pogoda: podwórko, deszcz i słota: balkon przed mieszkaniem cioci Rutkowskiej lub schody. W czasie niepogody dzieci cioci Rutkowskiej i Anielka siadały na schodach, a ja stojąc pytałem: Co by kto zjadł? i wymieniałem rozmaite całkiem zwykłe potrawy, na przykład rosół z makaronem, zupę pomidorową, pieczeń cielęcą itd. Dzieci podnosiły ręce. Potem była zmiana, ja siadałem, a ktoś inny serwował potrawy. Nie wiem kto tę zabawę wymyślił. Teraz to byłaby wielce niebezpieczna, bo drażniłaby smak i pobudzała soki trawienne. Wtedy, gdy wszelkie potrawy można było przyrządzić w każdej chwili, była to taka prosta zabawa i nie wiem czemu dawała tyle radości. Później zmienialiśmy się znowu, potrafiliśmy tak w nieskończoność, przechodząc z potraw zwykłych na wyszukane i wykwintne.
W inny słotny dzień znowu opowiadałem opowieść o Seploku. Był to chłopiec (wymyślony), który seplenił. Wymyślałem niestworzone historie, po prostu co mi ślina na język przyniosła. Słuchacze słuchali z zainteresowieniem, otwierali usta z podziwu i tak w każdy słotny dzień. Był to taki niekończący się cykl, czy serial, mówiąc dzisiejszym językiem, coś jak „Matysiakowie”. Gdyby mi kto kazał za pół godziny, ba, nawet za chwilę, powtórzyć to, co nagadałem o tym „Seploku”, dalibóg byłoby to niemożliwe. Po prostu „Wielka Improwizacja”.
W inny słotny dzień znowu opowiadałem opowieść o Seploku. Był to chłopiec (wymyślony), który seplenił. Wymyślałem niestworzone historie, po prostu co mi ślina na język przyniosła. Słuchacze słuchali z zainteresowieniem, otwierali usta z podziwu i tak w każdy słotny dzień. Był to taki niekończący się cykl, czy serial, mówiąc dzisiejszym językiem, coś jak „Matysiakowie”. Gdyby mi kto kazał za pół godziny, ba, nawet za chwilę, powtórzyć to, co nagadałem o tym „Seploku”, dalibóg byłoby to niemożliwe. Po prostu „Wielka Improwizacja”.
Na wspomnianym balkoniku odbywały się w latach 1929-1932 wielkie turnieje guzikarskie. Po prostu koło dziesięciu chłopców z naszego domu i okolicznych ulic: Jacek Rutkowski, ja, Wiktor Puter, Wiesiek i Leszek Florczyk, Jasiek Pukowski, bracia Prządy, Rysiek Hryniewiecki i inni utworzyliśmy „ligę gry w guziki”. Każdy z nas posiadał drużynę złożoną z dziesięciu guzików mniej więcej jednego koloru i wielkości oraz jako jedenastego bramkarza, tak zwaną kolubrynę. Były to trzy lub cztery guziki zlepione plasteliną lub zszyte nićmi lub drucikiem, ułożone jeden na drugim. Boiskiem była duża stara stolnica lub deska do kreśleń technicznych tak zwany „reisbret”.
Na boisku były wymalowane linie, w rogach chorągiewki z zapałek i kolorowych papierów, bramki wykonane z drutu i gazy. Piłką był mały guziczek od spodni, każdy gracz guzik nosił nazwisko wymyślone, czy też prawdziwego piłkarza ze znanej drużyny, cała drużyna także nazwę zmyśloną lub jakiegoś istniejącego klubu. Była Cracovia i Wisła, i nawet Arsenal, dawna drużyna angielska, której imię przybrała drużyna kuzyna Jacka. Grano na czas, był więc potrzebny prawdziwy budzik. W tej chwili nie pamiętam, ile wynosił regulaminowy czas gry. Guziki posuwało się większym guzikiem podobnie jak przy grze w pchełki, lecz nie ruchem skaczącym, a posuwistym. Guzik zawodnik trącał mały guziczek piłkę aż wpadła do bamki przeciwnika, w czym przeszkadzał mu przeciwnik grali na przemian raz jeden raz drugi chłopiec. Faule, rzuty karne jak w piłce nożnej. Gra bardzo nas pochłaniała, tak że nawet redagowaliśmy specjalną gazetkę, naturalnie pismem ręcznym, w której opisywaliśmy przebieg meczu, z podaniem składów drużyn, strzałów do bramki itd. oraz prowadziliśmy tabelkę. W grze tej doszliśmy do bardzo dużej wprawy z biegiem lat, kiedy byliśmy już starsi w czasach gimnazjalnych (lata 1932-1936) z „reisbretu” przenieśliśmy się już na prawdziwe boiska pikarskie, bo założyliśmy prawdziwy klub piłki nożnej, wprawdzie nie zrzeszony w żadnym związku. Klub przyjął nazwę „Narcyz”, później zmienioną na „Orzeł”. Po prostu ja z moimi kolegami z gimnazjum Nowodworskiego, Stachem Urbanowiczem, poprosiliśmy mojego wujka Józka (tego, któremu kotek zjadł szynkę) (Wilczyńskiego), znanego inżyniera budowlanego, byłego zawodnika „Sokoła” w jeździe figurowej na lodzie, gimnastyce, zapasach i wioślarstwie, wielkiego sympatyka Wisły, a przy tym ogromnego miłośnika sportu i młodzieży, aby nam żyrował weksel na kupno sprzętu sportowego. Wujek ani chwili się nie zawahał i kupiliśmy 12 par czerwonych klotowych spodenek i tyleż białych trykotowych koszulek bez rękawów (wyglądaliśmy jak reprezentacja Polski) oraz piłkę nożną. W buty footballowe oraz sztuce, każdy musiał się zaopatrzyć we własnym zakresie, bo na to już nie starczyło funduszu.
Kraków. 10.VII.1936. W środku wujek Józek Wilczyński. Z tyłu, czwarty od prawej, Stefan Kramarski.
- 133 -
Zawodników było aż za dużo. Płaciliśmy składki w groszach, a wspomniany kolega Staszek wpłacił a conto na początek aż całe pięć złotych. Na owe czasy dla nas była to zawrotna suma, gest wzbudził więc zachwyt i uznanie kolegów. Nie było zarządu, jedynie fundator wujek został honorowym prezesem. Sekretarzem, skarbnikiem, gospodarzem i kapitanem drużyny byłem ja we własnej osobie. Prowadziliśmy prawdziwą koresponencję, książkę kasy i kronikę. Graliśmy na prawdziwych boiskach, przeważnie na Juvenii, w miejscu, gdzie obecnie znajduje się boisko zwierzynieckiego K. S., który w tamtych czasach boiska nie miał.
Takiego entuzjazmu i zapału, jaki wtedy okazywaliśmy nie było i nie będzie wśród żadnej z istniejących dziś drużyn. Wymową tego niech będzie fakt, że gdy jeden z kolegów, nie żyjący (zamordowany przez Niemców) Władek Malita, mając piętnaście czy szesnaście lat, gdy nie został wstawiony do składu na mecz (nie pamiętam z jakiego powodu) płakał jak dziecko prawdziwymi łzami. A gdy przyszło nam grać w pobliskich Swoszowicach, bilet na pociąg musieliśmy sobie sami płacić ze swoich pieniędzy, ale za to wyjazd ten stanowił taką atrakcję i przyjemność, jakbyśmy wyjeżdżali do Warszawy czy Lwowa. Trzon drużyny tworzyli zawsze młody bramkarz Jasiek Banach (mimo, że był najstarszy z nas), Leszek Florczyk, Kazek Włodek, Staszek Urbanowicz, Józek Teślik, Jasiek Polak, Józef Kuśnierz i ja. Grał też Staszek Antczak zwany Pieronem, jako że był wysiedlony z niemieckiego Śląska. Podobno został jako Ślązak wcielony do wojska niemieckiego i zginął za Hitlera. Øwże Pieron, biedny sierota, terminator szewski, nie miał pojęcia o grze w piłkę nożną. Nauczyliśmy go wszystkich zasad. Pamiętam, raz w jednym z pierwszych meczów, a grał ze mną w obronie, mówię mu: Stasiu, podaj opaskę (opaska był to nie istniejący już dzisiaj przepis nakazujący po przekroczeniu przez piłkę linii bramkowej wykopywać ją z pewnego punktu w pole lub podać z tegoż punktu bramkarzowi do wykopu). Biedny Stasiu zaczął szukać wokół siebie opaski, którą miałby ktoś zgubić. W innym spotkaniu na przerwie zasłabł. Dostał strasznych boleści. Duży, rosły, młody chłopak co mu się mogło stać? Byliśmy mocno zaniepokojeni. Okazało się, że cały poprzedzający mecz tydzień nic nie jadł, żywił się tylko surowymi ogórkami, bo nie miał pieniędzy. Naturalnie zasłabł z głodu, oczywiście został natychmiast nakarmiony przez dobrego kolegę bramkarza. Nie pamiętam tylko, czy kontynuował w tym dniu grę. Taki to był w owym czasie zapał, chęć do gry i prawdziwe umiłowanie sportu. Czy mogłoby się to zdarzyć dzisiaj, zwłaszcza ostatnio, kiedy nasi gracze bez otrzymania mieszkania czy samochodu w ogóle nie chcieli wyjść na boisko...
Nie mieliśmy lokalu, ani też szatni, a był w owym czasie zwyczaj, że drużyny szły lub jechały dorożką konną na mecz, już ubrane w kostiumy (robił tak na przykład Zwierzyniecki KS, który był w sytuacji podobnej do naszej). Bardzo nam to odpowiadało i podobało się. Ubrani po sportowemu, tylko z narzuconą na ramiona marynarką, maszerowaliśmy przez Błonia na Juvenię wzbudzając naturalnie podziw i zazdrość rówieśników, a imponując maluchom. Ponieważ cały inwentarz sportowy był w moim posiadaniu, a Mama nie życzyła sobie, aby jedenastu chłopa przebierało się u nas w mieszkaniu w kostiumy, więc siłą rzeczy drużyna ubierała się gdzie popadło. Po całym domu, na klatce schodowej, w suterynach, na strychu, w ubikacji, na półpiętrze, tylko później ubrania pozostawialiśmy w naszym mieszkaniu i hajda na mecz.
Nie mieliśmy lokalu, ani też szatni, a był w owym czasie zwyczaj, że drużyny szły lub jechały dorożką konną na mecz, już ubrane w kostiumy (robił tak na przykład Zwierzyniecki KS, który był w sytuacji podobnej do naszej). Bardzo nam to odpowiadało i podobało się. Ubrani po sportowemu, tylko z narzuconą na ramiona marynarką, maszerowaliśmy przez Błonia na Juvenię wzbudzając naturalnie podziw i zazdrość rówieśników, a imponując maluchom. Ponieważ cały inwentarz sportowy był w moim posiadaniu, a Mama nie życzyła sobie, aby jedenastu chłopa przebierało się u nas w mieszkaniu w kostiumy, więc siłą rzeczy drużyna ubierała się gdzie popadło. Po całym domu, na klatce schodowej, w suterynach, na strychu, w ubikacji, na półpiętrze, tylko później ubrania pozostawialiśmy w naszym mieszkaniu i hajda na mecz.
W jedną sobotę i niedzielę na tym właśnie boisku Juveniii urządzono błyskawiczny turniej piłki nożnej dla takich jak my drużyn, tzw. „dzikich”. Brało w nim udział osiem zespołów. Grano każdy z każdym, 2 x 15 minut. Nagrody ufundował ksiądz Macko, zastępca księdza Kuznowicza, wielkiego przyjaciela młodzieży rękodzielniczej, twórcy bursy przy ul. Skarbowej.
- 134 -
Turniej wzbudził wśród nas olbrzymie zainteresowanie i radość. Przeżycia: niemal jak udział w „Mundialu”. Defilada drużyn, wspólne pamiątkowe zdjęcie, przemówienie działacza Juvenii ob. Wodki, a później gry ambicji i chęci walki niech nam pozazdrości młoda dzisiejsza generacja. W turnieju zajęliśmy niespodziewanie drugie miejsce za „Olszowianką”, szczyt naszych marzeń i sukces nie lada, a jako nagrodę otrzymaliśmy 5 kg kiełbasy i dwanaście dużych bułek. Taka nagroda w dzisiejszych czasach byłaby wielce pożądana i nieoceniona.
Wtedy też byliśmy zadowoleni, zwłaszcza, że większość naszych graczy pochodziła z biednych robotniczych rodzin i na kiełbasę niezbyt często mogła sobie pozwolić. Pierwszą nagrodą była piękna prawdziwa piłka nożna, jak mówiono „angielka”, trzecią duże pudełko pomadek, czy cukierków.
Tuż po zakończeniu części oficjalnej zamknięcia turnieju, ponieważ nie dysponowaliśmy wagą, zaczęliśmy zwykłą szkolną linijką w centymetrach odmierzać kawałki kiełbasy, by sprawiedliwości stało się zadość i każdy otrzymał należną mu porcję kiełbasy z bułką. Wszyscy spożyli ze smakiem. Jednego kolegi zabrakło, bo gdzieś się bardzo spieszył i musiał wcześniej wyjść ze stadionu, więc nagroda czekała na niego do następnego dnia kiedy mógł ją sobie odebrać.
I znowu przez Błonia wracaliśmy w aureoli sławy, niczym zwycięzcy spod Grunwaldu. W późniejszych czasach nie schodziliśmy się przebierać do naszego domu, lecz każdy z nas w teczce czy walizce taszczył swoje łachy na miejsce gry, co też należało do nielada frajdy. Pranie zbrudzonych kostiumów uskuteczniały nam społecznie nasze koleżanki Anielka Z., Bronka P. i Marysia R.
Dla udokumentowania zapału, jaki wśród nas panował przytoczę jeszcze jeden fakt: Bodajże w roku 1932/33 przeszedł nad Krakowem „mały tajfun”. Poczynił duże szkody, pozrywał dachy, połamał drzewa, nawet dach naszego domu został naruszony. Na drugi dzień, a była to niedziela, w południe zaczęliśmy dawno uzgodniony mecz na boisku nie istniejącej już RKS Legii w okolicach obecnego stadionu Wisły. Przeciwnika nie pamiętam. Tuż po rozpoczęciu gry nastąpiło straszne oberwanie chmury. Deszcz lał jak z cebra, świata nie było widać, nie było możliwości prowadzenia piłki ani wykonać podania czy strzału. Deszcz trwał, choć trochę się zmniejszył, do końca spotkania, a jednak meczu nie przerwano, a przecież grano o nic. Wszyscy wytrwali na posterunku, choć wyglądali jak topielcy czy uczestnicy meczu w piłkę wodną. Ponieważ byłem mniej odporny, czy zniechęcony fatalnymi wprost waunkami gry, postanowiłem po przerwie nie wyjść już na boisko, ustąpić miejsca koledze, który wprost palił się do gry. Był nim Jędrek Kobylski, nieco starszy ode mnie, nie żyjący już (zginął na posterunku pracy rażony prądem wysokiego napięcia). Ubrał zupełnie mokry jak flak kostium, który zdjąłem z siebie, jako że nie dysponowaliśmy rezerwowym. Wyglądał, jakby go kto w tej chwili wyciągnął z balii, buty zupełnie jak gąbka, po prostu podziwiałem go, jak mógł to na siebie ubrać i w tym wytrzymać, a co dopiero grać. To tylko prawdziwe umiłowanie sportu mogło uczynić. Miałem już tego dość, obserwowałem poczynania moich zupełnie mokrych kolegów, siedząc już suchy na trybunie.
Rodzina Rutkowskich przeniosła się do Swoszowic, więc Jacek załatwił nam mecz z tamtejszą Swoszowianką. Wyjazd koleją, ogromna siurpryza. Jedzie nas dwunastu graczy (naturalnie, jak już wcześniej wspominałem, na własny koszt). Na dworcu w godzinach popołudniowych zbieramy się, dzień pochmurny. Na stacji w Swoszowicach wita nas grupa tamtejszej młodzieży. Od stacji dość duży kawał drogi do boiska konwojują nas. Boisko na łące, po wykopanych ziemniakach ogromne bruzdy. Brak szatni. Rozbieramy się za bramką, ubranie kładziemy na kupce. Naraz konsternacja, kolega Jasiek B., bramkarz, zabrał do walizki tylko kostiumy, butów zapomniał. Fudbalki ma tylko dla siebie, bo twierdzi, że bramkarz musi być kompletnie ubrany. Co robić? Zdecydowaliśmy się grać w swoich bucikach, rozmaitych, jakie kto ma na nogach. Nie można robić zawodu licznie zgromadzonym kibicom. Idą więc do gry odświętnie buciki, wszak to niedziela, rodzice nie będą wiedzieć, czemu te nowo kupione buty tak prędko uległy zniszczeniu.
- 135 -
Brak sędziego. Na prośbę miejscowych dostaje gwizdek nasz kolega (dwunasty), Staszek U., który nie wiem, z jakiego powodu decyduje się na sędziowanie. Tu podobno sędziów biją. Zaczynamy grać. Gra jest równorzędna, ale każde dojście do piłki Stasiu odgwizduje jako faul dla gospodarzy. Jest strasznie stronniczy, pewnie ze strachu, ale już jest 2:0 dla miejscowych, więc nie ma się co bać. Przed samą przerwą zaczyna padać ulewny deszcz, robi się zimno i ciemno. Rzęsisty deszcz leje na nasze ubranie za bramką, trzeba jednak grę przerwać. Biegniemy z ubraniami pod pachą w kierunku zabudowań Zakładu Kąpielowego, aby się schronić i przebrać. W strugach deszczu w ciemnościach już przebrani w ubrania pędzimy gęsiego przez szosę do stacji. Gdy już się zbliżamy, nagle liczymy się, brak jedego z nas. Jest nas jedenastu. Sprawdzamy całkiem po ciemku wzdłuż przydrożnego rowu, nagle w rowie wyłania się sylwetka leżącego. Jest Jasiek, znalazł się. Biegniemy z powrotem do stacji zabierając kolegę, już na pełny gaz. W ostatniej chwili wpadamy na stację i wsiadamy do pociągu. Nie ma czasu. Jasiek jest samodzielny, pracuje jako pomocnik murarza, kupił sobie przed wyjazdem „bączka”, którego wypił tuż po meczu, w drodze wpadł niezauważony do rowu, a wyczerpanego zmorzył sen, więc zasnął. Ale dojeżdżamy do Krakowa szczęśliwie, pełni humoru, zwłaszcza, że konduktor nie zdążył do nas dotrzeć, aby sprawdzić bilety. Na dworcu wysiadamy ze śpiewem. Wszystko się udało.
Prócz piłki nożnej propagowaliśmy jeszcze inne gry, np. wymyśloną przez nas, której nazwy nie pamiętam. Polegała ona na tym, że prowadziło się piłkę tenisową paletkami od pingponga wbijając do bramki przeszkadzającego przeciwnika. Grało pięciu na pięciu. W zimie uprawialiśmy hokej, do którego odpowiednie kije na wzór prawdziwych potrafił wykonać tylko jeden specjalista stolarz na Dębnikach, gdzieś w okolicach nie istniejącej dziś ulicy Skwerowej. Najczęściej graliśmy na lodowisku na szkolnym podwórku żeńskiej szkoły podstawowej na placu na Stawach. W tej dyscyplinie „rej wodził” mały Maniek Prząda (obecnie inżynier gdzieś w Jaworznie czy Sierszy). Był on mieszkańcem tej szkoły, albowiem jego ojciec pełnił obowiązki tercjana, dozorcy budynku, miał większe możliwości treningu, bo całymi dniami przebywał na lodzie, mógł więc trenować do woli.
Poza tym organizowaliśmy biegi na przełaj. Trasa biegła sprzed sławnej latarni przed naszym domem wzdłuż ulicy Senatorskiej, ulicą Łowiecką, Salwatorską i Kasztelańską wzdłuż wału na Rudawie lub trasą skróconą, zamiast Kasztelańską ulicą Prywatną (obecnie Mlaskotów) z powrotem pod latarnię, gdzie była meta. W biegu brało udział ośmiu czy dziesięciu chłopców w wieku od dziesięciu do piętnastu lat. Tutaj brylował, choć był najmłodszy z nas, nie żyjący już dziś, późniejszy dobry bokser Wisły, a następnie dyrektor jednej z krakowskich drukarni Władek Łączyński, czy też Łęczyński, zawsze był pierwszy i w dobrej formie mijał linię mety, a nieraz starsi nie zdołali ukończyć biegu ze względu na mordercze tempo, które narzucał. Nagrody stanowiły słodycze lub owoce, fundowane zwykle oczywiście przeze mnie. Fotografie z tych czasów, zwłaszcza zespołu piłkarskiego Orła przechowuję z pietyzmem. Kronikę opisującą każdy mecz z podaniem składów drużyn i krótkim przebiegiem gry, pożyczył ode mnie nie tak dawno jeden z kolegów i zgubił. Wielka szkoda, bo była to ładna i przyjemna pamiątka.
- 136 -
Latarnia
Latarnia stanowi osobny rozdział w moich wspomnieniach z młodości. Duża gazowa latarnia stała na granicy frontowego podwórka z ulicą Senatorską na równej linii z kioskiem pana Z. Zapalał ją co wieczór specjalny pracownik Magistratu zwany przez nas gaziarzem, mały, charakterystyczny grubasek. Dawała słabe, mdłe światło tak, że wkoło niej panował zawsze półmrok. Latarnia stanowiła centralny punkt zborny „naszej paki”. Miejsce wokół latarni było jakby salą obrad: aulą do uroczystości, miejscem spotkań; latarnia stanowiła niemal przedmiot kultu. Tu koncentrowało się życie. Wszystkie dyskusje przed- i po-meczowe, zebrania organizacyjne odbywały się tutaj pod latarnią. Randki, spotkania, flirty itp. Tu przychodziły koleżanki i koledzy z innych ulic np. Jasiek S. aż z ulicy Emaus, Jasiek N. Ze Słonecznej Alina i Irka, Mańka M. z ul. Filareckiej i wielu innych oraz my wszyscy. Zawsze, zwłaszcza w godzinach zmierzchu, otoczona rojem młodzieży obojga płci, wesołej i roześmianej lub milczącej i smutnej zależnie od okoliczności.Latarnia
Dużo miłych wspomnień łączy się z tą latarnią. Pamiętam, raz, mając trzynaście czy czternaście lat, otrzymałem, zdaje się bez okazji lecz jedynie z sympatii od jednej z rówieśniczek, pierwszy raz w życiu bukiecik bratków. Człowiek w tym cielęcym wieku nie wie jeszcze, co to znaczy, co z tym zrobić. Nie chciałem narażać się na ewentualne wypytywanie rodziców czy rodzeństwa skąd? Od kogo? Z jakiej okazji? Kwiaty nie doczekały się wstawienia do flakonu, bo powędrowały do muszli klozetowej.
Innym razem pod latarnią grono moich rówieśników zorganizowało sobie „fajną zabawę”. Późnym wieczorem, gdy było już prawie całkiem ciemno, przywiązano grubo wypchany papierami skórkowy pulares na długiej niewidocznej czarnej nitce. Położono go na środku chodnika. Jeden z chłopców trzymając drugi koniec nitki, ukrył się w krzakach. Ludzie przechodzący widząc leżący pękaty od pieniędzy pulares, a nie widząc nikogo, schylali się usiłując go podnieść. Nim go uchwycili, pulares pociągnięty nitką odjeżdżał w głąb podwórka. Różna była reakcja nabranych ludzi. Obserwując to z naszego balkonu siedząc w ukryciu gęstych gałęzi drzew zaśmiewaliśmy się do łez, była zabawa nie z tej ziemi, szczególnie, gdy wspomniany katecheta M. też dał się nabrać.
Innym razem pod latarnią grono moich rówieśników zorganizowało sobie „fajną zabawę”. Późnym wieczorem, gdy było już prawie całkiem ciemno, przywiązano grubo wypchany papierami skórkowy pulares na długiej niewidocznej czarnej nitce. Położono go na środku chodnika. Jeden z chłopców trzymając drugi koniec nitki, ukrył się w krzakach. Ludzie przechodzący widząc leżący pękaty od pieniędzy pulares, a nie widząc nikogo, schylali się usiłując go podnieść. Nim go uchwycili, pulares pociągnięty nitką odjeżdżał w głąb podwórka. Różna była reakcja nabranych ludzi. Obserwując to z naszego balkonu siedząc w ukryciu gęstych gałęzi drzew zaśmiewaliśmy się do łez, była zabawa nie z tej ziemi, szczególnie, gdy wspomniany katecheta M. też dał się nabrać.
Teatr
Urządzaliśmy też przedstawienia o każdej porze roku z rozmaitych okazji i bez okazji. Scenę stanowiła przedsień lub korytarz przed mieszkaniem jednej z lokatorek, p. Konturek, na pierwszym piętrze naszego domu. Kurtynę, czyli koce lub kapy z łóżka, wieszało się na grubym sznurku. Widownia usytuowana była na schodach, tylko że odwrotnie niż w teatrze, bo schody prowadziły w dół. Wystawiano różne sztuki, czasem pisane przez samych wykonawców. Stroje składały się z rozmaitej części garderoby używanej lub wycofanej z obiegu, szalików, chustek na głowę, fartuchów, kaftaników, czepków itp. Albo robiliśmy je sami z bibuły, drewna, kartonu, tektury, dykty lub z kolorowego papieru.
Pewnego razu graliśmy „Czerwonego Kapturka”. Mnie przypadła rola babci. Leżałem na zaimprowizowanym łożu tapczanie przykryty po szyję, mając tylko widoczną głowę, na którą nasadzono mi duży biały czepek pani Z., jakich dawniej się używało, a ponieważ nie bardzo chciało mi się uczyć na pamięć roli, babcia miała rozłożoną przed sobą gazetę, na której miałem napisany cały tekst. Byliśmy aktorami, reżyserami, autorami, dekoratorami na zmianę, co komu w danej sztuce lepiej pasowało. Wspomniany Władek, etatowy zwycięzca biegów, był bardzo muzykalny, dobrze grał na organkach ustnych. Jego gra na harmonijce ustnej stanowiła podkład muzyczny spektakli. Wszystko było „o key”, czasem tylko starsza już pani K., znużona niewielkim wprawdzie hałasem, wkraczała na scenę, przerywając sznurek od kurtyny; przedstawienie siłą rzeczy musiało się skończyć. Nie zważała na nasze protesty, nie pozwalała zakończyć sztuki. Zdarzało się to niezbyt często, widocznie była wielbicielką Melpomeny.
- 137 -
Sporcmen i Meta
Sporcmen i Meta
Stefan Kramarski na ulicy w Krakowie około roku 1930. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci. |
W pewnym okresie mojego dziecięco młodzieńczego wieku byłem też redaktorem. Wydawałem mianowicie tygodnik sportowy „Sporcmen”, który z biegiem czasu przekształcił się w „Metę”. Jeszcze niedawno gdzieś w starych szpargałach plątał się jeden z numerów „Mety”. Wyglądało to tak, że na kartkach zeszytu szkolnego kratkowanych lub liniowanych pisałem ręcznie drukowanymi literami różne wiadomości sportowe, z początku zmyślone. Później z ligi guzikarskiej, a jeszcze później już całkiem prawdziwe: nagłówek większymi literami, kredką czerwoną lub zieloną. Po prostu przepisywałem w skrócie najważniejsze wiadomości sportowe z prasy najczęściej z tygodnika „Raz Dwa Trzy” uzupełniając je krótkimi własnymi komentarzami. Wszystko ilustrując obficie fotografiami wyciętymi z tejże prasy. Naturalnie tygodnik wychodził zawsze w jednym tylko egzemplarzu. Ten jeden numer krążył wśród kolegów. O ile pamięć mnie nie myli, periodyk ten ukazywał się przez trzy lata regularnie co tydzień. Zawierał pięć do sześciu kartek zeszytowych spisanych po obu stronach, dość gęsto. Były też tam zamieszczane różne tabelki, wykresy, statystyki prowadzonej już tylko wyłącznie przeze mnie, jako, że redakcja składała się z jednego redaktora, była jednoosobowa. Ze szpalt „Sporcmena” zapamiętałem do dziś jedną charakterystyczną wzmiankę: „W dniu... obywatelka K.K. (moja siostra) pobiła rekord krajowy, europejski czy światowy (tego nie pamiętam) zjadając na obiad jednorazowo trzydzieści sztuk knedli ze śliwkami”. Była to wiadomość autentyczna, jak widać siostra miała „dobry spust”.
Krystyna, Janina i Stefan Kramarscy na balkonie domu rodzinnego przy Senatorskiej 27 w Krakowie, ok. roku 1932. |
Z biegiem czasu już nie zamieszczałem takich wiadomości, choć prawdziwych, ale mało mających wspólnego ze sportem. Późniejsze wiadomości były już fachowe i rzeczowe. Do niedawna wszystkie numery „Mety” miałem ładnie po numerkach poskładane, ale gdzieś zostały wyrzucone przy przeprowadzce do innego mieszkania ze względu na szczupłość miejsca, gdzie mogłyby być przechowywane, bo jak wiadomo, obecne mieszkania spółdzielcze są bardzo małe w stosunku do dużych mieszkań okresu międzywojennego. Pozostał tylko ten jeden plątający się numer.
Zapomniałem dodać, że numer zawsze ukazywał się w środę i zawsze terminu dotrzymywałem, miałem więc mało czasu, by z poniedziałkowej rannej prasy przy nawale zajęć szkolnych wyłowić i wypisać te najważniejsze wydarzenia sportowe z kraju i ze świata oraz wyciąć i nakleić różne zdjęcia, a do tego przygotować komentarz, tabelki i wykresy. Nawet myślałem wtedy, że kiedyś zostanę prawdziwym redaktorem, bo mnie ta praca bardzo pasjonowała i interesowała, dawała dużo zadowolenia, ale nic z tych rzeczy nie wyszło.
Choinka
W naszej rodzinie bardzo uroczyście i tradycyjnie obchodziło się Święta Bożego Narodzenia, Wielkiej Nocy i 3 Maja. W Wigilię już od samego rana aż do wieczerzy ubierało się drzewko (wtedy nie mówiło się choinka jak teraz, a drzewko). To znaczy my, młodzież, rodzice się do tego nie mieszali. Było to olbrzymie drzewo, przeważnie jodła sięgająca od podłogi aż do sufitu. Mieszkanie było niezwykle wysokie, 2,5 do 3 metrów wysokości. Pamiętam raz były aż dwa drzewka, bo jedno kupiliśmy, a drugie ojciec dostał od kogoś w prezencie. Mieliśmy taką ilość świecidełek, baniek, zabawek, łańcuchów, cukierków, jabłek i orzechów, że starczyło na ubranie obu drzewek i oba pięknie ustrojone stały aż do 2 lutego, bo taki był u nas zwyczaj (zresztą nie tylko u nas).
- 138 -
Zrywaliśmy tylko cukierki i jabłka wiszące na niższych gałęziach, a pozostała całość po rozebraniu drzewka zostawała równomiernie podzielona na wszystkich. Wtedy nie używano jeszcze tak powszechnie elektrycznych lampek choinkowych, więc były tylko zwykłe małe świeczki kolorowe choinkowe na specjalnych uchwytach oraz ognie „bengalskie” zwane obecnie „zimnymi ogniami”.
Miałem też kupione specjalne gasidło na długim drążku do świecenia i gaszenia wyżej położonych świeczek (coś w rodzaju kościelnego). Od samego rana panowało w domu ożywienie, zwłaszcza w kuchni, gdzie smażyło się siedem do ośmiu kilogramów karpia. Proszę sobie wyobrazić, jaka była ilość dzwonków karpia, ile do tego trzeba było użyć masła (bo innego tłuszczu nie używaliśmy) i ile to kosztowało pracy. Oprócz tego przygotowywano wiele innych smakołyków, bo przecież święta i trzeba wyżywić dużą rodzinę, a jeszcze czasem przychodzili goście. Sama wieczerza wigilijna była bardzo uroczysta. Gdy zabłysła pierwsza gwiazdka, cała rodzina zasiadała odświętnie (obowiązkowo) ubrana przy dużym stole przykrytym śnieżnobiałym obrusem. Pod serwetę dawało się trochę siana, a na stole dla nastroju stały płonące świece. Matka zaczynała krótką modlitwą, po czym ojciec rozpoczynał ceremoniał dzielenia się opłatkiem. Składaliśmy sobie nawzajem życzenia, a potem zaczynało się jeść. Zwykle było kilka potraw. Tradycyjnie co roku zupa rybna z płateczkami albo grzybowa lub barszcz czerwony czysty z uszkami z grzybów, karp (głowy i ogony w słodkim piernikowym sosie z migdałami i rodzynkami, przysmak ojca), karp smażony z ziemniakami i czerwoną kapustą, kluski z makiem lub kutia, kompot mieszany z surowych owoców, a ponadto rozmaite ciasta, torty domowego wypieku. Po spożyciu tych specyjałów, zaczynaliśmy przy oświetlonym rzęsiście drzewku, ale to wszyscy, rozmaitymi głosami, kolędować. Po wyśpiewaniu całej gamy kolęd i kantyczek, które znało się na pamięć, przygotowywaliśmy się do pójścia na pasterkę. Często przy śpiewaniu kolęd akompaniowały nam na zmianę na pianinie obie siostry. Na pasterkę szliśmy albo do kościoła Norbertanek albo do pobliskiej kaplicy SS Serafitek mieszczącej się w tak zwanej ochronce przy ul. Senatorskiej, gdzie obecnie mieści się państwowe przedszkole. W tejże kaplicy zawsze co roku niezmiennie Mszę Pasterską odprawiał lokator naszego domu ksiądz katecheta M., o którym już wspominałem.
Pierwszy dzień Świąt zawsze spędzaliśmy w gronie rodziny, obżerając się karpiem na zimno (co za rozkosz), dopiero w drugi dzień albo myśmy szli do kogoś z wizytą świąteczną albo ktoś przychodził do nas. Byli to przeważnie członkowie naszej dużej familii. Często też przychodził ktoś obcy, koledzy brata lub koleżanki sióstr. Było bowiem ich czym przyjąć, i to jak. Zaznaczę, że tak w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia jak i Wielkiej Nocy nie kursowały tramwaje, dorożek konnych czyli fiakrów było bardzo mało, taksówek prawie wcale, więc wszędzie trzeba było udawać się „per pedes”. A zimy były śnieżne i mroźne. W okresie Świąt o zmierzchu do każdego niemal mieszkania pukali kolędnicy czy to z szopką czy z gwiazdą. Przeważnie młodzież zamieszkująca Zwierzyniec. Poprzebierani za rozmaite postacie z jasełek i szopki np. diabeł, anioł, osioł, król Herod, trzej królowie oraz ogólnie lubiany „turoń”. Był to chłopiec z narzuconym na siebie kocem, spod którego nad jego głową wystawał gruby drążek zakończony wykonaną z drewna głową jakiegoś nieokreślonego zwierzęcia z ruchomymi trzaskającymi szczękami. Wywoływało to najwięcej przestrachu, zwłaszcza u dziewcząt, kiedy chłopiec turoń pociągał za ukryty sznurek powodując kłapanie paszczy turonia. Kolędnicy ci wyśpiewywali często fałszywie, rozmaite kolędy. Najczęściej znaną „A przy łące, przy zielonej, przy niskiej dolinie” lub kantyczkę „Przyjechali rybacy do morza ułowili węgorza” lub „Trawka rośnie pawiki ją jedzą”, dostawali parę groszy i udawali się dalej. W okresie „Trzech Króli” nieco starsi chłopcy lub całkiem dorośli murarze przychodzili z gwiazdą. Pięknie wykonaną z bibuły i kolorowych papierów, osadzoną na długim drążku, oświetloną świeczkami lub latarką na baterię. Zostawała ona przy śpiewie kolędy „Mędrcy świata monarchowie” lub „Gore gwiazda” wprowadzana w ruch obrotowy. Dostawała od zewnątrz budynku nawet do okna pierwszego piętra i w wieczornej scenerii naprawdę wywoływała duże wrażenie.
- 139 -
Na sankach ulicą spod Kopca Kościuszki
pod klasztor Sióstr Norbertanek
W czasie zimowych ferii świątecznych największą dla nas uciechę stanowiła jazda na sankach i łyżwach. Narty wtedy jeszcze były mniej popularne. Na saneczkach zjeżdżało się najchętniej ulicą spod samego Kopca Kościuszki aż pod sam klasztor. Jazda więc była niezła. Długa trasa, dobry spad, więc niesamowity pęd. Zwykle jechało się we dwóch lub trzech, zależnie od wielkości saneczek. Pierwszy z nas miał na nodze przypiętą łyżwę, którą hamował i nadawał kierunek jazdy. Ponieważ było wielu amatorów tej imprezy, ulica była już tak wyślizgana, że jazda stawała się niebezpieczna, a dla osób idących pod górę w kierunku Kopca, niemożliwa do przebycia. Dlatego z czasem policjanci zaczęli nas przepędzać i zabraniać zjeżdżania, musieliśmy przenieść się na pobliskie zbocza i zjeżdżać na pola w kierunku ulic Księcia Józefa i Królowej Jadwigi. Ale ta jazda nie miała porównania ze ślizgiem spod samego Kopca aż pod tramwaj.
Na ślizgawce
Po południu lub wieczorem używaliśmy jazdy na łyżwach na dwóch istniejących w pobliżu ślizgawkach (dziś „lodowiskach”) na Sokole i Cracovii. Oprócz tych były jeszcze inne, na Groblach, Makkabi i Olszy, ale na te chodziliśmy rzadziej. Na ową ślizgawkę szło się zawsze w mieszanym towarzystwie albo się umawiało i trzymając się grzecznie za rączkę jeździło się z jakąś miłą koleżanką wkoło kilkadziesiąt razy w takt melodii z płyt gramofonowych, które puszczało kierownictwo dla umilenia czasu ślizgającym się. Czasem ktoś komuś podjechał niechcący lub naumyślnie i wtedy upadało się na lód, po czym trzeba było z przyjemnością podnosić partnerkę. Inni robili węża, jeszcze inni popisywali się holendrując lub wykonując pistoleta czy piruety. Było bardzo wesoło, gwarno, a przede wszystkim zdrowo. Gdy po kilku godzinach wracaliśmy do domu zmęczeni i zmrożeni spaliśmy jak susły. Do takich, co nie bardzo umieli jeździć na łyżwach i ciągle się przewracali, mówiliśmy: Jak jeździsz, bajoku! typowe zwierzynieckie określenie.
Święta Zmartwychwstania Pańskiego
W okresie Świąt Zmartwychwstania Pańskiego, już w Wielki Czwartek i Piątek, zaczynało się u nas przygotowywanie do nadchodzących Świąt. Nie mówiąc o gruntownym generalnym sprzątaniu, które urządzano nieco wcześniej. Zaczynało się pieczenie ciast, babek, gotowanie szynki, olbrzymiej, czasem ośmiokilowej, w ogromnym cebrzyku oraz przyrządzanie innych smakołyków. Przyjemne zapachy tych pyszności rozchodziły się po całym domu, drażniąc powonienie, ale wcześniej niczego nie można było skosztować, obowiązywał post, a w Wielki Piątek ścisły post.Jako mały chłopiec goniłem co chwilkę do sklepu pana Złamala, bo to brakło cukru, to jajka, to rodzynek, więc musiałem to uzupełnić. Zresztą, jak wcześniej wspomniałem, nie było z tym żadnego problemu. W domu nie robiono dlatego żadnych większych zapasów, bo wszystko można było kupić w każdej ilości i jakości o każdej porze dnia i to „pod nosem”.
W Wielką Sobotę gotowano jajka do święcenia oraz na „pisanki”, a od południa szykowano stół do święcenia, jako że ksiądz M. na życzenie przychodził do naszego mieszkania (zresztą nie tylko do naszego) przed wieczorem, przed „rezurekcją” poświęcić potrawy. Duży stół na dwanaście osób uginał się w całym tego słowa znaczeniu pod ciężarem jadła. Czego tam nie było. Aż się włos na głowie jeży, ile by to teraz kosztowało i jak długo trzeba by stać w kolejkach, aby to kupić, a połowa z tych rzeczy byłaby nieosiągalna. Proszę więc nie czytać, ominąć.
Zastawę stołu stanowiły: pachnąca, wielgachna gotowana szynka, wędzony baleron, polędwica, boczek, pieczony schab i cielęcina babki, mazurki, pół kopy jaj na twardo (nie mówiąc o pisankach pięknie malowanych), duże okrągłe chleby, tarty chrzan, ćwikła, ogórki kiszone itd., wszystko to ładnie ubrane zielonym bukszpanem. To na dwa dni Świąt. Niczego nie można było skubnąć, dopiero po rezurekcji.
- 140 -
Rezurekcja odbywała się bardzo uroczyście, z wielką procesją na zewnątrz wokół kościoła. Zawsze zresztą, do dziś dnia, w sobotę wieczorem. Dopiero rano w niedzielę po Mszy Św. zasiadaliśmy uroczyście do świątecznego śniadania, gdzie po tradycyjnym dzieleniu się święconym jajkiem składaliśmy sobie życzenia, a potem każdy brał ze stołu, co chciał i konsumował do woli. Później w ciągu dnia też się coś podjadło, więc kiedy mama w porze obiadu wniosła na stół prawdziwy świąteczny obiad (przeważnie pieczonego indyka) nikt go już nie tknął, bo wszyscy byli nasyceni. I nieraz się dziwiłem, po co w Święta mama zadaje sobie trud przygotowywania obiadu, kiedy i tak jest tyle tego wszystkiego do jedzenia, no ale tak widocznie być musiało i nigdy mama nie odstąpiła od tego rytuału.
Po południu bawiliśmy się w gronie najbliższej rodziny lub maszerowaliśmy do wujostwa Florczyków, a na drugi dzień „Emaus”. Nie będę już powtarzał jak to było nastrojowo. Chciałbym, żeby to jeszcze wróciło, ale przeminęło jak sen bezpowrotnie.
Boże Ciało
W mojej rodzinnej parafii obchodzono też bardzo uroczyście Święto Bożego Ciała. Piękna i wzruszająca była procesja z Najświętszym Sakramentem wyruszająca do czterech ołtarzy, które były rozlokowane wzdłuż trasy procesji. Przy ul. Gontyna, Anczyca w kościele Najświętszego Salwatora i w kościele Norbertanek lub na dziedzińcu klasztoru. Procesję prowadził ówczesny proboszcz ks. Stanisław Pilchowski, a w następnych latach jego następca ks. dr F. Machay w asyście wikariuszy i zaproszonych księży. Procesji towarzyszyły tłumy wiernych. Ołtarze były ślicznie urządzone, śpiewał chór parafialny oraz dzieci szkolnych, niesiono dużo feretronów i chorągwi kościelnych oraz brackich. Wzdłuż trasy procesji we wszystkich oknach wystawione były obrazy święte przytwierdzone do dywanów i udrapowanych płócien, wśród zieleni i kwiatów.
Lajkonik
W oktawie Bożego Ciała, a więc w najbliższy czwartek po święcie, wyruszała druga procesja tą samą trasą, a po niej zaczynał harcować konik zwierzyniecki zwany „Lajkonikiem”. Od wieków panujący prastary zwyczaj, zabawa ludowa znana chyba wszystkim Krakowianom, a także i mieszkańcom innych miast Polski i zagranicy. Na Lajkonika jako dzieci wybieraliśmy się z rodzicami obowiązkowo co roku. Już co najmniej godzinę przed jego pojawieniem się zajmowaliśmy miejsca na klasztornym dziedzińcu wypełnionym do ostatniego miejsca. Przy dźwiękach skocznej melodii (dzisiaj nieco zmodernizowanej i zmnienionej), przy akompaniamencie bicia w kotły, zaczynał hasać wokół podwórka pod oknami proboszcza i sióstr zakonnych chcąc wymusić należny haracz, dzieląc przy tym buńczucznie pałą w prawo i lewo. Ubrany w strój tatarskiego chana w szpiczastej czapce, dźwigając na sobie korpus drewnianego konia, obuty w wysokie czerwone cholewy, pod osłoną włóczków i głównego chorążego, tańczył aż pot kroplisty obficie zraszał mu czoło. Bo ciężko w takim stroju. Po zakończeniu występów, powoli, często przerywając marsz tańcem, posuwał się orszak „Lajkonika” w stronę Magistratu, wstępując po drodze na trasie ul. Kościuszki, Zwierzyniecką, do wszystkich istniejących tam knajpek na poczęstunek i ochłodę.
W tamte strony już nie mieliśmy zwyczaju wyruszać, nas interesował „Lajkonik” tylko w obrębie Zwierzyńca. Gwoli pamięci odnotowuję, że w moich latach dziecinnych „Lajkonika” odstawiał zawsze p. Nalepa, obywatel zwierzyniecki.
3 Maja
Trzeciego maja już od godzin wczesnorannych gromadziliśmy się na Błoniach. Na zielonym kobiercu trawnika, gdzieś mniej więcej naprzeciw wejścia na stadion „Wisły” zbudowany był wielki ołtarz, przy którym jakiś wyższy duchowny wojskowy odprawiał polową Mszę Św. Ołtarz był ładnie przystrojony kwiatami i chorągiewkami w barwach narodowych. W czasie Mszy Św. zawsze też wygłaszana była piękna homilia o treści patriotycznej nawiązująca do Konstutucji Trzeciego Maja. Ślicznie wyglądało kiedy morze głów zalegało całe Błonia. Po mszy św. odbywała się defilada szkół średnich z pocztami sztadarowymi i orkiestrami (bo prawie każde gimnazjum posiadało orkiestrę dętą), później maszerowały różne związki, a następnie zaczynał się przemarsz jednostek wojskowych. Bardzo pięknie wyglądali, zwłaszcza Ułani kłusujący na ślicznych koniach w równym szyku z różnokolorowymi proporczykami. Jako mały chłopiec uczestniczyłem w święcie wraz z rodzicami jako widz, a w szkole średniej dziarsko maszerowałem wśród kolegów w szeregach gimnazjum.
- 141 -
Wianki
Bardzo krakowską i tradycyjną imprezą były „Wianki”. W zakolu Wisły, pod Wawelem, w wieczór świętojański, urządzano je ku wielkimu zainteresowaniu Krakowian i licznych gości przybyłych na „Dni Krakowa”. Tłumy dorosłych z gromadą dzieci obsiadały brzegi Wisły. Po defiladzie udedorowanych kajaków i łodzi, na galarach i pontonach wykonywali ćwiczenia gimnastyczne z piramidami „Sokoli”. Następnie środkiem Wisły płynęły płonące wianki, później z mostu Dębnickiego spływał ognisty wodospad, a na zakończenie pirotechnicy popisywali się pokazem rakiet, które pękając w powietrzu z hukiem rozpryskiwały się rozmaitymi kolorami. Na zakończenie odbywała się iluminacja zamku wawelskiego. Wszystko to wywoływało niezapomniane wrażenie.
Wujowie wojskowi
Niezwykłym dla mnie wydarzeniem były każdorazowe odwiedziny osób wojskowych, czy to w służbie czynnej czy zawodowych. W naszej rozległej rodzinie mieliśmy trzech wujków oficerów i jednego kadeta (to też był półwojskowy). Wujek ze strony matki był generałem (generał Olszyna Wilczyński), zginął w czasie ostatniej wojny pod Soposkinami czy Sopoćkami. Z dwóch pozostałych krewnych (ze strony ojca), braci M., korpulentny kapitan Sowicki zginął w obozie jenieckim, a drugi, porucznik G. przebywa obecnie w Przemyślu.
Dwóch pierwszych odwiedzało nasz dom nie za często, bo generał raz na rok lub raz na dwa lata, za to kapitan Stanisław obowiązkowo co roku, jakoś w okresie wakacji. Na wakacje nie jeździło się tak, jak teraz. W czasie mojego dzieciństwa tylko raz wyjechaliśmy do Czernej koło Krzeszowic. Widocznie rodzice nie uważali tego za konieczne, bo mieszkaliśmy w okolicach Błoń, gdzie powietrze było świeższe niż w samym mieście, a przy tym dużo zieleni, dwa duże podwórka i ogród. Samochodów też nie było tyle, co dziś, więc nie było takiego zatrucia spalinami.
Wujek Staś (kapitan Stanisław Sowicki), jak pamiętam, zawsze zjawiał się z olbrzymim pudłem pomadek, przeznaczonym oczywiście dla nas. Taki miał gest. W tej chwili nie pamiętam, czy odwiedziny te były zawsze tak mile widziane ze względu na czar munduru, szlify oficerskie czy też na wspomniane słodycze, którymi nas obdarowywał zawsze i niezmiennie, ale chyba po trosze i jedno i drugie i trzecie. W każdym razie było to dla mnie wielkie święto. Wujowie bywali krótko, zaledwie po dwie, trzy godziny (oczywiście nigdy razem) i zawsze zostawiali po sobie urok wojska i niezwykłą atmosferę, co takim chłopcom, jakim wtedy byłem, bardzo się podobało i imponowało, bo przecież każdy z nas chciał być żołnierzem. Mnie, niestety, nie było dane być wojskowym, tylko w czasie lat gimnazjalnych miałem przedsmak wojska, będąc na tak zwanym „przedoboziu przysposobienia wojskowego” w Zawoi (pięć dni trwał obóz, cały czas lało jak z cebra) oraz przed samym wybuchem wojny na obozie PW w Starym Sączu. Była to jednak według mojego rozeznania zabawa w wojsko i szkoda było tylko pieniędzy, które Państwo łożyło na ten cel. Było nas tam kilkuset z Krakowa i powiatu krakowskiego, spaliśmy w drewnianych barakach bez okien, o ścianach, które nie dostawały dachu, tworząc łuki zamiast okien. Cwiczyliśmy musztrę, szermierkę bagnetami, strzelanie, marszobiegi oraz różne dyscypliny sportowe. Pamiętne były nocne alarmy i ćwiczenia. Wyżywienie było z kotła, w menażkach, było to więc dla nas coś niecodziennego. Jedzenia było ilościowo dosyć, dla niektórych aż za dużo, karmiliśmy więc częścią niedojedzonych dań biedną ludność okoliczną, która licznie przybywała w czasie posiłków na teren obozowiska. Z kolegów uczestników obozu zapamiętałem, że pokazywano mi krępego blondyna, którego przedstawiano jako wybijającego się poetę, był to prawdopodobnie obecny literat W. Machejek.
- 142 -
Kiedy tylko skończył się obóz, nadciągnęły czarne chmury wojny i ponura koszmarna noc okupacji hitlerowskiej. Z czasów obozu wojskowego utkwił mi w pamięci jeden wierszyk, do którego kolega dorobił melodię i śpiewaliśmy go ustawicznie w kółko, bo piosenka nie ma końca. A brzmiała ona tak:
Raz piesek wpadł do kuchni i porwał mięsa ćwierć. A jeden kuchta głupi, zarąbał go na śmierć. A drugi kuchta mądry, co litość w sercu miał, postawił mu nagrobek i taki napis dał: Raz piesek wpadł do kuchni... i tak bez końca.
Gimnazja św. Anny (Nowodworskiego) i Sobieskiego
Z plejady profesorów, którzy mnie uczyli w gimnazjum, a było ich wielu, bo „studiowałem” najpierw u Nowodworskiego, a później Sobieskiego, pamiętam kilku, zwłaszcza tych, których najwięcej lubiłem. Z gimnazjum Nowodworskiego profesora Tadeusza Bocheńskiego, wybitnego polonistę, poetę, który przed kilku laty zmarł w Zakopanem. Niegdyś, będąc tam na wczasach, byłem na jego recitalu poezji. Poznał mnie, przedstawił przed całym audytorium jako swego byłego ucznia, był bardzo wzruszony. Starał się nam wszczepiać używanie słów staropolskich i przyswajać takie wyrazy jak: paciepa pieczara, otrok młodzieniec itd. Bardzo nam się to podobało. Nasze zadania domowe i szkolne wprost się roiły od takich wyrażeń, a im było ich więcej, tym profesor był bardziej zadowolony. Dużo ich pamiętałem i używałem. Pismo miałem fatalne (zresztą do dziś). Profesor oceniał moje wypracowania pisemne w ten sposób, że na końcu zadania dawał adnotację czerwonym atramentem lub kredką: „Treść bardzo dobra, pismo niedostateczne”. Na okres jednak zawsze dawał mi ocenę bardzo dobrą, boć przecież treść ważniejsza od pisma. Zawsze pocieszałem się, oglądając rękopisy Mickiewicza, że on też bazgrał, a był poetą.
Pamiętam też profesorów Chmaja, Fidzińskiego, Kurzawę oraz dyrektora K. Lewickiego. Dyrektor uczył nas języka polskiego po prof. Bocheńskim (który został przeniesiony, podobno za zapatrywania lewicowe). Widocznie sprawy administracyjno-gospodarcze zabierały mu dużo czasu (był dyrektorem), bo lekcje często przepadały. Przeważnie były na ostatniej lekcji, więc wychodziliśmy wcześniej, a w to nam graj, bo piłka czekała. Zawsze się na lekcję spóźniał, a gdy przyszedł, to się znów spieszył, tak że najczęściej zadawał nam do domu nauczyć się na pamięć kilka strof z „Pana Tadeusza”, które dzięki temu jeszcze do dziś umiem.
O prof. Kurzawie opowiem jedną anegdotkę. Jako wychowawca klasy spisywał na początku roku szkolnego nazwiska i imiona uczniów oraz datę i miejsce urodzenia i zamieszkania. Pyta jednego z ucznia: „Gdzie się urodziłeś?” Kolega znany był z niesforności i kawałów, odpowiada: „w barłogu, panie profesorze”. Profesor wściekły wsiada na ucznia, że stroi sobie żarty, a skromny skonfundowany student odpowiada: Barłóg to wieś w rzeszowskiem. Rzeczywiście tak było, wywołało to trochę śmiechu.
Profesor Liszka uczył nas przyrody. Był z ramienia dyrekcji opiekunem szkolnej orkiestry dętej. Kto należał do orkiestry lub zaczynał ćwiczyć na jakimś instrumencie, nie musiał się dużo uczyć przyrody. Miał zapewniony stopień dostateczny, a więcej mu nie trzeba było.
- 143 -
Przynosił różne gabloty z motylami, chrabąszczami i innymi owadami spreparowanymi i ładnie w rządkach przypiętymi szpileczkami. Nazwy tych żyjątek po łacinie umieszczone były pod każdym eksponatem. Linijką wskazywał po kolei owady i trzeba było recytować łacińskie nazwy (nie wiem, po co to było komu potrzebne). Uczniowie uczyli się więc na pamięć jak idzie i recytowali bez zająknienia. Pewnego razu coś mu wpadło i zaczął wskazywać nie po kolei, lecz wyrywkowo. Padł blady strach, istny pogrom.
Uczniowie musieli prowadzić zeszyty z zapiskami z lekcji i pięknymi ilustracjami przez siebie malowanymi różnych zwierząt i roślin. Miał zwyczaj pytać na środku przy tablicy z zeszytem, który przed wypytywaniem oglądał. Kilku kolegów miało bardzo ładnie wykonane te rysunki i porządnie prowadzone zeszyty, więc bardzo często te zeszyty brali inni uczniowie idąc odpowiadać, a on nigdy się nie skapował, że ciągle te same zeszyty krążą.
Z gimnazjum Sobieskiego najbardziej utkwił mi w pamięci postawny, o ascetycznej twarzy, ksiądz Mues (podobno były kapelan wojskowy). Ten nasz katecheta co niedzielę odprawiał w kaplicy gimnazjalnej mszę św. (w moich czasach kaplica była już przerobioną, po zdemolowaniu przez odarcie z obrazów i rzeźb sakralnych, na tak zwaną "aulę" - przypis Gucia) (w owych czasach naturalnie po łacinie) i tyłem do nas. Mimo tego zawsze widział nasze zachowanie w ławkach. Do dziś się dziwię, jak on to robił, bo przecież tyłem, chyba miał gdzieś umieszczone niewidoczne lustro. Odwracając się do na na Dominus Vobiscum czy też na Orate Fratre nagle po tym bezpośrednio: „Ty, Kowalski, jak nie przestaniesz gadać, wyciągnę cię za uszy z ławki”. I tak ze dwa, trzy razy w ciągu mszy. Było to dla mnie dużym zaskoczeniem i zgorszeniem, bo pierwszy raz się z tym zetknąłem, aby w ten sposób przerywać modlitwy mszalne, a potem je spokojnie kontynuować.
Uczniowie musieli prowadzić zeszyty z zapiskami z lekcji i pięknymi ilustracjami przez siebie malowanymi różnych zwierząt i roślin. Miał zwyczaj pytać na środku przy tablicy z zeszytem, który przed wypytywaniem oglądał. Kilku kolegów miało bardzo ładnie wykonane te rysunki i porządnie prowadzone zeszyty, więc bardzo często te zeszyty brali inni uczniowie idąc odpowiadać, a on nigdy się nie skapował, że ciągle te same zeszyty krążą.
Z gimnazjum Sobieskiego najbardziej utkwił mi w pamięci postawny, o ascetycznej twarzy, ksiądz Mues (podobno były kapelan wojskowy). Ten nasz katecheta co niedzielę odprawiał w kaplicy gimnazjalnej mszę św. (w moich czasach kaplica była już przerobioną, po zdemolowaniu przez odarcie z obrazów i rzeźb sakralnych, na tak zwaną "aulę" - przypis Gucia) (w owych czasach naturalnie po łacinie) i tyłem do nas. Mimo tego zawsze widział nasze zachowanie w ławkach. Do dziś się dziwię, jak on to robił, bo przecież tyłem, chyba miał gdzieś umieszczone niewidoczne lustro. Odwracając się do na na Dominus Vobiscum czy też na Orate Fratre nagle po tym bezpośrednio: „Ty, Kowalski, jak nie przestaniesz gadać, wyciągnę cię za uszy z ławki”. I tak ze dwa, trzy razy w ciągu mszy. Było to dla mnie dużym zaskoczeniem i zgorszeniem, bo pierwszy raz się z tym zetknąłem, aby w ten sposób przerywać modlitwy mszalne, a potem je spokojnie kontynuować.
Doskonale przypominam sobie też postać wiecznie chorego polonisty, poety, prof. Tadeusza Szantrocha. Oprócz nich utkwił mi w pamięci matematyk, prof. Oświęcimski, nie wiadomo dlaczego nazywany „szczurem” oraz łacinnik, prof. Mikołaj Kaszyszko, który męczył nas nieustannie i bezpardonowo zwrotami „Non dubito cwin”.
Z kolegów zapamiętałem kilku z gimnazjum św. Anny: M. Kiet, obecnie redaktor. Lekarze L. German i Z. Hanicki, Z. Harlendr (podobno w USA), A. Machotka, G. Leśniak, S. Groblicki, J. Pieprzyca ze Staniątek czy Słomiroga (siedział ze mną w ławce), St. Urbanowicz, J. Wykurz.
Z gimnazjum Sobieskiego: A. Cekański (lekarz we Wrocławiu), J. Broczkowski (działacz pływacki), Zb. Langer (czołowy ping pongista Cracovii, zginął w obozie zagłady), St. Nalepa (zmarł), J. Reiner, E. Kocoł, Z. Dąbrowski, B. Horakowski, Zb. Turek i St. Ptaszyk. Byli to uczniowie wybitnie wyróżniający się w nauce lub w pracy społecznej i aktywności. Czasem zetknę się z którymś gdzieś na ulicy i wtedy odżywają wspomnienia z dawnych lat.
I tak wśród tych wesołych igraszek w wieku dziecięcym i mniej wesołych w wieku młodzieńczym jedna z naszych kompanów młodocianych igrców, Alina M., z którą później straciłem kontakt na jakiś czas, po latach została moją dozgonną towarzyszką życia.
Bo życie rozmaicie się plecie, a jego losy są nieprzewidziane.
Tak, tak to wtedy było, piękny i młody byłem (parafrazując słowa poety) kiedy kakao i mleko piłem, a dziś co nam zostało z tych dni? Niech każdy sobie dopowie sam.
- 144 -
Andrzejki
Moje rodzeństwo organizowało często „Andrzejki”, ale nie polegające, jak obecnie, na tańcach przy adapterze czy magnetofonie, tylko na bawieniu się we wróżby i lanie wosku.
W dniu 29 listopada, w przeddzień właściwego Andrzeja, wieczorem, schodziło się kilka koleżanek sióstr i kolegów brata Mariana. Gromadzili się wokół wielkiej miednicy pełnej wody. Na kuchni topił się w rondelku prawdziwy wosk. Każdy po kolei wylewał zawartość rondelka, ten płynny wrzący wosk, do przygotowanej miednicy. Wosk momentalnie zastygał przyjmując rozmaite formy i kształty, z których starsze osoby, a przeważnie nasza mama, odczytywała, co ta ukształtowana bryła czy plaster wosku przedstawia, snując z tego rozmaite wróżby na przyszłość. Dla wylewającego wosk było to bardzo ciekawe, słuchał co go czeka, czym będzie itd.
Odczytywano też przyszłość z cienia odbitego na ścianie zastygłego wosku. Były też inne wróżby. Do owej miednicy wrzucało się łupinki z orzecha włoskiego. W nich umieszczało się karteczki z imionami obecnych osób. Następnie mąciło się wodę. Łupki chwilę pływały, a jeśli po pewnej chwili dwie z nich się zetknęły, wróżyło to skojarzenie się w niedalekiej przyszłości pary małżeńskiej (jeśli były to imiona odmiennej płci). Jeśli imiona były jednej płci, zapowiadało to jeszcze długi okres staropanieństwa lub kawalerstwa. Później każdy z uczestników zabawy zdejmował bucika z lewej nogi i ze środka kuchni (w której przeważnie odbywały się te ceremonie, ze względu na bliskość potrzebnego do topienia wosku pieca), ustawiało się buty rzędem jeden za drugim, a następnie przekładało ostatniego buta na początek i tak dalej. Buty maszerowały przez długi korytarz aż do drzwi frontowych do sieni. Właściciel buta, który pierwszy przekroczył próg, miał najwcześniej wstąpić w związek małżeński.
Pamiętam, jako całkiem mały chłopiec stosowałem też dla siebie wróżby. Wieczorem 29. XI, kładąc się spać, wkładałem pod poduszkę całą masę zrolowanych karteczek z imionami żeńskimi. Pierwszą czynnością po obudzeniu się ze snu było wyciągnięcie karteczki z imieniem. Miało to być imię mojej przyszłej żony. Praktykowałem to przez kilka lat w każdym roku wyciągając inne imię, ale nigdy nie Aleksanda (jakie nosi moja małżonka). Widocznie miałem być bigamistą.
Pamiętam, jako całkiem mały chłopiec stosowałem też dla siebie wróżby. Wieczorem 29. XI, kładąc się spać, wkładałem pod poduszkę całą masę zrolowanych karteczek z imionami żeńskimi. Pierwszą czynnością po obudzeniu się ze snu było wyciągnięcie karteczki z imieniem. Miało to być imię mojej przyszłej żony. Praktykowałem to przez kilka lat w każdym roku wyciągając inne imię, ale nigdy nie Aleksanda (jakie nosi moja małżonka). Widocznie miałem być bigamistą.
Przeprowadzano też inne wróżby. Był piękny zwyczaj, że prawie wszyscy starzy i młodzi uczestniczyli w roratach. Roraty odbywały się bardzo wcześnie jeszcze przy świtaniu, prawie po ciemku. Idąc do kościoła należało pierwszą napotkaną osobę spytać grzecznie o jej imię. Miało to być imię przyszłej żony lub męża. Takie były ładne tradycje i zwyczaje. Naturalnie nikt w to nie wierzył, ale było dużo śmiechu i wesołości.
Święty Mikołaj
Nigdy tak wcześnie nie kładłem się spać, jak każdego piątego grudnia. Był to bowiem wieczór „świętomikołajowy”, który dla mnie, a także dla całej naszej paki, był wydarzeniem wielkim, odmiennym od innych wieczorów. Jak tylko zaczęło się ściemniać, już byłem strasznie śpiący i prędko szedłem spać, nie mogłem się doczekać tej chwili, kiedy przyjdzie ten „wymarzony święty”. Czasem już na kilka dni wcześniej pisałem do niego list, co bym chciał dostać. Każdego roku Mikołaj obdarowywał nas obficie. Idąc spać specjalnie ustawiałem krzesło tuż przy łóżku w zasięgu rąk, aby podarki mógł gdzieś złożyć. Rodzice bardzo się starali, abyśmy dostawali oprócz zabawek (ci młodsi) coś praktycznego z ubrania lub przyborów szkolnych. Obowiązkowo była rózga i wielki Mikołaj z piernika. Spałem bardzo niespokojnie, ciągle się budząc, patrząc czy już był, aż wreszcie otwierałem oczy pełne ciekawości. Przeważnie o północy byłem już tak wybity ze snu i objedzony łakociami, których od razu musiałem spróbować, że już do rana wcale nie zasnąłem, ciągle oglądając prezenty. Wychodziłem też z łóżka patrząc, co dostali inni. Podziwiałem ich podarunki.
Była to jedyna noc w roku pełna cudów, w którą nic a nic nie chciało się spać. Powtarzało się to co roku, a jednak każda noc była niezapomniana i pełna innych wrażeń, niż poprzednia. Muszę dodać, że we wszystkich rodzinach urządzano Mikołaja tak uroczyście, zresztą i dziś kultywuje się ten zwyczaj. Może nieco skromniej, zależy to przecież od okoliczności, finansów i sytuacji. Obchodzenie domów przez orszak mikołajowy było mniej propagowane, niż w obecnej dobie. To, co w domu urządzono we własnym zakresie było najprzyjemniejsze.
- 145 -
Majówki
W lecie, z końcem roku szkolnego lub z początkiem wakacji, zwłaszcza w okresie mojego dzieciństwa, rodzice organizowali „majówki”. Ojciec wynajmował dwie albo trzy bryczki (po parę koni każda) i jechaliśmy w niedzielę rano na cały dzień do lasu. Najczęściej na Bielany lub do Skały Kmity. Przeważnie dwie lub trzy spokrewnione rodziny z dziećmi, zabieraliśmy prowiant i samowar oraz koce i pledy.Majówka. Kraków. W środku Jan Kramarski i Helena Wilczyńska-Kramarska. Za nią stoi Zofia Ślaska-Kramarska. Obok niej jej mąż Alfred Kramarski, brat Jana. Za dziewczynką stoi matka Jana Kramarskiego, Feliksa Kozłowska-Kramarska.
Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.
Starsi leżeli na kocach na trawie; odpoczywali, drzemali lub czytali książki lub gazety albo też rozmawiali wdychając świeże powietrze. Młodzież hasała i brykała do woli na łonie natury. Nic nigdy tak nie smakowało, jak posiłek w systemie biwakowym, jajko na twardo, kurczak smażony spożywany na zimno, czy też herbata prosto z samowara. Posiłki przygotowywały nasze mamy, były doskonałe, zwłaszcza, że apetyty dopisywały nad podziw. Wieczorem nasyceni „ozonem” wracaliśmy z powrotem do Krakowa, nabrawszy sił do dalszej pracy czy nauki.
Od lewej: Helena Kramarska, Jan Anyszek. Dalej, z przodu: Krystyna, Janeczka, Stefan, Adam Kramarscy.
Od lewej: Janeczka, Krystyna, Stefan, Adam Kramarscy i Jan Anyszek.
Od lewej: Helena Kramarska, Jan Anyszek. Dalej, z przodu: Krystyna, Janeczka, Stefan, Adam Kramarscy.
Od lewej: Janeczka, Krystyna, Stefan, Adam Kramarscy i Jan Anyszek.
W czasie zimy rodzeństwo urządzało „kuligi”. Ojciec zamawiał dwie lub trzy pary dużych chłopskich parokonnych sań, a młodzież przychodziła z małymi saneczkami, które spinało się grubą liną z dużymi saniami i jechało w siną dal. Jako mały chłopiec siadałem w towarzystwie mamy i starszych pań na dużych saniach, bo jeszcze nie dopuszczano mnie na jazdę w ogonie. Obserwowaliśmy jak kulig pędzi. Ostatnimi saneczkami strasznie zarzucało na zakrętach i z górki, tak że na nich usadawiali się sami starzy wyjadacze kuligowi, wytrawni fachowcy. Trzeba było dużych umiejętności manewrowania i balansowania ciałem, aby nie zostać wyrzuconym z saneczek, ale i tak się to często zdarzało.
Ale przeważnie śnieg był świeży, duży i puszysty, więc kończyło się tylko na wpadnięciu do przydrożnego rowu lub upadku na kupę śniegu. Delikwenci utytłani w śniegu musieli się szybko zbierać i biegnąc dosiąść uciekający ogon.
Zwykle zajeżdżało się do jakiejś odległej gospody, gdzie po zagrzaniu się mocną gorącą herbatą i zjedzeniu małego posiłku (w międzyczasie wysuszyło się mokre łachy) wracało się do miasta wesoło, z humorem, pod wyiskrzonym niebem, już o głębokim zmierzchu.
Po takiej imprezie u wszystkich na długo zadomawiał się w zdrowym ciele zdrowy duch.
Wujek Stefan Kramarski spisał te wspomnienia na prośbę naszej Babci Krystyny Kramarskiej-Anyszek około roku 1982. Powierzył je jej jako uzupełnienie jej własnych relacji z tych samych wydarzeń.
Stefan Kramarski ok. r. 1935.
Stefan Kramarski spisał te wspomnienia na prośbę siostry Krystyny Kramarskiej około roku 1982. Powierzył je jej jako uzupełnienie jej własnych relacji z tych samych wydarzeń.
***
Witamy na naszej stronie rodzinnej.
Wszelkie prawa do wykorzystywania zawartych tu materiałów są zastrzeżone.
Prosimy o kontakt: margaret.kumor@gmail.com
Komentarze
Prześlij komentarz